Szkice Petera Märkliego różnią się od większości rysunków architektów. Dziecinne w swojej estetyce, a pełne napięć w formie i ekspresji. Czy to aby nie żart?
Szkice architektów są do siebie podobne. Lekkie i zwiewne, robione naprędce, by przedstawić główną ideę projektu. Schemat, impresja, nic więcej. Budynki latają, chylą się w prawą lub lewą stronę. Grawitacja nie jest jeszcze ich zmartwieniem. Rysunki niektórych architektów wyróżniają się jeszcze czymś innym. Álvaro Siza przedstawia na nich sytuacje z własnego życia lub smukłe postacie w różnych pozycjach. Budynki zdają się tylko tłem dla jego przemyśleń czy obsesji. Jean Tschumi, szwajcarski architekt zmarły w 1962 r., potrafił szkicować w idealnych proporcjach – i 1:1, i 1:100 – oraz przeróżnych skalach. Zawsze dokładnie i skrupulatnie. Równie wyjątkowe są rysunki z długich podróży samego Le Corbusiera. Jego zeszyty z wojaży po imperium osmańskim i wilhelmińskich Niemczech dokumentują narodziny geniusza. Gdyby nie te doświadczenia i jego szkice, wiek XX w architekturze wyglądałby inaczej.
Czym jest mur
Szczególne miejsce wśród tych wybitnych postaci ma Peter Märkli, architekt urodzony w 1953 r. w Szwajcarii. Uczył się na renomowanej politechnice w Zurychu, miał jednak poczucie, że studia nie oferowały mu odpowiednich narzędzi do rozumienia współczesnej architektury. Gdy jego koledzy po rewolucji 1968 r. interesowali się głównie socjotechnicznymi możliwościami i politycznymi aspektami architektury, Märkli dociekał źródeł formy architektonicznej i praw, jakimi się rządzi. „Pamiętam wykłady o Le Corbusierze, Miesie czy Wrighcie, ale nie byłem w stanie zrozumieć prawdziwego znaczenia ich wyrafinowanych prac. Musiałem zacząć od poziomu podstawowego, od ABC – wspomina architekt. – To jak czytanie Kafki w podstawówce. Nawet jeżeli dzieci byłyby w stanie odczytać poszczególne słowa, nie zrozumiałyby sensu zdania. Dotyczy to też architektury: musisz znać elementy składowe języka, zanim zaczniesz używać skończonych form. (…) Jedyne, czego pragnęliśmy, to zrozumieć, czym jest mur, czym jest zwykły otwór. Wszystko inne od razu stawało się zbyt skomplikowane” – mówił w książce poświęconej jego twórczości: Approximations: The Architecture of Peter Märkli Mohsena Mostafaviego.
Albo kolumna, albo podpora
By zgłębić więcej, zaczął jeździć do Włoch. Fascynowały go architektura starożytna i romańska oraz wiejskie domy w dolinie Padu czy barokowe kościoły na Sycylii. Przyjaźnił się z Hansem Josephsohnem, znanym szwajcarskim rzeźbiarzem. Dyskutowali o kompozycji i proporcjach. Drugim mentorem był dla niego Rudolf Olgiati, ojciec słynnego architekta Valeria Olgiatiego. Wspólnie dywagowali o fundamentach własnego zawodu, o znaczeniu poszczególnego elementu architektonicznego. To od Rudolfa Märkli dowiedział się, czym jest kolumna. Lub raczej – czym powinna być. Szwajcarski architekt uważa właśnie, że jednym z problemów współczesnej architektury jest zatracenie jej prawdziwego charakteru i wartości. Kolumna stała się tylko podporą, a mur tylko ścianą. Widać jedynie przedmiot o określonej funkcji i odpowiednich parametrach akustycznych, nośnych lub izolacyjnych. Gdy Märkli mówi o architekturze, nie chce ograniczać się do jej technicznych aspektów lub roli społecznej. Zależy mu na tym, żeby rozgorzała również dyskusja o formie. I sam ją podejmuje. W rodzinnej Szwajcarii jest już legendą. Przez 13 lat był jednym z najbardziej wpływowych profesorów na macierzystej uczelni. Jego budynki cieszą się tak wielką renomą, że znane japońskie pismo „A+U” poświęciło Märkliemu cały numer, a sam Mohsen Mostafavi, rektor Wydziału Architektury na Har- vardzie, został współautorem i wydawcą monografii jego projektów.
Rysunek jako plac budowy
Nieodłącznym elementem prac Szwajcara są jego wyjątkowo charakterystyczne rysunki. I właśnie niedawno wydawnictwo Quart Verlag z Lucerny postanowiło opublikować poświęconą im książkę. W zbiorze znajdziemy ponad 350 prac z lat 1980–2016. Szkice Petera Märkliego wyróżniają się w masie architektonicznych projektów. Dziecinne w swojej estetyce, pełne napięć w formie i ekspresji wywołują u widza konsternację. Czy to aby nie żart? Jednak gdy przyjrzymy się przemyślanej grze formami geometrycznymi i kolorami, zorientujemy się, że dziecko takiego rysunku nie mogłoby wykonać. Niemniej trzeba przyznać, że i Märkliemu te rysunki nie przychodzą łatwo. Ale to z innych powodów. Na kolejnych stronach książki widać, że walka o idealne proporcje poszczególnych elementów lub stworzenie dobrej kompozycji owocuje ciągłymi skreśleniami i niechlujnymi wstawkami. Co rusz zauważamy niezgrabne, grube linie. Autor nie wstydzi się też kawałków taśmy naklejonych na źle zlokalizowanych oknach lub testowania kolorów kredek w narożnikach pojedynczych kartek. Jakby chciał nam zakomunikować, że jego rysunki to ciągły plac budowy. Mokapy włas- nych pomysłów.
Szkicowanie rozmów z mistrzami
Najmocniej jednak w jego pracach pobrzmiewają echa dyskusji, które Szwajcar prowadził kiedyś ze swoimi mistrzami. Nietrudno wyczuć ducha Hansa Josephsohna w zmaganiach z kolorami i proporcjami, ale też w rysunkach rzeźb, które Märkli wprowadza jako dekoracje lub kontrapunkt dla idealnie symetrycznych kompozycji elewacyjnych. Słychać również dialog z Rudolfem Olgiatim, gdy analizujemy sposób, w jaki Szwajcar rysuje kolumny i pozycjonuje je względem siebie. Obserwujemy, jak akcentuje falujące dachy domów lub uwydatnia wielkie, piękne kominy. Z rysunkami Märkliego współgrają słowa Zbigniewa Herberta – opisując w Labiryncie nad morzem naścienne malarstwo kreteńskie, podkreślał, iż jest to „sztuka spontaniczna, nerwowa, porywcza, mało dbająca o szczegół, tak że ptaki, ryby i kwiaty wyrażają jakby ogólną ideę przyrody i czasem trudno powiedzieć, do jakiego gatunku należą”.