Czy znajdujemy się w zawieszeniu? Czy zbliża się przesilenie? Podczas oglądania Klimaksu, czasowej wystawy w Muzeum Emigracji w Gdyni, zastanawiał się Stach Szabłowski.
Opowieść przedstawiona na wystawie Klimaks zaczyna się dawno temu, za górami, lasami i za oceanem. Ten początek ma miejsce grubo ponad 100 lat temu na pograniczu Brazylii i Argentyny, w deszczowej puszczy, w której ubodzy przybysze z dalekiej Polski w pocie czoła wyrąbują dla siebie miejsce pod nowe życie.
Jednocześnie trudno wyobrazić sobie opowieść bardziej aktualną tu i teraz: w Polsce, na której zielonych granicach błąkają się i umierają z wyczerpania uchodźcy, wykorzystywani jako pionki w okrutnych politycznych grach. Klimaks rozgrywa się bowiem na przecięciu dwóch dyskursów, które są kluczowe dla kształtu teraźniejszości i przyszłości. Jeden to migracja. Drugim jest relacja człowieka z przyrodą, historia kolonizacji natury, skutki tego procesu i namysł, co z tymi konsekwencjami zrobić.
*
Muzeum Emigracji to instytucja, którą zawsze warto odwiedzać, ale teraz trzeba iść do niej koniecznie. Różne momenty w czasie domagają się różnych kluczy otwierających wgląd w teraźniejszość. W tej chwili takim kluczem jest kwestia migracji. Sytuacja na polskiej granicy wschodniej jest jak rentgenowskie światło: prześwietla nas i przynosi obraz naszej społecznej, moralnej i politycznej kondycji. Czym jest państwo? Czemu służą jego granice? Co mieści się w granicach międzyludzkiej solidarności? Na jakich etycznych fundamentach wzniesiony jest gmach wspólnoty, w której żyjemy? Czy istnieje mniejsze zło? Niezręcznie stawia się takie brzmiące patosem pytania, ale przedzierający się przez lasy i bagna uchodźcy nie pozwalają wymigać się od odpowiedzi. Łukaszenka? Wiadomo, jest Łukaszenka, ale ci, którzy twierdzą, że jego brudne gry starczą za całą odpowiedź, sami się oszukują, i myślę, że nie wierzą we własne oszustwo. Test, na który migranci wystawiają tych, którzy nie muszą migrować, nie zaczął się przecież wczoraj i nie skończy się w momencie, gdy białoruski dyktator zagra w inną grę i wymyśli jakąś nową intrygę. Zmiana polega jedynie na tym, że do niedawna, oglądając w telewizji dramaty rozgrywające się na Morzu Śródziemnym, na Lampedusie, greckich wyspach, na lotniku w Kabulu czy na granicy turecko-syryjskiej, mogliśmy sobie wmawiać, że test ów ma do zdania kto inny i gdzie indziej. To zawsze było złudzenie, które wraz z wprowadzeniem stanu wyjątkowego na polsko-białoruskim pograniczu rozwiało się ostatecznie.
Muzeum Emigracji nie jest instytucją powołaną do rozstrzygania, co człowiek, społeczeństwo czy polityk mający pretensje do bycia przyzwoitym powinien zrobić, kiedy osoba usiłująca nielegalnie przekroczyć granicę państwa, umiera z wyziębienia w lesie. Muzeum oferuje za to ramę do głębszego namysłu nad historią oraz istotą migracji – refleksję, o którą trudno w medialnym szumie debaty publicznej, w której histeryczny ton zagłusza zarówno dyskurs etyki, jak i głos rozsądku.
Przenieśmy się więc do Gdyni. Muzeum zostało otwarte w 2015 r. w porcie, w budynku dawnego Dworca Morskiego. To gmach, który imponuje i skalą, i architekturą. Dworzec, perła międzywojennego modernizmu, został oddany do użytku w 1933 r. Był wtedy jednym z najnowocześniejszych tego typu obiektów w Europie; w II RP służył za główną bramę, przez którą mieszkańcy Polski wyruszali w świat. Dla większości z nich była to podróż w jedną stronę.
Oto paradoks tego wspaniałego obiektu. Został wybudowany w Gdyni, która funkcjonowała jako jeden wielki pomnik rozwoju i modernizacyjnych ambicji przedwojennej Polski. A jednocześnie widok tego budynku był ostatnim obrazem z ojczyzny oglądanym przez obywateli, dla których nie starczyło w niej miejsca. Z Dworca Morskiego korzystali oczywiście turyści udający się w zamorskie podróże pierwszą klasą i z biletem powrotnym w kieszeni, ale znakomitą większość pasażerów, którzy przeszli przez dworcową halę, stanowili emigranci ekonomiczni. To dla nich urządzono specjalny Obóz Emigracyjny na Grabówku, a także szpital kwarantannowy w Babich Dołach. Czy byli uchodźcami? Wojna miała dopiero nadejść, na razie migrantom brakowało we własnym kraju „jedynie” pracy, porządnego dachu nad głową, jedzenia, którym można by do syta wypełnić żołądek – oraz widoków na przyszłość.
Stała ekspozycja muzeum opowiada o tym, jak historia migracji i historia Polski splatają się ze sobą tak ściśle, że tej drugiej bez pierwszej nie sposób sobie wyobrazić. Dzieje migracji są oczywiście dłuższe niż dzieje naszej państwowości, ale muzeum skupia się przede wszystkim na nowoczesności – na wielkich wędrówkach ludów, które rozpoczęły się wraz z rewolucją przemysłową, XIX-wieczną eksplozją demograficzną w Europie i krystalizowaniem się współczesnych państw narodowych.
Wystawa czasowa Klimaks bierze za punkt wyjścia epizod z tej wielowątkowej historii – przypadek chłopskiej emigracji na pograniczne tereny Argentyny i Brazylii pod koniec XIX i na początku XX w. Polska wieś była wówczas skrajnie przeludniona i niedożywiona; jeżeli zdarzył się nieurodzaj, w samej Galicji liczba ofiar głodu potrafiła sięgnąć dziesiątek tysięcy w skali roku. W tym samym czasie państwa latynoamerykańskie na gwałt potrzebowały rąk do pracy – i obywateli, którzy mogliby zasiedlić oraz zagospodarować ich ogromne i słabo zaludnione terytoria. Zarówno Brazylia, jak i Argentyna prowadziły zorganizowaną akcję ściągania migrantów; w rekrutacji osadników pośredniczyły wyspecjalizowane agencje, zdolne przerzucić ubogą chłopską rodzinę z głębi Galicji czy Kongresówki w środek południowoamerykańskiej dżungli. Na chętnych miały czekać korzystne kredyty, pomoc państwa w zagospodarowaniu się i przede wszystkim nadaniu działek rolnych – dobra, które w środkowej Europie było deficytowe, a którego w Brazylii czy w Argentynie było pod dostatkiem.
Na polskich wsiach krążyły legendy o bogactwach czekających w Brazylii na śmiałków, którzy zdecydują się na wyjazd. W rzeczywistości ze spełnianiem obietnic składanych przez agentów i pośredników bywało różnie; wyprawa za ocean nigdy nie była bajką. Dla wielu emigracja rzeczywiście oznaczała lepsze życie, ale było ono osiągane ogromną determinacją i nadludzkim wysiłkiem osadników.
A co ta, skądinąd fascynująca historia, ma wspólnego z przyrodą, teraźniejszością czy klimatem?
Wszystko, chciałoby się powiedzieć. Klasyczna wystawa historyczno-dokumentalna o emigrantach, którzy z austro-węgierskiej czy carsko-imperialnej wsi przenieśli się w tropiki, byłaby ciekawa. Klimaks jest jednak jeszcze ciekawszy i skonstruowany przez kuratora Maksa Bochenka inaczej niż opowieści, które tradycyjnie snuło się na podobne tematy. To nie wystawa wywód, lecz wystawa kolaż, wystawa montaż złożona ze sztuki i z danych, z dokumentów i z żywych storczyków, z literatury – i oczywiście z fotografii. Kręgosłupem Klimaksu jest poświęcony społeczności „tropikalnych Polaków” fotograficzny esej Marianny i Katarzyny Wąsowskich Czekając na śnieg, uzupełniony przez poetyckie teksty artystki i botaniczki Urszuli Zajączkowskiej. To epicka opowieść, w której ciągle zmieniamy perspektywę, przechodząc od wielkoformatowych fototapet i nieskazitelnych muzealnych wydruków, do skromnych odbitek – i z powrotem. Przemieszczamy się też w czasie. Raz jesteśmy w teraźniejszości i przez obiektyw artystek oglądamy współcześnie żyjących potomków dawnych osadników, by za chwilę pogalopować w przeszłość, śladem pamiątek, świadectw i map podróży, którą odbyli kiedyś emigranci. Bohaterowie także są różnorodni. Wąsowskie z równym zaangażowaniem fotografują ludzi, co pocztówki, dokumenty, przedmioty. Wizerunki przodków, widokówka z transatlantykiem kursującym między Amsterdamem a Argentyną, skrzynia na dobytek sprzed ponad 100 lat, adresy biur i kolejnych punktów orientacyjnych wędrówki, które trzeba było odnaleźć, żeby trafić do celu – w tej historii rzeczy, fragmenty tekstu czy też strona przefotografowana ze starej książki są wymowne, mają do powiedzenia nie mniej niż ludzie. Spójrzmy na rozmówki wydawane przez Syndykat Emigracyjny organizujący wyjazdy do Ameryki Południowej. Wąsowskie otwierają tę książeczkę na rozdziale „Słowa i zdania hiszpańskie, których każdy powinien się nauczyć podczas podróży do Argentyny”. A więc uczymy się i tłumaczymy na hiszpański kolejne słówka i frazy. „Chcę”. „Praca (robota)”. „Jeść”. „Pić”. „Pieniądze”. „Chcę jeść”. „Chcę roboty”. „Chcę roboty i pieniędzy”.
Jest jeszcze jeden aktor, którego rolę w tej historii Wąsowskie studiują ze szczególną uwagą: przyroda. Czekając na śnieg to opowieść o ludziach przybywających do kraju, w którym czeka się na niego próżno, ponieważ zima nigdy nie nadchodzi. Przybywający do Ameryki Południowej musieli najczęściej dosłownie wyrąbać i wypalić dla siebie miejsce w deszczowym lesie. Stawali przed wyzwaniem nauczenia się życia w innym rytmie pór roku, cyklów wegetacji, siania i zbierania plonów niż ten, do którego przywykli i który organizował ich wyobrażenia o świecie, przyrodzie i pracy rolnika. Uczyli się uprawy roślin, z których istnienia nie zdawali sobie dotąd sprawy i wprowadzali do Nowego Świata inne rośliny, które wraz z nimi wyemigrowały ze Starego Świata. Kolor piór papugi, krzew yerba mate, ściana tropikalnego lasu to w tej narracji obrazy równie ważne, co skądinąd znakomite portrety jej ludzkich protagonistów. Emigracja to nie tylko historia społeczna, lecz także ekologiczna; dzieje relacji człowieka z przyrodą.
Na początku wystawy ustawiona jest tzw. skrzynia Warda, specjalny pojemnik skonstruowany w XIX w. przez Nathaniela Bagshawa Warda. Wynalazek umożliwił transport sadzonek roślin na duże, transoceaniczne odległości. Dzięki temu flora zaczęła migrować wraz z ludźmi na niespotykaną dotąd skalę. Z dzisiejszej perspektywy do opisania fenomenu emigracji nie wystarczy antropologia kultury; potrzebna jest botanika, ekologia, nauka o klimacie. Wędrówki ludów wpisane są w dzieje antropocenu, w historię wytwarzania nowych ekosystemów, w których czynnik ludzki odgrywa decydującą rolę.
Ta rola ma charakter twórczy i jednocześnie destrukcyjny. Ilustruje to przykład osadników wydzierających puszczy miejsce do życia dla siebie i swoich rodzin. Aby tego dokonać, stworzyli coś na drugim końcu świata – i coś zniszczyli. Zmienili przyrodę, którą zastali – i zmienili się sami: fotografowani przez Wąsowskie potomkowie pionierów nie są tacy, jak ich przodkowie. Kraj, w którym czekanie na śnieg nie ma końca, bo ten nigdy nie spadnie, przekształcił zwyczaje i tożsamość ludzi, tak jak oni przekształcili pejzaż wokół siebie. My, odbiorcy tej opowieści, także się zmieniliśmy. Rekrutując ochotników do wyjazdu za ocean, agenci emigracyjni roztaczali wizję krainy, która czeka na kolonizację, jest niezamieszkana i bezkresna. Dziś doszliśmy do momentu, w którym zaczynamy wreszcie dostrzegać, że ta i wszystkie inne kolonizowane ziemie zawsze miały swoich mieszkańców – nie tylko innych ludzi, lecz także nie ludzkie byty, rośliny i zwierzęta. Bezkres zaś nie istnieje i nigdy nie istniał. Był tylko mitem; wszystkie zasoby są ograniczone. Na Klimaksie opowiada o tym Fundacja Biodiversitatis, zespół aktywistów i naukowców zajmujących się kwestią bioróżnorodności. Przed chwilą oglądaliśmy na wystawie dokumenty przeszłości i utrwalone na fotografiach obrazy chwili obecnej. Teraz studiujemy dane, na podstawie których specjaliści z fundacji kreślą ekologiczne scenariusze. Wiele z nich jest czarnych; obejmują wielkie wymieranie gatunków, sekwencje wydarzeń, które prowadzą do zaburzenia równowagi w przyrodzie na wielką skalę i w dalszej perspektywie do katastroficznych zdarzeń. Na tej wystawie nie chodzi jednak o stawianie oskarżeń czy wzywanie ludzkości do samobiczowania i robienia rachunku sumienia za grzechy przeciw przyrodzie. Osadnicy nadludzkim wysiłkiem przekształcający dzikie ostępy w przyjazny dla siebie habitat musieli widzieć siebie i naturę jako dwa rywalizujące żywioły. W rzeczywistości nigdy nie przestali być częścią natury; Klimaks jest propozycją, aby człowieka i jego poczynania, nie wyłączając emigracji, zobaczyć w takiej właśnie perspektywie i na tym wyobrażeniu budować przyszłość, w której nie spełnią się najczarniejsze ekologiczne prognozy. Za przykład mogą posłużyć epifityczne storczyki, które uczestniczą w wystawie na tych samych prawach co dzieła sztuki, dokumenty, teksty czy naukowe informacje. Epifity wspierają się i oplatają inne większe rośliny, nie pasożytując jednak na nich i nie wyrządzając szkody swoim gospodarzom. To świetna metafora wyzwania, które stoi przed nami. Wszyscy przecież jesteśmy potomkami osadników wyrywających ziemię puszczy; w przeszłości byliśmy kolonizatorami; teraz musimy zastanowić się, jak moglibyśmy stać się storczykami.
Efektowna, zaprojektowana przez Macieja Siudę scenografia Klimaksu zbudowana jest z elementów i materiałów zrecyklowanych z Carbolandu, poprzedniej wystawy czasowej Muzeum Emigracji. To gest o charakterze symbolicznym; wiadomo, że aranżowanie muzealnych wystaw z odzyskanych surowców nie uratuje świata. W tym recyklingu zawarta jest jednak pewna metafora; Carboland opowiadał o innej fali emigracji, która w latach międzywojennych popłynęła z Polski do Francji i Belgii, by pracować w tamtejszych kopalniach węgla. Inny epizod – należący jednak zarówno do tej samej historii społecznej, jak i ekologicznej. Podział na dzieje cywilizacji i dzieje przyrody ma bowiem wyłącznie pozorny charakter. Historia jest tak naprawdę jedna i jest to historia naturalna: podobnie jak jeden jest świat i istniejąca na nim wspólnota ludzkich i nieludzkich bytów. To przesłanie gdyńskiej wystawy, która wolna od jakichkolwiek bieżących aluzji politycznych wybrzmiewa szczególnie mocno w chwili, w której patrzymy na polsko-białoruską granicę – lub odwracamy od niej wzrok – i zastanawiamy się, gdzie leży horyzont naszej wspólnoty i solidarności z Innymi.
A tytułowy Klimaks? W opowieściach to pojęcie określa chwilę największego emocjonalnego napięcia w rozwoju akcji – punkt poprzedzający zazwyczaj zakończenie. Terminu klimaks używa się również w ekologii; ilustruje stan trwania w zawieszeniu, gdy kończy się jeden proces zmian, jednocześnie dając przestrzeń na kolejny. Różne historie, te dziejące się dawno temu w tropikalnej puszczy karczowanej przez osadników, te rozgrywające się w lasach i na bagnach na wschodzie Polski i te toczące się w skali makro w ekosystemach planety – zdają się zmierzać do przesilenia. Zakończenie jest wciąż otwarte; jego charakter zależy w wielkim stopniu, od tego, w jaki sposób zdołamy sobie wyobrazić świat, w którym żyjemy.
Klimaks
Muzeum Emigracji, Gdynia, do 12 grudnia
kurator: Maks Bochenek