Najokrutniejszym miesiącem jest ponoć kwiecień, ale najtrudniejszy dla psychiki człowieka jest chyba listopad, szczególnie dla człowieka w Polsce. W roku 2020 dokłada się do tego koronawirus i ogólne poczucie, że świat się wali. 13 listopada br. wypadł w piątek – przy takiej kumulacji sam fakt, że nie nastał koniec świata, to już dużo. Wielu z nas odpuściło sobie w tym roku coroczną rundę po cmentarzach 1 listopada, więc dzisiaj nadróbmy te wątki funeralne.
Nie chcę tu pisać o tym, co stoicy myślą o samej śmierci, bo to osobny temat czy raczej biblioteka tematów. I nie lękajcie się, one będą systematycznie wracać – to pewne jak list ze skarbówki. Dzisiaj chciałbym powiedzieć o jednym konkretnym wątku, który wypłynął na ostatniej fali facebookowych (i nie tylko) deklaracji o występowaniu z Kościoła katolickiego. Nie jest to – jak rozumiem – obowiązkowe, ale ponoć pojawia się prośba ze strony kościelnych urzędników, żeby do aktu apostazji dopisywać formułkę, że występujący nie zgadza się na udział księdza w pogrzebie. Adnotacja przeznaczona jest dla rodziny, żeby uniknąć nieporozumień. Chciałoby się skomentować, że zjawisko dupokryjki nie kończy się ze śmiercią podmiotu, ale temat jest znacznie poważniejszy.
Po śmierci żadne troski nas nie dosięgną – to jasne. Jednak perspektywa, że nad naszym martwym ciałem będzie się toczyć jakiś konflikt o sposób pogrzebu, jest nieco zniechęcająca. I wtedy przyszło olśnienie: może w takim razie kremacja?
Jest to olśnienie dla mnie osobiście zaskakujące, bo tego typu plany nigdy mnie nie pociągały, a wymyślanie nazbyt wymyślnych dyspozycji na okoliczność własnej śmierci zawsze wydawało mi się przesadne czy nawet nieco pretensjonalne. Nie mówiąc już o tym, że jest to myślenie niejako niestoickie – ani stoicyzm nie zajmuje się tym, co po śmierci (bo zajmuje się życiem), ani nie mamy jakiegokolwiek wpływu na to, co z nami będzie, gdy umrzemy. Ale uwaga: kremacja oznacza przecież (to mi zawsze jakoś umykało), że nie musi być standardowego pogrzebu, z całą ceremonią, miejscem na cmentarzu i tak dalej. Po kremacji jest przecież możliwość (jak się zdaje nielegalna póki co według polskiego prawa, ale w to nie wchodźmy) rozsypania prochów, co oznacza, że nie ma się grobu.
To otwiera całą gamę opcji, począwszy od wizji romantyczno-sentymentalnych spod znaku „wsyp mnie do morza, stąd przyjechałem”, po logistyczno-praktyczne. I oczywiście, można barwnie przekonywać, że to stoicki obraz, że Marek Aureliusz, że powrót do Wszechjedności, te sprawy. Mniej oczywista, ale bardziej przekonująca jest jednak inna myśl, mianowicie ta właśnie perspektywa, że nie będziemy mieć grobu. Pozostaną po nas lajki na Facebooku, owszem, ale nie mamy grobu, więc znika pytanie, czy ktokolwiek będzie pamiętał, przychodził, przynosił raz w roku ten smętny znicz. Nicość i zapomnienie wchłoną nas tak czy siak, więc po co czekać? Możemy wskoczyć w nie od razu i z własnej woli, nie łudząc nikogo walką z nieuchronnym. Nie muszę dodawać, że to myślenie jest tak stoickie, jak się tylko da.