Ciemno, czarno. Przygnębiająco. Ale z przerwami. Zamazane, ledwo widoczne. Innym razem dosadne. Na ogół czarno-białe. Czasem neonowo coś się na nas rzuci z książki. Chaos, zamęt. I jeszcze czai się podstęp.
Deceitful Reverence to debiutancka książka Igora Pisuka. Z tych Pisuków. Albo od tego Pisuka. Czyli syn Maćka, też fotografa, też od mrocznych kadrów (także od scenariuszy i książek). Niby nic, niby nieważne. Ale jak widać od razu, książka jest osobista, szczera, a wtedy i charakter więzi z ojcem może znaczyć. Na razie nie zwracajmy na to uwagi.
Jest głównie mrocznie. A nawet jak się przejaśnia, w końcu jednej trzeciej książki, to ciągle jest strasznie, dziwnie, niezrozumiale. Można się pogubić w tych stanach, mając jednocześnie przeczucie, że tu nie ma przypadkowości, że ktoś to zaplanował. Że każde zdziwienie, wzdrygnięcie się widza jest precyzyjne, w punkt. Zasadzki i podstępy.
Najpierw jest tekst. Ale przecież zostawiam go na później. Zaczyna się serią aktów, poruszone i poruszające. Mroczne, że przewijam w myślach wszystkie filmy Lyncha (co stanowi moją osobistą granicę mroku). Potem pojawiają się wyraźne obrazy: twarz, rośliny, krzaki… Rozpoznaję autora. To studium własnych stanów. To osobista historia. Jakieś spotkania, jakieś momenty, inni ludzie. Napięcie w zenicie. Nie ma tu nic do rozumienia, nic do porządkowania. Jest samo czucie. Stany emocjonalne. To, jak to odczujesz/odczytasz jest twoją osobistą sprawą.
Potem się robi jasno. Podziwiam efemeryczność tych obrazów. Są tam, ale musisz mieć światło, żeby je dojrzeć. Składać, prześwietlać, przez jedną czy dwie strony, na kalce. Zarys postaci, bardzo to sensualne. Inne, światłe, jasne. Bardziej miękkie, ale czy tak znowu zupełnie już inne od serii z początku?
Patrzysz na zmagania. Na uzewnętrznianie bolesne. Możesz zgadywać, weltszmerc to czy jednostka chorobowa. Raz na jakiś czas, z zagęszczeniem pod koniec, pojawia się więcej radości. Nie tyle pogodzenie, ile po prostu jakieś wyjście. Dobre rzeczy. Przychodzi ona. Jest już wyraźniej, mniej mrocznie. Jest cieplej. Jakieś wyjście i odnalezienie. Spokój i zrozumienie. To teraz wracam do tekstu, żeby się już nie domyślać. Kto jest kim i dlaczego.
„Wszystkie zdjęcia Igora opowiadają o stracie. Najbardziej autoportrety, które stanowią największą część jego prac, jak również motyw przewodni jego pracy. Są pamiętnikiem i dokumentem, nawet jeśli wydają się surrealne. Stanowią kronikarski zapis historii osoby wracającej do życia” – pisze Agata Pyzik we wstępie. Dalej wyjaśnia, kto (głównie Igor, ale i inni ludzie, w tym w końcu i ona), gdzie (przede wszystkim Szwecja, ale potem już Polska) i o czym (wychodzenie z alkoholizmu, odwyk, szukanie siebie, emigracja, wyobcowanie, powrót do domu, znalezienie miłości). Jakoś to porządkuje, wyjawia może nawet nazbyt dużo treści. Czegoś, co i tak tam podskórnie było. Skojarzenia z innymi fotografami nazbyt natarczywe, bo wymienione nazwiska. A przecież i tak tam były.
Nie lubię, jak mi ktoś coś nakazuje. Że tylko tak tę książkę czytać. Jakby okładka i odwieczny w naszej kulturze sposób czytania i przekładania stron to było za mało. Jak na wystawach, książki przygwożdżone do stołu, że nie poczujesz ciężaru ani po swojemu nie poobcujesz z przedmiotem. Więc po mojemu. W fotelu, który ja sobie wybrałam. Z napojem lub bez, przy świetle dziennym albo kiedy będzie czas. Po mojemu, z moimi dźwiękami lub w ciszy. Tymczasem do książki Pisuka jest dźwięk dedykowany. Odpowiada za niego Bartosz Dziadosz. 41 minut. Aż tyle mam z tą książką siedzieć?! Dźwięk jest tu dodatkiem, dla wybranych, bo jest w edycji dodatkowej, na płycie do książek za plus kilka złotych więcej. Wymysły. Jakby nie można było kanału jakiegoś, kodu QR dodać. Prawie, że analogowo. Płyta w książce. Masz to w ogóle jak odtworzyć? A co z tymi audiofilami od winyli? Kiedy się już tak nawyzłośliwiałam, że coś ponad książkę tu jest, że to trzeba jakoś kompatybilne włączyć, przetrwać te długie minuty – włączam. Odpływam. Nie można lepiej tego było zrobić. To nie jest ilustracja – ani obraz, ani dźwięk. Tym bardziej, że skąd wiedzieć, który akcent do którego zdjęcia. Więc tylko aura jakaś, tło. Ale tło, które wgniata i porywa. Tło, które opowiada coś troszkę innego, a jednak razem są potęgą. Tło, które jest też bohaterem. Tło, które się kończy przed lekturą, z niej wyrasta. Jak muzyka Finchera i Reznora, gra sobie sama, sprzężona niedosłownie.
Brak dosłowności jest siłą tej książki. Unikatowej, choć te skojarzenia muszą się pojawić – z innymi fotografami. To nie jest o odwyku, to nie jest o depresji, to nie jest o jednej osobie, o wyobcowaniu i tak dalej. To jest bardziej nieuchwytne, niż da się wypowiedzieć. Tak osobiste i niedosięgłe, że widzowi zostaje stan i emocja. Jest obraz mocny i klarowny, ale kontekst jest już daleko poza autorem. Narracja, która pozwala wyjść, otworzyć, pozwala też wrócić. Nie nazbyt dosłowna. Do czucia. Musisz mieć chwilę, lepiej dłuższą. Może być na kilka razy.
Brawo za odwagę, bo to niełatwo się pewnie tak obnażyć. Brawo dla projektantki za wyczucie, bo to niełatwo spiąć te mroczne podstępy. Brawo za tło muzyczne. Same brawa właściwie, byle tylko dźwięk oklasków nie zmącił tego całego wielkiego wrażenia.
PS W książce jest tekst angielski, polski jest dostępny tutaj.