Breaking good Breaking good
Opowieści

Breaking good

Jakub Popielecki
Czyta się 3 minuty

Kiedy ostatni raz widzieliśmy Jesse'ego Pinkmana, pędził przed siebie samochodem, trochę płacząc, trochę krzycząc, trochę histerycznie się śmiejąc. Złośliwi mówili, że jechał prosto na plan Need for Speed, kolejnego filmu Aarona Paula. W El Camino aktor wraca do swojego bohatera z serialu Breaking Bad, by domknąć jego historię i w westernowej konwencji odjechać ku zachodzącemu słońcu. I znów złośliwi powiedzą, że prosto na plan Westworld, kolejnego serialu Aarona Paula. Ale jeśli El Camino czegoś dowodzi, to tego, że Jesse Pinkman nie jest jedynie przypisem do historii Waltera White’a ani byle przystankiem na aktorskiej drodze Paula.

Jeśli White był – w myśl pierwotnego pomysłu Vince’a Gilligana – „panem Chipsem, który przeistacza się w Scarface’a”, Pinkman przeszedł odwrotną drogę. Przez pięć sezonów ten obibok używający wulgaryzmu „bitch” niczym przecinka dorósł, dojrzał, zahartował się. Niemal od początku stanowił sumienie serialu, kontrapunkt w historii moralnej degrengolady White’a. Dość powiedzieć, że zawsze miał dobry kontakt z dziećmi – uniwersalny znak na to, że w głębi duszy dobry z niego chłopak. Oczywiście, na finiszu z tej niewinności niewiele zostało. Znajomość z White’em sprawiła, że Pinkman stracił wszystko: to nie przypadek, że w toku El Camino z jego ust „bitch” pada tylko raz, a i to w retrospekcji.

Główny problem tkwi jednak w czasie teraźniejszym: Jesse uciekł z niewoli i ot, musi wydostać się z miasta. Proste? Cóż, jeśli pięć sezonów Breaking Bad czegoś nas nauczyło, to przede wszystkim tego, że nic nie jest proste – wbrew temu, jak zwykle wygląda to na dużym lub małym ekranie. Gilligan, twórca serialu (który napisał i wyreżyserował El Camino), wyrobił sobie nazwisko właśnie na rzucaniu bohaterom fabularnych kłód pod nogi. Epatujące chemiczną ikonografią i kipiące od kolejnych sekwencji montażowych Breaking Bad opowiadało przecież o procesie – czy raczej procesach. Skoro byle pozbycie się trupa – jeśli wierzyć historii kina i telewizji: drobnostka – stanowiło tam problem na bite trzy odcinki, możemy spodziewać się, że Jesse'ego czeka nie lada przeprawa.

El Camino jest więc czymś pomiędzy „proceduralem” a portretem. Nasz bohater próbuje przejść z punktu A do punktu B, wciąż robiąc krok w przód oraz dwa w tył – i jest to seans tyleż siedzenia na szpilkach, co zaglądania w duszę. Gilligan popisuje się talentem do wyciskania suspensu z byle czego, choćby z faktu, że korytarzem zbliża się… podlewający kwiatki staruszek. Paul z kolei brawurowo dźwiga na barkach ciężar losu swojego bohatera oraz wyzwanie przebywania na ekranie niemal przez cały czas, często samemu. Sponiewierany miesiącami niewoli Jesse ma jeden, podstawowy cel: „przeżyć”. Zarazem jednak egzystuje w permanentnym stanie posttraumatycznego półsnu, nawiedzany przez przebłyski starego siebie i duchy przeszłości.

Można powiedzieć zatem, że El Camino jest zwykłym ćwiczeniem z nostalgii, dwoma godzinami spieniężania naszej sympatii do serialu, choć byłoby to podsumowanie nie do końca sprawiedliwe. Bo przecież Gilligan opowiada tu o porzucaniu przeszłości, o wyrastaniu z niej. Zgoda, twórcy nie wahają się, by wyzyskać emocjonalny potencjał spotkań z dawno niewidzianymi znajomymi. Ale nie oferują nam cynicznego przeglądu przez całą obsadę Breaking Bad. Wszystkie gościnne występy są sfunkcjonalizowane. Jesse Plemons kilkoma ledwie kreskami cieniuje portret psychopatycznego Todda, pogłębiając jego relację z Pinkmanem; Robert Forster pięknie epatuje stoickim spokojem Eda Sprzedawcy Odkurzaczy, wydobywając z Jesseego na powrót młodzieńcze nuty.

Gilligan przegląda się w lustrze przeszłości, by móc się z nią pożegnać. I jeśli coś miałbym mu zarzucić, to chyba protezę scenariuszową w postaci dopisanego na szybko nowego antagonisty dla Jesse'ego. Pech (czy raczej scenariopisarska ekonomia) chciał bowiem, że wszyscy dotychczasowi zdążyli… umrzeć. Ale nawet to jakoś nie boli, bo stanowi przecież część procesu usamodzielniania się Pinkmana, wychodzenia z cienia Waltera White’a. Jesse pokazuje, że w talencie do wychodzenia z tarapatów dorównuje samemu Heisenbergowi: nawet jeśli chłodną kalkulację starego mentora zastąpił desperackim uporem kogoś, kto nie ma już nic do stracenia. Grunt, że mu się udaje, że dowodzi swego. Jest życie poza serialami. Musi być.

 

Czytaj również:

Tramp Tramp
Przemyślenia

Tramp

Jakub Popielecki

Joker jaki jest, każdy widzi: blada cera, zielona fryzura, czerwony uśmiech. Ale porównajcie wersję Jacka Nicholsona z wersją Jareda Leto, wersję Heatha Ledgera z wersją Cesara Romero czy Marka Hamilla – na dobrą sprawę więcej tu różnic niż punktów wspólnych. Na dodatek ich głównym spoiwem jest coś poza samym Jokerem, czyli Batman. Taka migotliwość, nieskończona adaptowalność jest jednak fundamentem jego ikonicznego statusu. Zabójczy klaun nie stoi w miejscu, tylko zmienia się z biegiem czasu, ewoluuje. Pokaż mi Jokera, a powiem ci, który mamy rok.

Kiedy postać jest aż tak plastyczna, rodzi się jednak pytanie: gdzie leży granica między Jokerem a czymś zaledwie jokeropodobnym? W swoim filmie Todd Phillips naciąga strunę do – wydawałoby się – granic możliwości. Joker to zazwyczaj enigma: nie wiemy, kim jest ani skąd się wziął (a jeśli nawet wiemy, to zawsze z marginesem wątpliwości). Joker tymczasem wyjaśnia niemalże wszystko. Co więcej, daje nam Jokera bez – wydawałoby się kluczowego – Batmana. Zabierz klaunowi tajemnicę, zabierz mu Człowieka Nietoperza – i co zostanie?

Czytaj dalej