Black Lives Matter, czyli dlaczego Superman nie ratował czarnych Black Lives Matter, czyli dlaczego Superman nie ratował czarnych
i
Protestujący pod hasłem „Black Lives Matter”, listopad 2015 r., zdjęcie: Johnny Silvercloud/Wikimedia Commons
Opowieści

Black Lives Matter, czyli dlaczego Superman nie ratował czarnych

Anna Wyrwik
Czyta się 16 minut

Harlem. Rok 2018. Idę od strony Amsterdam Avenue i nagle niepostrzeżenie zaczynam czuć te wibracje, tę atmosferę, ten klimat, tysiące barw, tę szczerość i prawdziwość tak, że od razu ją się lubi, a tamtych z dołu Manhattanu w garniturach i kostiumach, chodzących pomiędzy biurowcami ma się ochotę powiesić na wieszakach w garderobie.

Tu nie chodzi o street art, jakiś miejski design, multikulturowy bałagan, tu chodzi o duszę, o duszę i muzykę, która gra zewsząd, z zaparkowanego parę metrów dalej przy chodniku brązowego jeepa, ze sklepu spożywczego, ze stoiska z płytami, z okna na trzecim piętrze kamienicy, z głośnika na ciągniętym po ulicy wózku przez mężczyznę w czapeczce baseballowej. Ludzie tańczą, a nawet jak nie tańczą, to poruszają się w rytm muzyki, a nawet jak muzyka nie gra w oczywisty sposób z głośników, to wciąż jest w tym gwarze, który układa się w nuty w rozmowie dwóch kobiet stojących przed pralnią. Idę Sto Dwudziestą Siódmą na wchód, kolejne ulice, dzieci w szkolnych mundurkach wracają ze szkoły i tańczą do R’n’B z boomboxa trzymanego leniwie przez chłopaka z grupki siedzącej na wysokich schodach brązowej kamienicy. Jedno z okien na piętrze zamiast szyby ma wygiętą dyktę, taką, jaką zabija się witryny sklepowe w czasie zamieszek. Przed sklepami siedzą ludzie, w sklepach kupują losy na loterię, ulicą przejeżdża samochód z głośnikami prawie na wierzchu, prawie w szybach. Soul. Odwiedzam The National Jazz Museum na Sto Dwudziestej Dziewiątej, które jest całkiem bez sensu, bo praktycznie nic w nim nie ma poza paroma instrumentami, plakatami i książkami do kupienia, ma tylko dumną nazwę, ale przede wszystkim liczy się fakt, że jest na Harlemie.

Idę dalej ulicą, gdzie kościół przy kościele, a potem trafiam do Sylvia’s, Jedna z najsłynniejszych restauracji dzielnicy została założona w 1962 r. przez Sylvię Woods, nazywaną „Queen of Soul Food”. Sylvia pochodziła z Karoliny Południowej, gdzie w mieście Hemingway otworzyła pierwszy salon kosmetyczny. A potem ruszyła do Nowego Jorku. Pracowała jako kelnerka w Johnson’s Luncheonette, by kilka lat później dostać od pana Johnsona propozycję wykupienia knajpy. Tak powstała Sylvia’s Restaurant. Siedzę przy stoliku pokrytym ciężkim, białym obrusem i jem kurczaka w chrupiącej panierce, popijając piwem Samuel Adams, a jeden z kelnerów jeździ odkurzaczem po ciemnej wykładzinie, bo ta panierka strasznie kruszy się, i to nie tylko mnie, ale wszystkim wokół. To jedna ze specjalności zakładu. W Sylvia’s jadali wszyscy: Whoopi Goldberg, Diana Ross, Muhammad Ali, Robert Kennedy, Bernie Sanders, Magic Johnson, Nelson Mandela, prezydenci Bill Clinton i Barack Obama. Spike Lee nakręcił tam sceny do swojego filmu Malaria. Sylvia miała dryg do biznesu. Oprócz restauracji otworzyła firmę cateringową i napisała dwie książki kucharskie. Zmarła w 2012 r., a restauracja cały czas działa i wciąż jest na szczycie.

Wracam na Sto Dwudziestą Ósmą, idę przed siebie, oglądam budynki, zatrzymuje mnie napis „Freedom Hall” żółtymi literami na zielonym szyldzie, więc wchodzę. Wita mnie Azjatka w podkoszulku i bojówkach, z włosami na jeża i dużą liczbą kolczyków. Tłumaczy mi, że to miejscówka Freedom Socialist Party, faktycznie pełno tu socjalistycznych gadżetów, foldery, plakaty, są też książki, dziewczyna opowiada mi o socjalizmie i zaprasza na wspólne czytanie Manifestu komunistycznego dziś wieczorem o siódmej, dlatego dziś dłużej otwarte, normalnie to dwunasta – szósta. A za tydzień będzie spotkanie dotyczące historii rewolucji w Rosji, głównie o Trockim, też zapraszają. Już we dwoje, bo pojawił się blondyn w bojówkach i T-shircie w poziome pasy. Pytam ich o tablicę w witrynie, na której kredą napisane jest „FIGHT POLICE VIOLENCE”. Wręczają mi folder @stoppoliceviolencenyc[1], który zachęca do dołączenia do akcji mającej na celu powołanie komisji rewizyjnej zajmującej się wykroczeniami policji wobec obywateli. Taka komisja już istnieje. Nazywa się The Civilian Complaint Review i wyznaczana jest przez przedstawicieli policji i miasta, przez co jest stronnicza i nieefektywna, bo faktycznie nikogo nie karze, a jeśli już to nie za bardzo, a na dodatek obywatele nie mają w niej nic do gadania. Inicjatywa @stoppoliceviolencenyc proponuje zastąpić ją Elected Civilian Review Board, której członkowie wybierani będą przez społeczność sąsiedzką, a jej sposób działania umożliwi niezależność i obiektywność. Chodzi o to, by sprawy wyjaśniać, a nie wyciszać. „Przemoc policji zdarza się każdego dnia. Pociągnijmy ich do odpowiedzialności” – grzmi wielkimi literami jedna ze stron ulotki. (A teraz jest 2020 i wiem, że wciąż nie udało się takiej komisji powołać.)

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Azjatka i blondyn opowiadają mi o swojej działalności na rzecz kolorowych i społeczności LGBT, mówią, że nie chodzi tylko o to, by być przeciwko Trumpowi, ale by poprawiać wady systemu, które doprowadziły do jego zwycięstwa, by walczyć z nierównościami, z kapitalizmem, by walczyć o wolność. W końcu freedom mają w nazwie. Pytam ich o Harlem, o to, jaki był kiedyś i co się zmieniło, ale blondyn stary Harlem zna tylko z książek, a o nowym wie tyle, że wielu jego mieszkańców ze względu na skok czynszów przeniosło się na północ, na Bronx i że kiedyś na pewno nie był tak turystyczny jak teraz, kiedyś też rządziła Sto Dwudziesta Piąta, ale inaczej, dziś to turystyczna promenada. Dostaję od nich jeszcze gazetę „Freedom Socialist. Voice of Revolutionary Feminism” z kwietnia–maja 2018 i idę w kierunku Sto Dwudziestej Piątej.

Ekonomicznie Harlem jest bardzo zróżnicowany. Markowe garnitury i sukienki siedzą w drogich restauracjach, przed którymi zaparkowane są lśniące terenówki, sprane dresy wychodzą z deli z kanapkami i sześciopakami Budweiserów w reklamówkach, złote łańcuchy suną kabrioletami przy dźwiękach hip-hopu, grupki w spodniach o obniżonym kroku przy tych samych dźwiękach czają się na rogach, ludzie przed sklepami proszą o drobne. Mijam mężczyznę siedzącego na czarnych hydrantach z zielonymi pokrętłami, ubranego w szarą koszulkę polo i dżinsy lekko podwinięte nad brązowymi traperami o rozdziawionych podeszwach, które mogłyby ze sobą gadać. Ma resztki białych, kręconych włosów, białą kręconą brodę, łokcie oparte o nogi, a dłonie złożone jak do modlitwy i tak siedzi, i patrzy w biały kubek, który przed nim stoi. Za nim zamknięte żelazne żaluzje jakiegoś sklepu. Idę Sto Dwudziestą Piątą, faktycznie są tu tłumy turystów, chłopaki stoją za rozkładanymi stolikami, na których mają koszulki i czapeczki z logo drużyn, pirackie płyty, które wyglądają na niepirackie, ale są pirackie, biżuterię z koralików, rzemyków i blaszek; wszędzie gwar, muzyka, kolory. Zatrzymuje mnie chłopak w czarnych dżinsach i czarnym podkoszulku, z daszkiem założonym do tyłu, przystrzyżoną dokładnie cienką brodą i pyta, więc mówię, że z Polski, nie jest zadowolony, nie lubi turystów, bo turyści przyjeżdżają do Harlemu tylko po to, by być turystami, a nie po to, by słuchać czarnej muzyki, a on chce właśnie sprzedać przez siebie samego nagraną płytę z czarną muzyką, ale ja grzecznie dziękuję, mam wszystko gdzieś, jak wszyscy inni, mówi. Idę pod Teatr Apollo.

Legenda Harlemu i całej afroamerykańskiej społeczności, legenda czarnej muzyki, muzyki w ogóle, legenda muzyki i sztuki, Teatr Apollo powstał w 1934 r., w czasach, gdy czarnoskórzy nie mieli wstępu do klubów, teatrów czy innych miejsc rozrywki ani w Harlemie, ani nigdzie indziej. Rasizm był wszędzie, segregacja rasowa była wszędzie, a dyrektor Apollo Frank Schiffman dał Afroamerykanom możliwość wypowiedzi, dał im miejsce, gdzie mogą się muzycznie pokazać, wyrazić, wykrzyczeć. Na tej scenie występowali wszyscy: jazzmani Duke Ellington, Dizzy Gillespie czy Charlie Parker, Ray Charles, Tina Turner, Billie Holiday, Bob Marley, Michael Jackson, raperzy z Public Enemy, Snoop Dogg… Schiffman wraz Ralphem Cooperem zainicjowali Wieczory dla Amatorów, na które zjeżdżali artyści z całej Ameryki. To tam zaczynali np. Ella Fitzgerald, James Brown, Aretha Franklin, Dionne Warwick, The Jackson 5 czy Stevie Wonder. W 1964 nagrodę z tego wydarzenia zgarnął Jimi Hendrix, a w 1988 wybuczano Lauryn Hill. Tak, zawsze pełna po brzegi widownia miała prawo buczeć na artystów. Lauryn się nie dała i do dziś gra koncerty na całym świecie, również w Apollo. Amator czy nie amator, tam każdego traktowano serio, każdy dostawał profesjonalną obsługę techniczną, zaplecze, każdy, jak kazał dyrektor, miał być traktowany jak gwiazda. „Where Stars are Born and Legends are Made[2]” – brzmi jedna z dewiz Apollo. Repertuar i ceny biletów uzależniano od dat wypłacania zasiłków socjalnych, a popyt był ogromny – gwiazdy Apollo grały po kilka koncertów dziennie i czuły się w tym miejscu fantastycznie. Nie to, co w trasie, gdzie często ze względu na kolor skóry nie mieli godnych warunków do spania i jedzenia (patrz film Greenbook). Dlatego, gdy z trasy wracali, podjeżdżali pod Apollo, a z ulicy i okien kamienic witał ich cały Harlem. W filmie dokumentalnym Rogera Rossa Williamsa Teatr Apollo (2019) padają słowa, że „dla wielu osób ten teatr jest jak kościół, w którym spełniają się marzenia i skąd można czerpać nadzieję”. Film opowiada historię miejsca od lat 30. aż po dzień dzisiejszy, ale nie ogranicza się do muzyki, a porusza też problemy społeczno-polityczne, bo przecież Apollo zawsze był w ich centrum. Billie Holiday zadebiutowała tam piosenką Strange Fruit (autorstwa Abela Meeropola, którego zainspirowała fotografia z 1930 r. przedstawiająca lincz na J. Thomasie Shippie i Abramie S. Smisie, dwóch Afroamerykanach z Indiany), a jeden z komików żartował: „dwóch policjantów oskarżyło mnie, że pogryzłem ich i skopałem, kiedy próbowali wrzucić mnie pod pociąg”. Wspomniane są oczywiście postacie Martina Luthera Kinga, Malcolma X, zamieszki z 1964 r. po tym, jak policjant zabił młodego Jamesa Powella, a James Brown krzyczał ze sceny: „jestem dumny, że jestem czarny”. Jednym z ostatnich akcentów dokumentu jest wizyta w teatrze prezydenta Baracka Obamy. Chyba nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego uczucia wypełnionej, jak zwykle po brzegi widowni, gdy ze sceny Apollo przemawia do nich pierwszy afroamerykański prezydent, w końcu, po tylu latach, tylu zdarzeniach, tylu przejściach. Chyba nikt na widowni nie był w stanie wyobrazić sobie tego, co nastąpiło po prezydenturze Obamy.

W 2015 r. Reinaldo Marcus Green nakręcił krótkometrażowy film Stop. Historia rozgrywa się w brooklińskiej dzielnicy Red Hook (zdecydowana przewaga białych mieszkańców); nowojorska noc dalej od centrum z fajną grą świateł i zbliżeniami kamery. Czarnoskóry chłopak podczas powrotu do domu z treningu baseballa zostaje zatrzymany przez dwójkowy patrol białych policjantów. Przetrzepują mu plecak i kieszenie. Powód rutynowej kontroli jest oczywisty. W tym 9-minutowym filmie Green zawarł kwintesencję tego, o co chodzi w kontaktach amerykańskiej policji z Afroamerykanami i Afroamerykanów z amerykańską policją, o co chodzi w amerykańskim rasizmie, ale też tego, o co dziś chodzi protestującym po całych Stanach ludziom, do których to protestów zapłonem było zamordowanie George’a Floyda przez policjantów. W 2018 r. reżyser kontynuował temat w pełnometrażowym filmie Monsters and Men. Akcja ponownie dzieje się na Brooklynie, tym razem w dzielnicy Bedford-Stuyvesant (przewaga czarnych mieszkańców) i tym razem podczas kolejnej rutynowej kontroli policjant zabija kontrolowanego. Wydarzenie nagrywa na telefon jeden ze świadków. To wszystko zapewne brzmi znajomo i oczywiście pociąga za sobą konsekwencje. Siłą filmu jest jednak nie tyle społeczne tło i następstwa zdarzeń, ile pojedyncze postacie kolejnych bohaterów, którzy stają przed moralnymi dylematami. Czy naprawdę nasz świat musi być zbudowany tak, że każdego dnia mamy wybierać pomiędzy osobistym szczęściem a społeczną powinnością? Nie chodzi o to, by codziennie komfortowo i beztrosko leżeć w fotelu, ale też nie o to, by bać się każdego powrotu do domu. Jednym z bohaterów jest Dennis, czarnoskóry oficer nowojorskiej policji, który stojąc w moralnym rozkroku, stara się być po obu stronach barykady. Ale przecież po obu być się nie da – to ta sytuacja, kiedy na świecie coś przestaje działać, a sprawiedliwość i prawda się rozmywają, nie są już tam, gdzie zwykliśmy ich oczekiwać, ale są trochę tutaj, trochę tutaj, gdzieś… W rozmowie z białą koleżanką z jednostki Dennis pyta, ile razy ją w ostatnim czasie zatrzymano po cywilu na rutynową kontrolę. Ani razu. A jego? Oczywiście wiele. Świat podzielony na rutynowych kontrolerów i rutynowo kontrolowanych.

Współczesnym wątkiem dokumentu Williamsa o Teatrze Apollo są przewijające się przez całość próby do czytania tekstu na podstawie wydanej w 2015 r. książki Ta-Nehisiego Paula Coatesa Between the World and Me, za którą dostał National Book Award i nominację do Pulitzera. To inspirowany The Fire Next Time Jamesa Baldwina list autora do 15-letniego syna dotyczący realiów bycia czarnym w Stanach Zjednoczonych. Coates pisze o rasie i o rasizmie, próbuje odnaleźć swe miejsce w świecie, w którym czarnoskóremu już jakby przypisano rolę obiektu agresji. Wspomina własne doświadczenia z młodości, gdy mieszkał w Baltimore, znanym z trudnej sytuacji Afroamerykanów permanentnie narażonych na przemoc policji. „Czarna siła promieniuje na inne galaktyki, wydobywając ich prawdziwe barwy” – pisze. Czytanie w Teatrze Apollo otwiera przywoływanie nazwisk, które – jak powiedziała jedna z artystek biorących udział w próbach – „powinny ranić jak odłamki szkła”: Eric Garner (uduszony w 2014 r. przez policjantów na Staten Island, krzyczał „I can’t breathe”, a złapali go za niesłuszne oskarżenie o nielegalną sprzedaż papierosów, jak wynika z nagrań, nękali i aresztowali po raz kolejny pod tym samym wymyślonym pretekstem), Renisha McBride (19-latka zastrzelona w 2013 r. przez białego właściciela domu w Dearborn Heights, w stanie Michigan za to, że przyszła tam po pomoc, a on myślał, że się włamać, a przyszła kilka godzin po tym, jak miała wypadek samochodowy, do którego wzywane były służby, tyle że nikt nie przyjechał), John Crawford (22-latek, który w 2014 r. oglądał w markecie wiatrówkę legalnie sprzedawaną w Ohio, ale inny klient zadzwonił na policję, że mierzy do ludzi, więc policja przyjechała i go zastrzeliła), Tamir Rice (chłopiec, który w 2014 r. bawił się atrapą pistoletu, co kogoś przestraszyło i zadzwonił pod 911, a policjanci po tym, jak kilkukrotnie spytali przez telefon o kolor skóry chłopca, przyjechali na miejsce, zobaczyli go z bronią atrapą i go zabili, miał 12 lat), Marlene Pinnock (chora na chorobę afektywną dwubiegunową, w 2014 r. szła poboczem autostrady niedaleko Los Angeles i próbowała wskoczyć na jezdnię, policjant powstrzymał ją, a następnie dotkliwie pobił).

Sto Dwudziestą Piątą idę w kierunku Wschodniego Harlemu, nazywanego też Hiszpańskim Harlemem albo El Barrio. Tam już rządzą ludzie z Portoryko, a także z Dominikany, Kuby i Meksyku. Mija mnie mężczyzna w czarnej koszulce opiętej na ogromnym, zwisającym brzuchu, który przeszkadza mu w schylaniu się do kosza, by wygrzebać kolejne aluminiowe puszki i wrzucić do wora trzymanego w prawej ręce. Z lewej zwisa mu brudny, czerwony plecak. Podciąga spodnie i idzie dalej, w kierunku bloków. Bloki. Wzdłuż wschodniego brzegu East River ciągną się brązowe bloki, niby to Manhattan, dzielnica szklanych, eleganckich wieżowców, ale wieżowce wydają się delikatne i nietrwałe, podczas gdy te bloki sprawiają wrażenie wbitych w ziemię olbrzymów nie do ruszenia. Chyba niezniszczalnych. Bloki. Wyobrażam sobie, że mimo poprzyklejanych do nich klimatyzatorów, musi być w nich niemiłosiernie duszno, i do tego stada karaluchów, bo w Nowym Jorku wszędzie są karaluchy, szczury i karaluchy. I ci ludzie, którzy tam mieszkają, na Manhattanie, gdzie mieszkasz? – na Manhattanie, a to żaden Manhattan, to East Harlem, równie daleko mu do Piątej Alei, jak do centrum Londynu. Bloki, giganty powrzucane w ziemię z nieba przez jakąś ogromną zaciśnięta pięść, władają miastem, które może czasem sobie myśli, że włada nim Wall Street albo Central Park, albo butiki na Soho, ale nie, kilka mil na północ na odległość paru dolarów uberem jest twardy świat tych wielkich bloków, w których każdego dnia toczy się walka. Ulicą przejeżdża policyjny van ze zdjęciami białej policjantki i czarnego policjanta oraz reklamą rekrutacji do NYPD. Zatrzymuję się na rogu Drugiej Alei ze Sto Dwunastą, by zapalić. Biorę do ręki gazetę podarowaną mi przez socjalistów z Freedom Hall. Na trzeciej stronie jest artykuł Baltimore cops and the rotten core of policing. Autor Jed Holtz pisze w nim o przekrętach baltimorskich gliniarzach, których korupcja przeszyła na wylot, wymuszają, kradną, podkładają fałszywe dowody i nieźle się na tym wszystkim obłowili. Baltimore, jak pisze Holtz, robi wszystko, by zatrzymać białych i bogatszych kosztem czarnych i biednych. Dzielnice tych drugich izolowane są w każdym możliwym sensie, choćby takim, że nałożono im etykietę „risky” w przypadku starania się o kredyt, a szkoły, które się tam znajdują, nie mają w zimie ogrzewania. Autor wspomina o sprawie Freddiego Graya, który został aresztowany za posiadanie noża i zmarł wskutek ran odniesionych podczas tego aresztowania. Gliniarze żerują na biedakach z przedmieść, którzy nie mają się jak bronić, bo kto uwierzy notowanemu czarnoskóremu skarżącemu się na policjanta, skoro nawet nienotowanemu nikt nie wierzy? Składanie skarg jest tak utrudnione, że nawet jeśli już jakąś uda się złożyć, to rozpatruje ją komisja podobna do tej w Nowym Jorku. I tu wracamy do ulotki @stoppoliceviolencenyc. Nowy Jork, Baltimore, jedne z wielu przykładów.

W 2017 r. w londyńskiej Tate Modern odbyła się wystawa Soul of a Nation: Art in the Age of Black Power, na której zaprezentowano dziesiątki prac artystów – głównie czarnoskórych, ale nie tylko – które powstawały od lat 60. po dziś, traktujących o problemie rasizmu w Ameryce, o walce o prawa obywatelskie, o afroamerykańskiej kulturze i społeczności, prac zbuntowanych, prowokujących gotowych na konfrontację, a przede wszystkim też bardzo dobrych, bo była to wystawa zarówno ważna ze społecznego punktu widzenia, jak i też świetna, patrząc estetycznie. Romare Bearden był autorem kolaży łączących w sobie skrawki z czasopism, plakatów, reprodukcji dzieł sztuki, różnych papierów i folii przedstawiających życie i kulturę afroamerykańską, jazz, Południe, wsie i miasta, getta, religię i popkulturę. W 1964 r. stworzył cykl 20 kolaży inspirowany walką o prawa obywatelskie, którą wdrażał w życie m.in. przez założenie wraz z paroma innymi kolektywu afroamerykańskich artystów o nazwie The Spiral Group. Praca Pittsburgh Memory przedstawia głowy dwóch mężczyzn na tle miasta złożone z wielu fragmentów tak, że reprezentują nie tylko siebie, ale też wielu innych, całą społeczność bo problem nie jest jednostkowy, ale dotyczy wszystkich. W pamięć zapadł mi też obraz Benny’ego Andrewsa, również zaangażowanego społecznie artysty, pt. Did the Bear Sit Under a Tree? (1969). Widzimy na nim czarnoskórego mężczyznę z zaciśniętymi pięściami skierowanymi w stronę amerykańskiej flagi. Na ustach mężczyzna ma zamek błyskawiczny. W tekście Make America Rage Again napisałam, że „Ameryka się gniewa coraz bardziej, […] że już nie chodzi tylko o kolor skóry i o to, że policja zabiła jakiegoś Afroamerykanina. Teraz już zaczyna chodzić o coś więcej, o klasy, o ogólne wkur****e klas niższych i wystarczy już naprawdę niewiele, by wszystko zaczęło płonąć”. To samo napisałabym dziś, że to już nie chodzi tylko o Floyda, nie tylko o kolor skóry, chodzi o wszystko, o to, co Floyd i problem koloru skóry sobą reprezentują, może to jest ten moment, kiedy raz na zawsze ta sprawa zostanie rozwiązana i może te, które sobą reprezentuje, będą kolejne na liście. „Ten świat musi w końcu wybuchnąć…” – może właśnie wybucha? Na plakacie reklamującym wystawę Soul of a Nation umieszczono obraz Barkleya L. Hendricksa przedstawiający czarnoskórego mężczyznę w koszulce z supermenowskim znaczkiem „S” pt. Icon for My Man Superman (Superman Never Saved any Black People – Bobby Seale,1969). Bobby Seale, którego artysta zacytował, to amerykański działacz społeczny, jeden z założycieli Czarnych Panter. To fakt, że „Superman nigdy nie uratował żadnych czarnych”. Ciekawe, czy kiedyś, za jakieś pięć, 10 albo 20 lat w jakimś komiksie to nastąpi i to nie dlatego, by pójść wzdłuż ładnej linii politycznej poprawności jak w serialach Netflixa czy reklamie Nivei, ani nie dlatego, by tworzyć czarną sztukę na wystawy takie, jak ta w Tate Modern, ale po prostu dlatego, że to będzie taka nasza naturalna i nudna codzienność.


Film Teatr Apollo do obejrzenia na player.pl;

Film Stop dostępny jest na vimeo.com;

Film Monsters and Men był wyświetlany w ramach festiwalu Mastercard Off Camera 2019;

Wystawę Soul of a Nation: Art in the Age of Black Power można było oglądać od 12 lipca do 22 października 2017 r. w Tate Modern w Londynie.


Czytaj również:

Zamilkła królowa Zamilkła królowa
i
zdjęcie: Harold Staats (CC BY 2.0)
Przemyślenia

Zamilkła królowa

Paulina Wilk

Zmarła Aretha Franklin – najwybitniejsza wokalistka naszych czasów. Nazywana królową soul, z niedoścignioną brawurą i pasją śpiewała pieśni gospel, popowe przeboje i operowe arie. Była ulubienicą pastora Kinga i ukochaną wokalistką Baracka Obamy – brzmieniem amerykańskiej duszy.

Najpierw był głos. Mała Aretha śpiewała w domu i w kościele. Jej ojciec – pastor Clarence LaVaughn Franklin (dorastający w tym samym środowisku Delty Missisipi co mistrzowie bluesa: Muddy Waters, Howlin’ Wolf czy B.B. King) był jednym z najpotężniejszych i najsłynniejszych Afroamerykanów, charyzmatycznym przywódcą Kościoła baptystycznego Bethel Baptist Church (nazwanego tak od kaplic tworzonych na statkach wiozących niewolników na amerykańskie plantacje). Na początku lat 60. XX w. Kościół ten liczył 7 mln wiernych i był największą organizacją czarnoskórych poza Afryką. Pastor Franklin miał talent i moc, w sercu i gardle – jego kazania były pełnymi zwrotów akcji i napięcia spektaklami wokalnymi, wprowadzającymi publiczność w skrajne uniesienie. Jego córka, najmłodsza z czworga dzieci, chłonęła atmosferę tych wystąpień i nagrań. Był pierwszym w historii pastorem wydającym kazania na płytach i nadającym ogólnokrajową audycję radiową. Ojciec szybko docenił niezwykły talent Arethy, rozbudzał go i prorokował: „Pewnego dnia będziesz śpiewała dla królów i królowych”.

Czytaj dalej