Kumarynowy zapach zioła od lat towarzyszył wszystkim letnim popasom, noclegom i ogniskom. Pozwalał zasnąć nawet przy ruchliwej drodze albo w najbardziej dokuczliwej pełni Księżyca.
Augustów–Giby
Do Berżnik? Tam nic nie ma! O, przepraszam. Jest drewniany kościół z XIX w., malownicze jezioro Kelig i ksiądz zawadiaka. W okolicach przepływa Marycha, po litewsku Seina, stara puszczańska rzeka. Jej brzegi porastają wiekowe olchy, sosny i świerki. Szczególnie te świerki ważne, bo w centralnej Polsce takich pani nie uświadczy. Najdzikszy odcinek rzeki objęto ochroną. Rezerwat Kukle chroni też jeziorka bagienne zwane sucharami. Ponoć można spotkać tam głuszca! Suchary zarastają dywanem mchów, na których występują: drapieżna rosiczka okrągłolistna, widłak spłaszczony i żurawina, roślina żywicielska motyla modraszka bagniaczka. Rosną też łochynie, przygiełka biała i bażyna czarna, czermień błotna, grążele żółte i grzybienie białe. A nie jestem pewien, czy gdzieś nie trafi się nawet zimoziół północny, malutki relikt polodowcowy, albo chociaż modrzewnica zwyczajna. Ładna nazwa: zimoziół, prawda? Te zarastające jeziora tworzą torfowiska porośnięte małymi sosnami, ale ubożuchne podłoże sprawia, że sosny rozwijają się powoli, przybierając fantastyczne, niespodziewane kształty. I choć drzewko sięga człowiekowi do nosa, to może mieć nawet 100 lat! Wie pani, wygląda to naprawdę dziwnie, kiedy sosenka na wysepce torfu oderwie się od brzegu i dryfuje po wodzie jak żaglówka. A czy była pani w Hołnach Mejera albo Hołnach Wolmera? Albo nad jeziorem Łempis, Łemptupis albo Kunis? A może w Łympiach? Budwieci? Wiłkokuku? Naprawdę polecam, szczególnie rezerwat Kuriańskie Bagno, jedno z niewielu miejsc w Polsce, gdzie jest szansa na oglądanie ginącego głuszca i jeszcze rzadszego gadożera. Słyszała pani o gadożerze? Inaczej nazywa się krótkoszpon, a to dlatego, że… Już Giby?
Giby–Berżniki
W Gibach czemuś panował zmierzch, choć według ogólnie przyjętych miar czasu trwało jeszcze popołudnie. Przy drodze obficie rósł biedrzeniec mniejszy, jedna z tych roślin o białych, baldaszkowatych kwiatach, do których należą krwawnik, koper i kminek. Biedrzeńcowa biel pomagała w Gibach definiować rzeczy ciemne i wnioskować inne kolory. Kiedyś zbierali go na żołądek i płuca – pomyślałem. Gorzki smak, pierzasty liść odziomkowy i zapach siana. Na żołądek i płuca stosowali też rzepik, który tryskał tu i tam żółtymi wiechami, no i macierzankę piaskową. Żółty rumian psi też był, a jakże, doskonały na rozkurcz żołądka, dezynfekcję rany i cuchnące stopy. Wierny poboczom jak cykoria podróżnik, wędrowne ziele o działaniu moczopędnym i oczopędnym. Droga i jej nasyp sprzyjały roślinom leczniczym. Jej terapeutyczność, terapia drogi dała znać o sobie. Jej dobry wpływ na oczy, nogi i płuca. Na skórę, żołądek i perystaltykę kiszek. Aż zaburczało ostrzegawczo – ale w troposferze – że dziwny wieczór to wstęp do burzy. Ciemność dobowa okazała się ciemnością burzową. Biedrzeniec zgasł. Nad Gibami lunął deszcz, gęsty jak dwa deszcze.
Obniżenia terenu to zazwyczaj dobre kryjówki, ale nie chronią przed opadem atmosferycznym. Na dole ciekło jeszcze więcej wody, zagłębieniem płynęła Marycha. Gnała do Niemna, pozostawiając po sobie olszowy las z bujnymi chabaziami, które zasługiwały na nazwy. Zaprzeczając dyktatowi ruchu narzucanemu przez wodę, stały tam: sadziec konopiasty, ostrożeń warzywny i niecierpek „nie dotykaj”. Trwały żabieniec, mięta i tojeść. Dzięgiel leśny, biedrzeniec wielki oraz barszcz zwyczajny. I kilka innych, o których nie miałem zielonego pojęcia. Słowem: zielsko, kleszczowisko i chaszcze. Wystarczyło kijem zamieszać w tej kupie przymiotników, by usłyszeć chszszcz, chaszcze. Może to jest dźwięk fotosyntezy? – zabrzmiało trochę za głośno. Kiedy wygrzebałem się z olsiku, już na górce, rozległa się woń kumaryny, związku odpowiedzialnego za zapach siana. Łąki nie było w pobliżu, same pola, ale wyraźnie ciągnęło szlachetnym węglowodorem o wzorze C9H6O2.
U góry grzmiało, pod skórą Ziemi zaś falowało. Jakby perystaltyka Kuli była niespokojna, wciąż aktywna. Krajobraz Sejneńszczyzny tworzyły fałdy, plisy, górki. Wzgórki i pagórki. Czym się różnią? – pomyślałem. Dal bywała zasłonięta. Bliż różnorodna. Droga ginęła i wyłaniała się, co nadawało jej pozór eleackiego ruchu. Eleganckiego ruchu. Niektóre wzniesienia jakby rozcięte odsłaniały podłużne skarpy i rampy, dosłownie ciachnięte kosą albo lemieszem pługa. Na szczytach i łysinkach rudziały laski sosnowe, doskonałe dla kruków i kobuzów, małych sokołów zajmujących wiosną puste już krucze gniazda. Albo rosły jabłonie, głogi i jałowce. Czasem wypukłości zwieńczały kupy głazów i kamieni, zwane tu kruszniami, wyborne miejsca lęgowe białorzytki. Na pierwszego ptaszka o białej rzyci, czyli zadku, nie trzeba było długo czekać.
Droga ludzi naśladowała drogę wody, drogę H2O. Okazała się jej ulepszoną, utrwaloną wersją. Widać to było dobrze przy schodzeniu z pagórków, że poburzowe strumyczki towarzyszyły pieszemu, ścigały się z nim zwycięsko aż do dołu. Ale i pod górę szło się równolegle do strużek ruchu, to nic, że pod prąd. Wszyscy, z wyjątkiem ptaków i motyli, naśladowaliśmy ruch albo kierunek wody. Lodowiec, który zatrzymał się był tu niegdyś i rzeźbił przedpola Puszczy Augustowskiej, ustąpił zaledwie 10 tys. lat temu. Zostawił górki dla kruków i kobuzów, a krusznie dla białorzytek. Także ludzie osiedlali się według zasad jego moren, rynien i wytopisk. Nawet patrzyliśmy tak, jak kazały woda i lód.
Oczy pracowały inaczej niż na Podlasiu czy Mazowszu. Oko wciąż musiało się ruszać i często zatrzymywać w różnych ekstremach i depresjach, miejscach. Stało się jasne, że oczy są bardziej pracowite niż uszy czy węch, tak samo robotne jak palce i dotyk. Tak, miejsc było tu dużo więcej niż na południe stąd, chciały być oglądane i było do nich bliżej, pojawiło się więcej bliskości niż gdzie indziej. A także zakątków do nocowania, tych niby-domów, zaułków, różnych nie-do. Ciemny skraj Puszczy widoczny zza garbów tylko podkreślał to wrażenie. Miał rację, mówiąc, że przestrzeń to suma miejsc – zapisałem.
Potem, po tym, wypogodziło się. Ostróżeczka polna zabrzmiała niczym setki fioletowych kornecików. Jakby chciała ostrzec, że jest trująca, albo poprosić o zapisanie, o namalowanie. Sprawiła, że zostałem na chwilę, by docenić bniec, świerzbnicę i jasieniec piaskowy. By odróżnić, który to z gatunków żółtej lucerny płożył się pod nogami: sierpikowata czy nerkowata? Obydwie wyglądają niemal identycznie, a nie dość tego, przypominają komonicę zwyczajną. Ale liście lucerny mają coś, czego komonica nie ma. Chodzi o malusieńkie wcięcie na szczycie listka, z którego sterczy milimetrowy szpic. Szpic dystynkcji.
Szedłem z Gib w stronę Berżnik, wspominając pytanie, po co jechać do Berżnik. Zapach kumaryny wyraźnie osłabł, ale nie tak, żeby nie przypominać o noclegu. Bodziec zewnętrzny lepiej ostrzegał ciało przed zmęczeniem niż fizjologia. Kumarynowy zapach zioła od lat towarzyszył wszystkim letnim popasom, noclegom i ogniskom. Działał uspokajająco, wręcz jak nasenna hydroksyzyna. Pozwalał zasnąć nawet przy ruchliwej drodze albo w najbardziej dokuczliwej pełni Księżyca. Kumaryna występuje w trawach łąkowych, ale też w wielu roślinach przydrożnych. Zawierają ją nostrzyki, łubin, lucerny, komonica i koniczyny. Także doskonały na hemoroidy krwawnik. Miałem przecież tego pełne kieszenie.
Na końcu drogi przy skrzyżowaniu z szosą do Sejn trwał klon. Widziałem go już z dołu, wychylał się zza szczytu górki, na którą właziłem z mozołem, i wołał konarami, że to tutaj, tu jest albo tu trzeba przyjść. Nazwa Berżniki pochodziła od jaćwieskiego berż – brzoza, ale od strony Gib przywita cię w wiosce klon. Panowała ciemność, jednak dało się poznać, że nie polny i nie jawor, ale zwyczajny. Kula ziemska była tam zbyt mokra, by móc zapaść w którymś z załomów jej tekstury i zasnąć. Okoliczne miejsca zajęła już woda, roszczeniowa, wszędobylska, niemal agresywna. Poszedłem więc do ludzi, którzy wszyscy prawie mają domy i czasem wynajmują ich część innym ludziom. Bywa nawet, że czynią to bezpłatnie.
Nocą nie wyglądało to wszystko na kulę ziemską. Na planetę, która co roku po eliptycznej orbicie okrąża Słońce i jedną półkulą oddala się na kilka miesięcy od niego. Nie wyglądało na ciało niebieskie w Drodze Mlecznej. Mimo że świeciło już kilka gwiazd, świat nie wyglądał na naukowy i zbadany. Po ciemku trzeba było mocno weń wierzyć. W grawitację, choć trzymała krzepko. W lodowce i w morenę czołową. W neolit, paleolit i antropocen. Tak jak się wierzy, że głos pójdźki zwiastuje śmierć. Tylko woda i kumaryna były niepodważalne.