Młody inżynier i wynalazca, Polak nazwiskiem Gromski, skonstruował sterowiec „Polska”, na którym chce przelecieć nad biegunem południowym. Inżynierowi towarzyszą w podróży dwaj dzielni nawigatorzy: kapitan i sternik. Balon napotyka właśnie jedno z wyniosłych pasm górskich Antarktydy…
– Znowu te przeklęte góry przed nami! – zawołał kapitan, uderzając pięścią w rozłożoną przed nim mapę. – Tym razem będziemy mieli twardy orzech do zgryzienia. Szybujemy na pułapie 3000 metrów, a te szczyty, które dostrzegam w kierunku północnym, sterczą przynajmniej o 1000 metrów wyżej. Są one najeżone licznymi iglicami i zębatymi turniami, o które bardzo łatwo możemy się rozbić. Musisz pan, inżynierze, zawczasu postanowić, co jeszcze mamy do wyrzucenia, jeżeli w ogóle chcemy ocalić nasz statek powietrzny.
– Puszczę na chwilę silnik w ruch, ażeby wybrać jakąś przełęcz, przez którą łatwiej się przedostaniemy na tamtą stronę łańcucha górskiego – odpowiedział inżynier Gromski. – Co zaś do przedmiotów, które jeszcze możemy poświęcić, to nie ma żadnego wyboru. Proszę cię, kapitanie i sterniku, odłóżcie na bok cokolwiek żywności, namiot i kołdry, a poza tym pozbyć się musimy wszystkiego. Możemy też odrąbać część poręczy naszej gondoli, co da nam także kilkanaście kilogramów balastu.
Kiedy już skończono segregowanie przedmiotów, góry znajdowały się o kilkanaście kilometrów zaledwie od sterowca. Inżynier wypatrzył szeroką przełęcz, puścił na kilka minut w ruch śmigło i „Polska" znalazła się tuż naprzeciwko bramy, która się przed nią otworzyła. Lecz, niestety, wysokość progu tej bramy wynosiła jeszcze jakieś 300 metrów.
– Wyrzucajcie już balast! – zakomenderował Gromski, zatrzymując motor, ażeby oszczędzić bezcennej benzyny.
Dreszcz zgrozy przenikał serca naszych podróżników, kiedy spoglądali z wątłej łódeczki balonu w te niemal pionowymi ścianami ograniczone doliny, zawalone do połowy śniegiem i lodem, na te zawrotne przepaście, których dna ginęły we mgle oddalenia, na urwiska tak strome, że nawet śnieg nie potrafił się na ich stokach utrzymać i z grzmotem staczał się w otchłań. W tej chwili nasza trójka zrozumiała dopiero swoje własne szaleństwo. Bo szaleństwem i zuchwalstwem bez granic było zapuszczać się w głąb olbrzymiego lądu, pozbawionego niemal zupełnie życia organicznego, najeżonego niezbadanymi, niedostępnymi, sięgającymi obłoków szczytami i w dodatku otoczonego pustym oceanem, na który odważają się wyprawiać tylko poławiacze wielorybów i myśliwi na foki. Jakiś skurcz trwogi ścisnął gardło inżyniera.
Śmierć bezlitosna, samotna, zimna, okrutna śmierć! Śmierć! Słowo to wypisane było wielkimi czarnymi zgłoskami obnażonych skał na białym tle śnieżnym, po wszystkich zboczach, na dnie każdej otchłani, którą „Polska" niesiona potężnym tchnieniem wichru, szybko mijała.
– Co za kraj! – wzdrygnął się kapitan. – Wolę już morze, choćby miotane najpotężniejszym orkanem, niż te góry, podobne chyba do księżycowych. Zdaje mi się, że umarłem już i jako duch bujam nad jakąś odległą od słońca planetą. Zaprawdę, znajdujemy się na samym końcu świata.
Inżynier nic nie odpowiedział. I on nie mógł patrzeć pod siebie. Zamknął oczy i pogrążył się w jakieś smutne myśli.
Czyżby utracił nadzieję wydarcia się cało z tego potrzasku, do którego wlazł dobrowolnie, gnany żądzą dokonania wielkiego czynu? Czyżby żałował swojej odwagi? Czy może odstąpiła go ona w tej podróży ponad lodami i granitowymi turniami, o które lada chwila mogła się rozedrzeć wątła powłoka jego balonu, obezwładnionego z braku paliwa i zdanego na łaskę żywiołów. Po chwili inżynier Gromski odzyskał prężność ducha.
– Wszystko precz za burtę – zawołał. – Sterniku, wyrzuć ostatnią baryłkę pekeflejszu.
– Zrobione, inżynierze – odparł z zimną krwią sternik.
– Jeszcze za mało. Spiesz się! Precz z amunicją! Zostaw tylko kilkadziesiąt ładunków.
Ale pomimo tych okropnych ofiar, jakie ponoszono z narażeniem egzystencji, jeszcze sto kilkadziesiąt metrów należało przebyć w pionowym kierunku, ażeby dosięgnąć progu przełęczy.
– Rozbijemy się o te przeklęte skały – zawołał z rozpaczą kapitan. – Sprzysięgły się one na naszą zgubę!
– Będziemy się bronili do ostatka – odparł Gromski. – Sterniku, baczność! Wyrzucaj prędzej z gondoli. W ostateczności wszystko za burtę. Rozumiesz? Wszystko!
– Rozkaz – odparł sucho marynarz.
I odrąbywał siekierką pałąki bambusowe od gondoli. Pozostało w niej już tylko nieco żywności i fuzja ze szczupłym zapasem naboi. Nawet radiostacji nie darowano, a był to przecież niezbędny środek do porozumienia się z „Prezydentem Lincolnem”, który miał odszukać żeglarzy powietrznych w tych niezmiernych pustyniach lodowych. Wyrzucono więc jak gdyby ostatnią deskę ratunku. Podczas tych czynności, dyktowanych rozpaczą, przełęcz zbliżyła się zastraszająco, zaledwie kilometr dzieliło „Polskę” od tej okropnej przeszkody, na którą nieubłaganie niósł ją wicher. Balon nie wzniósł się jeszcze dostatecznie, ażeby przemknąć przez otwierającą się przed nim bramę, szeroką na kilometr zaledwie.
Gromski zmarszczył brwi.
– Nie przejdziemy – mruknął.
Patrzył zimnymi, przygasającymi źrenicami na ten olbrzymi mur skalisto lodowy, który rósł przed nim, jak gdyby go wypychały spod ziemi jakieś potężne siły. Już dokładnie można było dostrzegać strukturę skał, pogięte, połamane warstwy, raz stojące niemal pionowo, to znów pofałdowane, porozrywane piekielnymi mocami i rzucone tutaj o 4000 metrów nad poziom oceanu. „Polska” pozbawiona motoru zdolnego do działania i steru, który już nie mógł działać, nie była w możności wymijać żadnych przeszkód. Musiała poddać się bezwładnie wiatrowi, który pchał ją nieubłaganie na te ostre iglice.
W tej chwili balon szybował tuż nad olbrzymim lodowcem, staczającym się z przełęczy ku rozległej dolinie.
Należało zrobić ostatni bohaterski wysiłek albo zginąć.
Podróżni spoglądali dokoła siebie z rozpaczą; w gondoli pozostało zaledwie to, bez czego śmierć wnet zajrzeć musiała im w oczy. Najniezbędniejsze przedmioty, garść żywności – słaba tarcza przed pociskami mrozu i głodu.
– James! – zawołał złamanym głosem Gromski.
– Jestem! – odparł sternik, prostując się jak żołnierz przed oficerem dającym rozkaz podczas bitwy.
– Czy nie ma już nic do wyrzucenia?
– Nic! – zawołał Ford.
– Jest! – odparł lakonicznie marynarz, i zanim Gromski albo Ford zdołali mu przeszkodzić, przesadził nogę przez poręcz i rzucił się w otwartą pod nim straszliwą otchłań śnieżną.
Obaj żeglarze wydali okrzyk rozpaczy i trwogi. Kapitan, wychyliwszy się z gondoli, widział, jak ciało wilka morskiego pozostawało w tyle i bujając w próżni wnet znikło.
„Polska” uwolniona od tak znacznego ciężaru podskoczyła jak koń ukłuty ostrogą i w kilkanaście sekund potem znalazła się na poziomie przełęczy – jeszcze chwila i balon przebył zagrażający mu łańcuch górski. Ale Gromski nie zdawał sobie sprawy z tego, co się działo. Zasłoniwszy oczy, siłą woli starał się powstrzymać łzy, które gwałtem sączyły mu się na policzki.
– Zginął nieszczęśliwy! Poświęcił się dla nas – szeptał.
– Zginął jak bohater! – dodał Ford.
Balon szybował teraz ponad wspaniałym lodowcem, który spływał z przełęczy w północnym kierunku. Nie było tu żadnych skał, które groziłyby rozbiciem balonowi. Gromski zatem bez wahania pociągnął gwałtownie za sznur od klapy, gaz wydobywał się z balonu z szumem. „Polska” zniżała się szybko, Ford wyrzucił kotwicę. Zęby jej orały jakiś czas po lodzie głęboką bruzdę, lecz niebawem mocno zahaczyły. Gromski jeszcze wypuścił trochę gazu i gondola dotknęła ziemi.
– Musimy odnaleźć ciało nieszczęśliwego Jamesa! – zawołał Ford. – I urządzić mu pogrzeb. Wszak oddał życie za nas.
Ażeby jednak opuścić balon, należało go wprzód obciążyć kilkunastoma bryłami lodu. Uskuteczniwszy to, nasi podróżnicy zeszli na ziemię i ująwszy okute kije, zaczęli mozolną wędrówkę po lodniku ku przełęczy. Upłynęło parę godzin, zanim zdołali przedostać się na drugą stronę grzbietu.
Kapitan okazał się jednak pesymistą.
– Jakże go szukać w tych strasznych górach, które tylko co przebyliśmy? – spytał. – Co najwyżej po wielu trudach z narażeniem własnego życia uda nam się może odszukać jego skrwawione strzępy.
– Tak, pan ma słuszność, kapitanie – potakiwał Gromski – a jednak…
– Wie pan najlepiej, jak kochałem tego starego przyjaciela – mówił Ford – towarzysza tylu przygód na dalekiej północy. Szukajmy, choć nie ma najmniejszej nadziei nawet.
Gromski potrząsnął głową.
– Sternik wyskoczył w ostatecznej chwili. Parę sekund wahania z jego strony, a „Polska” leżałaby podarta w strzępy, u progu przełęczy, my zaś leżelibyśmy na dnie jakiejś przepaści. Tak czy owak obowiązkiem naszym jest odszukać go. Musimy sobie tylko uprzytomnić, w którym miejscu wyskoczył. O ile sobie przypominam, bardzo niewielka przestrzeń dzieliła nasz balon od progu przełęczy, która w tym miejscu nie jest zbyt stroma. Z tego mogę sobie wykombinować, że James nie spadł ze znacznej wysokości.
Tak rozmawiając, nasi podróżni, po ciężkim trudzie, przeskakując napotykane po drodze szpary, wydostali się na przełęcz, i stamtąd po dość łagodnym spadku, po lodowcu, który tu się zaczynał i był pokryty grubą warstwą świeżo nawianego śniegu, schodzili coraz niżej, zapadając nieraz po sam pas. Upłynęło kilka godzin, zanim znaleźli się w punkcie, gdzie był dokonany rozpaczliwy skok sternika. Chęć ratowania bohaterskiego Jamesa dodawała sił naszym podróżnikom, niepomnym na siebie w tej chwili. Kapitan, rozejrzawszy się uważnie, rozpoznał dość łatwo szlak, którym przelatywała „Polska” nad przełęczą.
– Patrz, inżynierze – rzekł – czy dostrzegasz tę dziwaczną skałę, podobną do głowy jakiegoś bajecznego potwora? Koło niej przemykaliśmy się w chwili, kiedy dzięki poświęceniu Jamesa wzbiliśmy się nieco w górę. Gdyby nie prąd wstępujący, zawsze tworzący się w pobliżu stoków, które wicher musi, że się tak wyrażę, przeskakiwać, to może i tak nie zdążylibyśmy w porę uniknąć niebezpieczeństwa.
– Gdyby się nam udało znaleźć jakiś przedmiot wyrzucony z gondoli, trafilibyśmy wnet do miejsca katastrofy – rzekł inżynier.
– Niech pan zwróci wzrok w tamtą stronę, na to pole śnieżne – zawołał kapitan.
Gromski przejrzał uważnie wskazaną przestrzeń.
– Widzę jakby pręt sterczący ze śniegu – rzekł po chwili. – Jest to, jeżeli się nie mylę, jeden z drążków bambusowych naszej gondoli, wyrzucony w ostatniej chwili przez sternika. Spadając pionowo, utkwił w śniegu. Mamy więc dowód, że znajdujemy się na dobrym szlaku. Naprzód!
Inżynier uradowany opuszczał się, jak tylko mógł najszybciej po zboczu, obficie pokrytym świeżo spadłym śniegiem. W pół godziny potem obaj znaleźli się u pręta, który istotnie, spadając, zarył się głęboko w śnieg.
– Teraz cofnijmy się w górę, a trafimy niezawodnie na ciało sternika – zapewniał kapitan, który kroczył naprzód.
Po godzinie pilnych poszukiwań uwagę jego zwróciło świeże zagłębienie w śniegu. Szturgając w jego dnie okutą swą laską, Ford namacał coś twardego.
Była to, jak się przekonano, puszka z resztą sucharów, którą wyrzucił James na parę sekund przed swoim karkołomnym skokiem. Wydobyto ją z niemałym trudem, okazała się zupełnie cała. Kapitan zabrał ten szczupły zapas pożywienia, który mógł starczyć zaledwie na parę dni.
– Skoro pudło drewniane nie rozbiło się, dowód to, że śnieg jest bardzo dobrym środkiem ochronnym dla spadających nań przedmiotów – zauważył.
To spostrzeżenie wlało cokolwiek otuchy w serca podróżników, którzy grzęznąc dalej w sypkim śniegu, szperali w nadziei powodzenia. Już tracono wszelką nadzieję, kiedy nagle Gromski zatrzymał się przed lejkowatym zagłębieniem i zaczął mu się przyglądać z wielką uwagą.
– I tu coś ciężkiego musiało upaść.
Kapitan załamał dłonie.
– Znajdujemy się nad grobem człowieka, który poświęcił się, by nas uratować od niechybnej zguby! – zawołał.
Gromski zamiast snuć domysły, ostrożnie sondował dno leja.
– Tam jest coś! – zawołał.
Zanim dokończył, kapitan skoczył w zagłębienie i zaczął szybko odgarniać śnieg obiema rękami. Wgrzebawszy się zaledwie na jeden metr, poczuł pod palcami miękkie ciało.
– To on, James! – krzyknął wzruszony tym odkryciem.
Nie potrzebował długo pracować, śnieg bowiem był dziwnie pulchny i niebawem ukazała się głowa ludzka.
Tak, było to ciało męczennika w imię nauki, skromnego, lecz pełnego samozaparcia się marynarza.
Wspólnymi siłami wyciągnięto je na powierzchnię.
– Nie żyje! – zawołał kapitan, ujrzawszy bladą jak marmur twarz starego towarzysza.
Gromski długo przypatrywał się tym rysom, które dziś wydały mu się bratersko drogimi, po czym w milczeniu rozpiął kurtkę Jamesa i przyłożył ucho do piersi.
Zapanowała długa cisza. Nawet wicher, jakby chcąc ułatwić to badanie, na chwilę omdlał.
– Nie wiem! Zdaje mi się, że się mylę! To niepodobna, a jednak – mówił inżynier – przekonaj się pan sam.
Ford z kolei przyłożył ucho do piersi marynarza i oblicze jego rozjaśniło się uśmiechem nadziei.
– Tak, bardzo słabo, ale serce uderza jeszcze.
Rozciągnęli rozebranego Jamesa na śniegu i zaczęli nacierać całe ciało śniegiem. Potem, unosząc ramiona nad głową i opuszczając je rytmicznie na boki, starali się wywołać sztuczne oddychanie.
Trwało to długo, bardzo długo! Zmieniali się kolejno w tej ciężkiej pracy, nie ustawając ani na chwilę. Upłynęło parę godzin, podczas których nadzieja często ustępowała miejsca rozpaczy.
– Nie żyje! – zakonkludował kapitan, odpoczywając nieco.
Lecz nareszcie na skostniałe policzki marynarza wypłynęło coś, jakby echo rumieńca. Zbadawszy serce, Gromski już nie wątpił dłużej: sternik żył.
Podwojono starania i wreszcie sternik przyszedł o tyle do siebie, że wyszeptał kilka niezrozumiałych wyrazów. Odziano go na powrót, wlano w usta trochę wody ze stopionego śniegu, złożono na noszach zaimprowizowanych z dwóch związanych linką drążków bambusowych.
Ciężka to nad wyraz była praca! Wspinano się pod górę w pocie czoła. Zatrzymywano się często, ażeby wypocząć.
Marynarz przychodził wyraźnie do siebie. Wyciągnął dłoń, aby uściskać rękę kapitana.
– Nie trudź się, stary chłopie, nie masz za co dziękować – rzekł Ford. – To my raczej winniśmy ci dozgonną wdzięczność za twoją ofiarę.
Kiedy dotarto do balonu, James o tyle odzyskał siły, że mógł w krótkości opowiedzieć swoje wrażenia.
– Jak się czujesz, mój poczciwy Jamesie? – pytał Gromski. – To coś niepojętego, zeskoczyć z wysokości i nie skręcić karku.
Sternik uśmiechnął się słabo.
– Wyskoczywszy, od razu poczułem silny prąd powietrza koło uszu, ale pęd mój w dół jakoś nie odbywał się tak gwałtownie, jakby należało się spodziewać. Jakaś tajemnicza siła hamowała mój upadek. Kiedy wreszcie, po kilkunastu sekundach runąłem w śnieg, uderzenie było tak słabe, jak gdybym zeskoczył z wysokości kilkunastu metrów zaledwie. Nie umiem sobie do tej chwili wytłumaczyć tego dziwnego zjawiska. Chyba jakiś anioł wziął mnie na skrzydła i łagodnie zniósł na ziemię.
Inżynier zamyślił się.
– Zrozumiałem – rzekł. – Zawdzięczasz swoje cudowne ocalenie wstępującemu prądowi powietrza, który tworzy się zawsze pod górami. Znają go dobrze żeglarze napowietrzni, używający sportu szybowcowego. Taki właśnie wiejący od dołu ku górze prąd był na tyle silny, że złagodził siłę upadku i ocalił cię, mój stary, od pogruchotania kości. No i pulchny śnieg!
– Wyjaśnienia twoje, inżynierze, wydają mi się trafne – rzekł Ford. – Gdybyśmy zaufali temu prądowi górnemu, nie potrzebowałbyś może, Jamesie, wyskakiwać z gondoli, gdyż „Polska” i tak przedostałaby się ponad przełęcz. Nie zmniejsza to jednak twego bohaterstwa. Ofiarowałeś własne życie, byle tylko ocalić nas, za co wdzięczny ci będę do śmierci.
Fragment powieści Balonem do bieguna wydanej w 1894 r. Tekst z archiwum, nr 379/1952 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.