Marzenia o lepszym świecie

Żyć teraz (dla jutra)

Julia Fiedorczuk
Czyta się 4 minuty

Stając po raz pierwszy przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ Donald Trump zagroził „całkowitym zniszczeniem” Korei Północnej. Komentatorzy są w zasadzie zgodni, że jakikolwiek atak na reżim Kim Dżong Una oznacza globalną wojnę jądrową, a co za tym idzie, ryzyko unicestwienia ludzkiego życia na ziemi. Od kilku miesięcy powoli przyswajamy sobie fakt, że ten wariant apokalipsy znowu jest aktualny. Trudno wręcz uwierzyć, że jeszcze parę lat temu, po zakończeniu Zimnej Wojny, wieszczono „koniec historii”. Sprawy znów stanęły na ostrzu noża. Rozpętała się historia Polski, Europy i świata…. a w tle nieubłaganie toczy się historia tej najpotężniejszej, chociaż konsekwentnie ignorowanej graczki – Ziemi.

Jedyne – jak dotąd dwa – przypadki użycia broni atomowej do działań zbrojnych miały miejsce 6 i 9 sierpnia 1945 roku (Hiroszima i Nagasaki). Sfotografowany wtedy „grzyb atomowy” to jeden z ikonicznych obrazów historii dwudziestego wieku. Wszedł nawet do popkultury, w Internecie można pooglądać memy. Teraz ten obraz wraca, już nie jako owiany nostalgią eksponat wygrzebany z szuflady zbiorowej pamięci, ale jako potencjalna rzeczywistość. Czyżby kontrowersyjny francuski psychoanalityk Jacques Lacan miał rację sugerując (w latach 60.), że grzyb atomowy stanowi materializację ludzkiego popędu śmierci, przejawiającego się, zgodnie z teorią Freuda, jako powrót wypartego? Owszem, to ciekawy obraz: ogromna, powstała po wybuchu atomowym radioaktywna chmura jako zewnętrzny owoc wewnętrznej ludzkiej agresji. Byłabym jednak skłonna twierdzić, że niezbyt przecież głęboko skrywane pragnienie unicestwienia jest nie tyle niezbywalną cechą wszystkich istot ludzkich, co ciemną stroną patriarchalnej techno-cywilizacji, przywiązanej do fantazmatów władzy i kontroli, nienawidzącej życia.

„Żyć teraz,” „żyć chwilą” – te slogany brzmią jak wzięte wprost z podręcznika psychologicznego „Zbuduj szczęście w weekend”. Nie chodzi mi jednak o namawianie kogokolwiek do nieodpowiedzialnego oddawania się przyjemnościom, skoro przyszłość jest – być może – zbyt straszna, aby o niej myśleć. Wręcz przeciwnie – sądzę, że w cieniu grzyba i innych możliwych katastrof teraźniejszość staje się jeszcze cenniejsza, nie tylko dlatego, że jest wszystkim, co mamy (zawsze jest wszystkim, co mamy), ale także dlatego, że obecność w teraźniejszości jest jedyną drogą do budowania jaśniejszej przyszłości. Życie w teraźniejszości bynajmniej nie oznacza hedonistycznej ucieczki od konsekwencji własnych działań, wręcz przeciwnie – oznacza pełne uczestnictwo w historii, chwila po chwili, dzień po dniu; przytomną konfrontację z rzeczywistością, w tym także z naszym współudziałem w jej tworzeniu, na wielu różnych poziomach, poczynając od relacji osobistych, na rzeczywistości politycznej skończywszy. Co robię w tej chwili? Co mi przyświeca? Czy kieruję się troską o siebie i innych, czy rządzi mną gniew, resentyment, ambicja, zachłanność? To nie są apolityczne pytania pięknoducha, są to pytania o kształt dni, które nam pozostały –  niezależnie od tego ile ich jeszcze pozostało.

W podobnym kontekście filozof Kieran Setiya pisał niedawno o dwóch rodzajach aktywności, telicznych (nakierunkowanych na określony cel) i atelicznych (nieukierunkowanych na żaden cel, kompletnych w każdej chwili). Aktywność teliczna zapożycza się w przyszłości, teraźniejszość jest stawką, jaką płacimy za odsuniętą w przyszłość satysfakcję. Pisanie tego felietonu to czynność teliczna – będzie dokonana, kiedy wyślę go do redakcji. Aktywność ateliczna, jak i związana z nią satysfakcja, rozgrywają się w teraźniejszości, tak jest na przykład wtedy, kiedy spędzamy czas z ukochaną osobą. Jasne, i ten czas kiedyś się skończy, ale jego wartość nie jest przywiązana do przyszłości, nie jest to czas „zadłużony”, ale przeżywany na bieżąco.

Co ciekawe i zaskakujące, Setiya zwraca uwagę ateliczny wymiar polityki. Na pierwszy rzut oka, jeśli o coś walczymy (na przykład wychodząc na ulice, protestując, podpisując petycje, tworząc sztukę), robimy to po to, żeby wygrać, żeby zmienić świat. Ale ważny jest również sam proces. Stawanie w obronie wartości takich jak wolność, sprawiedliwość, pokój jest ważne samo w sobie, niezależnie od tego jak skończy się ten wyjątkowo burzliwy odcinek historii.  W pewnym sensie, walka po stronie wymierzonych wyżej wartości po prostu nie ma końca. Wolność zawsze jest zagrożona. Sprawiedliwość wydarza się tylko czasami. Pokój zawsze jest kruchy (także w ludzkim sercu), nawet jeśli od czasu do czasu trafia nam się luksusowa sytuacja, w której można o tym zapomnieć. Być może ten nasz aktualny burzliwy czas przeminie, zażegnamy kryzys jądrowy, zatrzymamy zmiany klimatyczne na takim poziomie, na jakim będzie można się do nich przystosować, i za jakiś czas ktoś znowu ogłosi „koniec historii”.

Ale być może tym razem nie uda się uniknąć katastrofy. Tak czy inaczej, dzisiaj jest dzisiaj. Co robimy? Kim jesteśmy?

Czytaj również:

Przemyślenia

Po drugiej stronie chmur

Julia Fiedorczuk

Mówi się, że „podróże kształcą”, bo pozwalają spotkać się z kimś innym, z czymś innym: z innymi pejzażami, ludźmi, zwyczajami, językami, zapachami, smakami, sposobami myślenia, stylami życia. Tylko czy we współczesnym masowym podróżowaniu w ogóle do takiego spotkania dochodzi?

„Podróże kształcą” – to stare porzekadło przychodzi mi do głowy, kiedy ustawiam się w kolejce do kontroli bezpieczeństwa. Zaczyna się sezon urlopowy, na lotnisku tłok. Pakuję swoje dobra doczesne do plastikowych kuwet, oddzielam sprzęt elektroniczny i miniaturowe kosmetyki w plastikowej torebce, ustawiam na taśmie. Zdejmuję zegarek, metalową bransoletkę, pasek. I buty, buty też. Wśród innych ogołoconych i bosych czekam na sygnał do przejścia przez bramkę. Nie uśmiechamy się do siebie ani nie rozmawiamy. Jesteśmy cool. Podróże lotnicze są dla nas przecież rutyną. Nadchodzi moja kolej. Przechodzę, nic nie piszczy, odzyskuję rzeczy. Po sąsiedzku pasażerowie lepszej klasy poruszają się linią „PRIORITY”.

Czytaj dalej