10. Berlin Biennale: Nie potrzebujemy bohaterów 10. Berlin Biennale: Nie potrzebujemy bohaterów
i
© 10th Berlin Biennale for Contemporary Art
Przemyślenia

10. Berlin Biennale: Nie potrzebujemy bohaterów

Jakub Gawkowski
Czyta się 8 minut

Podczas 10. edycji Berlin Biennale zespołowi kuratorskiemu udało się zbudować wystawę spójną, przystępną i przyciągającą wizualnie, a jednocześnie w nowy sposób przeanalizować relacje pomiędzy sztuką, polityką i historią na różnych kontynentach.

„Droga Historio, nie potrzebujemy kolejnego bohatera” – piszą w liście manifeście kuratorki i kuratorzy 10. edycji Berlin Biennale. Hasło przewodnie nawiązuje do przeboju Tiny Turner We don’t need another hero obchodzącego w tym roku chrystusowe urodziny. Żadnych wielkich osobowości czy czekania na zbawcę – oświadczają więc twórcy Biennale. A przy okazji grzecznie informują, że globalnym centrum współczesnej kultury już niekoniecznie są Stany Zjednoczone czy Europa Zachodnia. Krytycy jednak kręcą nosami – że za mało energii, że brak transgresji, że wystawy zrobione są świetnie, ale jednak brakuje im iskry. I chociaż mają trochę racji, bo trudno mówić tu o zaskoczeniach lub rewolucjonizowaniu formuły imprezy, to 10. Berlin Biennale za pomocą świetnej sztuki formułuje jasny komunikat, podejmując problemy rasizmu i ciągle nieprzepracowanej historii.

Na tle innych wielkich, odbywających się cyklicznie wystaw – jak biennale w Wenecji czy documenta w Kassel – impreza w Berlinie jest inicjatywą względnie młodą i niezmiennie postępową. To tu kilka lat temu Artur Żmijewski zamienił wystawę w kongres aktywistów i miejsce kłótni (na linii artysta–kurator–instytucja, w dowolnej kolejności), a na edycji sprzed dwóch lat kolektyw DISS zdefiniował pokoleniową wrażliwość, przenosząc do sal ekspozycyjnych estetykę z Internetu.

Tym razem kuratorka – pochodząca z RPA Gabi Ngcobo – zebrała czteroosobowy zespół, by pod patronatem Tiny Turner skupić się na relacjach między kolonialną historią, sztuką a polityką. Wraz z Amerykanką Nomadumą Rosą Masilelą, Ugandyjczykiem Serubirim Mosesem, Niemką Yvette Mutumba i Brazylijczykiem Thiago de Paula Souza stworzyli biennale spójne, przystępne i wizualnie przyciągające. I choć kształt tegorocznej edycji rzeczywiście był staroświecki – widzowie dostali wystawy w najbardziej klasycznym rozumieniu tego słowa – powstał jasny przekaz. Biennale przyjmuje głos globalnego Południa i niebiałych mieszkańców planety Ziemia. Posługuje się językiem zdecydowanym, nawet militarnym, bo jak mówiła na konferencji prasowej Ngcobo: „Nie oszukujmy się – jesteśmy w końcu na wojnie”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kuratorzy 10. edycji Berlin Biennale: Thiago de Paula Souza, Gabi Ngcobo, Nomaduma Rosa Masilela, Yvette Mutumba, Moses Serubiri, fot. F. Anthea Schaap

Kuratorzy 10. edycji Berlin Biennale: Thiago de Paula Souza, Gabi Ngcobo, Nomaduma Rosa Masilela, Yvette Mutumba, Moses Serubiri, fot. F. Anthea Schaap

Kuratorzy protestują przeciwko wielkim narracjom i jednostkom wynoszonym na piedestał, odrzucają ideę zbawcy i sami nie pchają się do tej roli. Pytanie, jak w świecie sztuki odrzucić „bohatera”, a więc obdarzoną szczególną uwagą, czasem wręcz kultem, jednostkę, jak przestać opowiadać mit geniusza? Tego nie wiadomo, ale w sztuce przecież nie chodzi o to, żeby wszystko się zgadzało.

*

Wystawiający na Biennale artyści nie odważyli się podważyć własnej pozycji. Skoncentrowali się na znanych narracjach, rozbierając je na czynniki pierwsze i odczytując w nowych, zaskakujących kulturalno-geograficznych konstelacjach. Firelei Báez, artystka o dominikańsko-haitańskich korzeniach, buduje powiązania i bada napięcia między trzema różnymi Sanssouci. Pierwszy i oczywisty to rokokowy pałac Fryderyka Wielkiego w Poczdamie. Drugi – zbudowana na wzór europejskiego pierwowzoru rezydencja króla Henriego Christophe’a w Milot na Haiti. Trzeci – postać historyczna: porucznik Jean-Baptiste Sans-Souci, zapomniany bohater haitańskiej wojny o niepodległość, przywódca zbuntowanych niewolników, który zginął zdradzony przez wspomnianego Henriego Christophe’a. W swoich pracach Báez odkrywa zakryte karty i ukazuje międzykontynentalne powiązania. Czerpie z kanonów europejskiej sztuki i dosłownie przemalowuje historie, nakładając na nie kolejne warstwy farby. Przed berlińską Akademią Sztuk Báez ustawiła fragment fasady. Kawałek klasycystycznego budynku opatrzony jest współrzędnymi geograficznymi obu pałaców. Kiedy mu się przyglądam, jest upał, naokoło ludzie w białych ubraniach piją Club-Mate, przed chwilą skończyła się konferencja prasowa.

Firelei Báez, ”19° 36’ 16.89“ N, 72° 13’ 6.95“ W) / (52.4042° N, 13.0385° E”, 2018, dzięki uprzejmości Firelei Báez; Kavi Gupta Gallery, Chicago, fot. Timo Ohler

Firelei Báez, ”19° 36’ 16.89“ N, 72° 13’ 6.95“ W) / (52.4042° N, 13.0385° E”, 2018, dzięki uprzejmości Firelei Báez; Kavi Gupta Gallery, Chicago, fot. Timo Ohler

– Możemy mówić po polsku – wita mnie uśmiechnięta Nomaduma Rosa Masisela z zespołu kuratorskiego. Dziwi mnie trochę ta deklaracja, bo gdy umawialiśmy się na wywiad, nic w jej biogramie nie zdradzało polskiego wątku. Doktorat na Columbia University, kilka projektów kuratorskich w Stanach Zjednoczonych, zainteresowania badawcze: historia performance’u w Dakarze.

– Zawsze mówię, że jestem owocem przyjaźni między blokiem wschodnim a krajami Afryki – tłumaczy. – Mój ojciec pochodzi z RPA, skąd musiał wyjechać z powodu apartheidu. Przez chwilę mieszkał z rodziną w Kenii i kiedy musiał opuścić ten kraj, złożył podanie do szkoły filmowej w Łodzi. Tam poznał moją mamę. Urodziłam się ja, a potem moja siostra. I w Łodzi, i później, kiedy przeprowadziłyśmy się do Kalifornii, towarzyszyło mi podobne uczucie. Zawsze wydawało mi się, że jesteśmy jedyni w swoim rodzaju: czarni w Polsce, nieamerykańscy w Stanach… Stopniowo zaczęłam odkrywać, że tak nie było. Europa Środkowa nie była tak szara i homogeniczna jak nam się wydaje, choć to momenty, o których szybko zapominamy. Dziś te powiązania zaczyna się odkrywać. W Pradze pokazywano niedawno wystawę opowiadającą o karierach filmowców z Trzeciego Świata wykształconych w czechosłowackiej szkole filmowej FAM-u. Po powrocie do rodzinnych krajów stali się ojcami narodowych szkół filmowych w Syrii czy Sri Lance. Kilka dni temu spotkałam się z Natashą Kelly, która na Biennale pokazuje film o czarnoskórych Niemkach. Rozmawiałyśmy o tym, co znaczy być czarnym w Niemczech, Stanach, Europie Wschodniej. I co właściwie znaczy być z Europy Wschodniej? To są pytania, przez które możemy myśleć szerzej o tożsamości, o tym, kim jesteśmy i gdzie przebiegają granice tego, jak się definiujemy. Kilka lat mieszkałam w Senegalu i łapałam się na tym, jak bardzo niektóre rzeczy przypominały mi dzieciństwo i dom mojej babci. Na przykład wyszywane, haftowane makatki z kogutami. W tym rzemiośle – zachodziłam w głowę – musi być jakieś pokrewieństwo. Ciekawe jest patrzeć na takie praktyki poza kategoriami: polskie, ludowe, afrykańskie. Przez te definicje można zatracić poczucie podobieństwa, które przecież ułatwia kontakt międzykulturowy. Tak widzę również rolę sztuki. Nie chcemy przepisywać recept, ale proponować język, którym będziemy w stanie opisać ten świat.

Nomaduma pracowała także nad towarzyszącą Biennale publikacją Strange Attractors, zaprojektowaną przez Zofię Klajs, na którą składają się materiały archiwalne, ilustracje i prace artystów, a także fragmenty zielnika Róży Luksemburg. Wszystko łączy intymny, emocjonalny charakter.

– W pracy badawczej zajmowałam się listami. Fascynuje mnie ich materialny, choć efemeryczny charakter, sposób, w jaki komunikują uczucia. Chciałam stworzyć coś, co będzie dostępne i da się schować do kieszeni. Coś, co za 10 lat znajdzie się w antykwariacie gdzieś na końcu świata – tłumaczy mi Nomaduma.

Gmach Akademii, przed którym rozmawiamy, to jedna z dwóch głównych lokalizacji Biennale. Niezwykła struktura architektoniczna i wymarzona przestrzeń na wystawę, ale również miejsce pracy tych, którzy od lat wyznaczają, kto jest artystą i ma legitymację do tworzenia sztuki.

Akademia Sztuki (Hanseatenweg), fot. Timo Ohler

Akademia Sztuki (Hanseatenweg), fot. Timo Ohler

– Bycie członkiem Akademii w praktyce oznaczało przez lata legitymizację do bycia artystą. To, kto posiadał tam swoje archiwum, wyznaczało granice między należącymi do tego obiegu i wykluczonymi z niego. Zastanawialiśmy się, jakie to ma znaczenie dla pracy artystycznej dzisiaj – tłumaczy Nomaduma.

W salach ekspozycyjnych nastrojowe światło i kłosy zboża wystające tu i ówdzie z podłogi – to praca Sary Haq. Jest poetycko i spokojnie, moją uwagę przyciągają umieszczone w atrium kolaże Özlem Altın i piękne portrety tancerzy autorstwa Brytyjki Lynette Yiadom-Boakye, córki emigrantów z Ghany. Są tu także wielkoformatowe grafiki Belkis Ayón, pełne sakralnej powagi i mrocznych postaci, z których twarzy wyróżniają się jedynie oczy. To uczestnicy rytuałów tajnego afrokubańskiego kultu dostępnego jedynie mężczyznom, przez lata przedstawianego w pracach Ayón, która w 1999 r. popełniła samobójstwo.

Sara Haq, „Trans:plant”, 2018, dzięki uprzejmości Sary Haq, fot. Timo Ohler

Sara Haq, „Trans:plant”, 2018, dzięki uprzejmości Sary Haq, fot. Timo Ohler

Wśród artystów zaproszonych na Biennale niektórzy dosłownie wypowiadają się o polityce, rasizmie i przemocy, jak choćby Mario Pfeifer który zaprezentował film rekonstruujący dochodzenie w sprawie śmierci uchodźcy zamordowanego kilka lat temu w Saksonii. Z kolei Sondra Perry zestawia kadry z hollywoodzkiej produkcji Czarna Pantera z wygenerowanymi komputerowo koszykarzami. Jej instalację wideo, która mówi językiem współczesnych obrazów o restytucji i zawłaszczeniu kultury, można obejrzeć zresztą w domu, bo artystka w demokratycznym geście wszystkie swoje prace umieszcza na portalu Vimeo.

Belkis Ayón, „La consagración”, 1991, © Estate de Belkis Ayón, Havana, fot. Jose A. Figueroa

Belkis Ayón, „La consagración”, 1991, © Estate de Belkis Ayón, Havana, fot. Jose A. Figueroa

W drugiej lokalizacji (Kunstwerke) w pamięć zapadają piękne zdjęcia Joanny Piotrowskiej, która ustawiła przed obiektywem naturszczyków. Sfotografowała ich ręce, twarze, gesty, uchwytując dziwność dotyku, czułości, która nie zawsze wydaje się komfortowa. W pokoju obok, na szpitalnym wózku leżą minimalistyczne obiekty Julii Phillips. Niepokojące, estetyczne przedmioty ceramiczne przypominają o eksperymentach medycznych i systemowej przemocy, której poddawano kobiety.

Joanna Piotrowska, „I Frowst”, 2013–14, dzięki uprzejmości Joanny Piotrowskiej; Galeria Dawid Radziszewski, Warszwa; Madragoa, Lizbona; Southard Reid, Londyn

Joanna Piotrowska, „I Frowst”, 2013–14, dzięki uprzejmości Joanny Piotrowskiej; Galeria Dawid Radziszewski, Warszwa; Madragoa, Lizbona; Southard Reid, Londyn

10. Berlin Biennale spaja różowo-szara identyfikacja wizualna projektu Maziyara Pahlevana nawiązująca do kamuflażu statków z pierwszej wojny światowej, której celem było oszukanie dystansu pomiędzy obserwującym a obserwowanym. „Czy tu jest podobnie? – zastanawiam się. – Gdzie jest globalne Południe, a gdzie centrum świata? I kto tu na kogo patrzy?”.

Po odwiedzeniu wszystkich lokalizacji sam nie wiem, co myśleć. Bo słyszę i czytam, że wedle krytyków brakuje energii, konfliktu, ambiwalencji, mimo że to „najlepiej od lat zrobiona wystawa”. Z drugiej strony, według mnie odbiorcy odkryją tu zjawiskowe prace i wraz z artystami podejmą rzeczywistą próbę zmiany kulturowego środka ciężkości. Do tego motyw przewodni, czyli piosenka Tiny Turner z Mad Maxa… – tu akurat zupełnie nie jestem obiektywny, bo to od lat moje dwie wielkie miłości. Czekając na spóźniony lot tanich linii, spotykam znajomą kuratorkę z Węgier:

– Bez przesady, we wszystkim, co robimy w galeriach sztuki, jest jakaś ambiwalencja, pęknięcie, niezdecydowanie. A tu udało się powiedzieć jeszcze coś. Bez kompleksu ofiary, a nawet wręcz przeciwnie. Wiesz, teraz czuję, że przyszłość jest gdzieś poza Europą.

Ekscytujący konflikt, którego niektórzy poszukują, toczy się wszak od lat. Nawiązuje do niego medytacyjny Autoportret Luke’a Willisa Thompsona. To ciche (choć hałasuje projektor), czarno-białe nagranie przedstawiające Diamond Reynolds – kobietę, która transmitowała na Facebooku zabójstwo swojego męża zastrzelonego przez policjantów w czasie kontroli drogowej. Jedno z wielu morderstw, które powołały do życia ruch Black Lives Matter sprzeciwiający się motywowanej rasowo przemocy i dyskryminacji prowadzącej do tragedii. No tak, jesteśmy na wojnie. A przynajmniej niektórzy są.

I choć tegoroczne 10. Berlin Biennale to wystawy na granicy przewidywalności, zwroty i pęknięcia można dostrzec co rusz. Samo zainteresowanie, z jakim komentowany jest kolor skóry zespołu kuratorskiego, obnaża hierarchiczność świata sztuki – istniejącą nawet tu, w wielokulturowym, egalitarnym Berlinie. „Sztuka jest nowym czarnym” (Kunst ist das neue Schwarz) zatytułował na przykład artykuł o Biennale jeden z poczytnych dzienników. I po raz kolejny na chwilę zrobiło się nieco nieswojo.

Czytaj również:

Wernisaż i wielka aukcja rysunków Marka Raczkowskiego Wernisaż i wielka aukcja rysunków Marka Raczkowskiego
Doznania

Wernisaż i wielka aukcja rysunków Marka Raczkowskiego

Przekrój

Rozśmieszają, czasem do rozpuku! A już 16 listopada będzie można je wylicytować. Zanim jednak zawisną w domach szczęśliwców, którzy wygrają aukcję, od 9 listopada będą dostępne na wystawie w warszawskim Pół na Puł.

Zieloni kosmici, którzy o Ziemi – a już o Polsce w szczególności – wiedzą więcej, niż można byłoby się spodziewać. Stanisław z Łodzi, grubiański i przenikliwy komentator współczesności. No i oczywiście okrągły kot Pierożek, który na jednym z rysunków Marka powiedział, że jeszcze nigdy nie jadł, a na innym oglądał w Internecie śmieszne filmiki o nieoczywistych bohaterach: tu można sprawdzić, jakich.

Czytaj dalej