Czy Tadeusz Kantor poszedłby ze Strajkiem Kobiet? Jeszcze niedawno to pytanie było równie nieważkie, jak wszystkie kwestie należące do dziedziny czystej gdybologii. Ostatnio jednak nabrało ciężaru, który zaważył na losie Powagi sytuacji – głównej wystawy Miesiąca Fotografii w Krakowie. Zamiast wernisażu tej wystawy odbył się protest przeciw cenzurze, czytano oświadczenia, wznoszono transparenty oraz okrzyki. Sama wystawa z przyczyn politycznych nie została otwarta, stając się wielką nieobecną festiwalu.
Dawno nie miałem okazji nie obejrzeć wystawy tak wymownej jak Powaga sytuacji. Zamknięta pozornie milczy, ale w rzeczywistości mówi elokwentnie o tytułowej powadze sytuacji, w której się znajdujemy. Mówi także o polityczności medium fotografii – i samego Miesiąca Fotografii. Na festiwalu rozpoczętym nieotwarciem jednej wystawy jest mnóstwo takich, które otwarte zostały. Można zobaczyć na nich m.in. zmilitaryzowane zwierzęta, smog z płonących syberyjskich lasów i człowieka o tysiącu tożsamości. Można także wejść do jacuzzi i wykąpać się w pieniądzach.
Pieniądze, zwierzęta, tożsamość, pożary, zdjęcia – wszystko to są rzeczy bardzo polityczne.
Polityczny jest również Tadeusz Kantor, w którego krakowskiej świątyni – Cricotece – nie otwarto Powagi sytuacji. Ale najbardziej polityczne ze wszystkiego okazały się starania Cricoteki, aby nie uwikłać się w politykę.
Co wylazło spod wiecznej zmarzliny
Start Miesiąca Fotografii zbiegł się z początkiem epidemicznej odwilży. Nadeszły ostatnie dni maja, luzowanie obostrzeń, zrywanie masek i swobodne oddychanie powietrzem tegorocznej brawurowej wiosny, pierwszy weekend otwarcia knajp – i otwierania wystaw. Wypuszczony z kwarantanny Kraków szalał, jakby nie było wczoraj, kiedy srożyła się pandemia – i jakby nie było jutra, kiedy nadejdzie czwarta fala. Euforyczna atmosfera; trudno sobie wyobrazić lepszy moment na inaugurację festiwalu.
Z odwilżami jest jednak tak, że kiedy stopnieją lody, spod zmarzliny wyłaniają się stare, niezałatwione sprawki niczym – nie przymierzając – niesprzątnięte psie kupy, przed chwilą ukryte pod śniegiem, a po roztopach wychodzące na światło dzienne.
Epidemia niczego nie unieważniła, niczego nie rozwiązała. Antropocen jako źródło cierpień trwa w najlepsze, w Polsce nakładając się dodatkowo na dziadocen. Lasy dalej płoną, siły rozumu i oświecenia ścierają się z opioidami religii, a na projekty artystyczne wciąż brakuje pieniędzy.
Miesiąc Fotografii dziarsko wziął się za bary z powyższymi i wieloma innymi problemami. Zespół festiwalu zaproponował zaangażowaną, krytyczną edycję, przypominając, że kultura nie jest ornamentem zdobiącym rzeczywistość, lecz frontem konfrontacji z rzeczywistością.
Kulminacją tego zaangażowania miała być Powaga sytuacji w goszczącej MFK Cricotece. Wystawę wykuratorowała Agnieszka Rayss, wybitna fotografka, wykładowczyni i współzałożycielka międzynarodowego kolektywu Sputnik Photos. Do udziału zaprosiła artystki i artystów, którzy posługują się fotografią (m.in. Zbigniewa Liberę, Maurycego Gomulickiego, grupę Łódź Kaliska, Dominikę Gęsicką i Weronikę Pawłowską), a także kolektywy działające na pograniczu aktywizmu i performansu, takie jak współczesne Czarne Szmaty i historyczna Pomarańczowa Alternatywa.
„Wystawa »Powaga sytuacji« pokazuje efekty działań artystów i artystek, którzy przekuwają społeczną rzeczywistość w sztukę, często spuszczając powietrze z patosu i monumentalnych narracji – przedstawiała swój projekt Agnieszka Rayss. – Zajmują też stanowisko w ważnych kwestiach społecznych i politycznych jak tożsamość i obowiązujące narracje historyczne czy prawa człowieka. […] Artysta, a szczególnie fotograf, może swoim działaniem dawać świadectwo, zachęcać do akcji i starać się zmienić świat. Jednak ten świat właśnie, obserwowany z bliska, bywa tak intrygująco groteskowy, że trudno przejść obojętnie obok tego zjawiska”.
I dalej kuratorka stawiała pytania: „Czy artysta w czasach napięć i kryzysu może pozwolić sobie na żarty? Czy ironia i kpina mogą być skutecznymi narzędziami protestu? […]. Jakie są powinności artysty w trudnym czasie (czyli – w różnym natężeniu – właściwie zawsze)? Czy może kpić z martyrologicznej tradycji i nicować na wszystkie strony narodowe mity? Obserwować, komentować, bawić się w cieniu narastającego konfliktu? Czy figura obserwatora ironisty jest w ogóle dozwolona, czy taki rodzaj apokaliptycznego hedonizmu ma sens?”.
Na razie nie dowiemy się, jakich odpowiedzi na te pytania udzieliła Agnieszka Rayss oraz zaproszeni przez nią artystki i artyści. Kiedy wystawa była już gotowa, zaledwie kilka dni przed jej otwarciem dyrekcja Cricoteki oświadczyła, że nie godzi się na eksponowanie u siebie instalacji Krzysztofa Powierży Banery z placu Wilsona. Praca jest kolażem z kartonowych tablic, które uczestniczki Strajku Kobiet niosły w czasie protestów pod koniec ubiegłego roku.
Straszne kartony
W wigilię burzliwych wypadków, które w wieczór inauguracji Miesiąca Fotografii miały rozegrać się na dziedzińcu Cricoteki, miałem okazję obejrzeć niektóre z Banerów z placu Wilsona. Błądziłem po opuszczonym szpitalu, w którym trwało otwarcie Fringe’u – studenckiej sekcji MFK. W takim obiekcie łatwo zgubić drogę: tu czeka czyjaś praca, tam instalacja, a jeszcze gdzie indziej puste audytorium teatru anatomicznego – albo drzwi do Poradni Metabolicznej lub Gabinetu Chorób Rzadkich. W jednym z bocznych korytarzy, który okazał się zresztą ślepą uliczką, trafiłem na strajkowe kartony.
Skąd wzięły się na Fringe’u? Ich obecność w szpitalu była pokłosiem prób zawarcia kompromisu i uratowania wystawy. Kiedy Cricoteka odmówiła pokazywania pracy w swojej siedzibie, pojawił się pomysł, aby wyeksponować ją w innej przestrzeni, pozostawiając jednocześnie nazwisko Powierży na liście uczestników Powagi sytuacji. Część artystów nie przystała jednak na to rozwiązanie i zagroziła bojkotem, a kuratorka i organizatorzy MFK zdecydowali ostatecznie, że wystawa w Cricotece nie zostanie otwarta, bo bez Banerów z placu Wilsona to już nie jest ten sam projekt. W tym momencie zamiecenie konfliktu pod dywan było już niemożliwe.
Co jednak stanowiło przedmiot tego konfliktu? Od początku było wiadomo, że Powaga sytuacji to wystawa polityczna, dotykająca kwestii artystycznych strategii oporu wobec władzy – i Cricoteka wiedziała o tym, godząc się na pokazanie projektu w swojej siedzibie. Oddajmy głos instytucji: „Odnosząc się do kwestii pracy zaprezentowanej na wystawie Powaga sytuacji, trzeba zaznaczyć, że wizualizacje wcześniej udostępniane przez organizatorów Miesiąca Fotografii nie dawały możliwości zapoznania się z realnym kształtem pracy Krzysztofa Powierży – czytamy w komunikacie kantorowskiego muzeum. – Dopiero kiedy praca została zamontowana w przestrzeni Cricoteki, ujawniła w całości swoją wymowę. Uważamy, że to dzieło może zostać odebrane jako manifestacja polityczna, na którą nie może być miejsca w Cricotece, przekonanej o potrzebie dążenia do neutralności światopoglądowej”.
Są powody, żeby współczuć Cricotece – i do tego empatycznego tonu jeszcze wrócę. Kiedy jednak słyszy się takie słowa jak powyższe, trudno dać się ogarnąć współczuciu – i łatwiej doświadczyć opadania rąk. Oto do głosu dochodzi poetyka rodem z kina moralnego niepokoju, które pod koniec lat 70., w gierkowskim PRL-u, snuło niewesołe opowieści o hipokryzji i kompromisach zawieranych przez bohaterów z autorytarną władzą.
Nic nie widzę, nic nie słyszę i nie mówię „gwiazdka”
Jak głęboka mogła być nieświadomość Cricoteki? – zapytałem Tomasza Gutkowskiego z Fundacji Sztuk Wizualnych, która organizuje festiwal.
„Miesiąc Fotografii korzysta z gościny instytucji wystawienniczych, więc rozpoczęcie współpracy poprzedzone jest prezentacją koncepcji wystawy, a na dalszych etapach jest on uszczegóławiany o listę artystów/prac i ich rozmieszczenie w przestrzeni – odpisał mi Gutkowski. – To jest standard przy tego typu kooperacjach. Instalacja Banery z placu Wilsona była przedmiotem rozmów z zespołem programowym Cricoteki i została uwzględniona w wizualizacji wystawy, która siłą rzeczy nie zawiera wysokiej jakości reprodukcji każdego z dzieł. Nie mogliśmy jednak podejrzewać, że Cricoteka nie wie, z jaką pracą ma do czynienia – wszyscy wiemy, jaka jest treść banerów niesionych przez uczestniczki i uczestników protestów Strajku Kobiet”.
Czy protesty Strajku Kobiet maszerowały aż tak daleko od Cricoteki, że instytucja nie widziała haseł tych manifestacji? Czy mury instytucji są tak grube, że dyskurs Strajku dotarł do Cricoteki dopiero, kiedy wybrzmiał wewnątrz tych murów? „Kot może zostać, reszta wypier..lać”, „I tak urodzę wam lewaka”, „Myślę, czuję, decyduję”, „Biblia to nie konstytucja” – to niektóre z zebranych przez Powierżę tablic, na które natknąłem się w szpitalnym korytarzu. Były także hasła „PiS off” i kartony z ośmioma gwiazdkami. Te ostatnie mogły przypomnieć Cricotece, że jest instytucją podległą małopolskiemu urzędowi marszałkowskiemu, na którego czele stoi Witold Kozłowski z Prawa i Sprawiedliwości.
A może przypomniały też o losie innej instytucji kultury, Galerii Labirynt z Lublina? Pod koniec zeszłego roku w Labiryncie powstała wystawa Nigdy nie będziesz szła sama przedstawiająca wizualną i performatywną kulturę Strajku Kobiet. Nie zabrakło na niej kartonów. Wkrótce potem okazało się, że dyrektorowi galerii, Waldemarowi Tatarczukowi, nie zostanie przedłużony kontrakt. Sama galeria znalazła się w stanie regularnego oblężenia prowadzonego przez połączone siły TVP, prawicowych radnych oraz Kai Godek we własnej osobie – nie mówiąc o nieznanych sprawcach, którzy zniszczyli stojący przed instytucją tęczowy baner z napisem „Jesteśmy ludźmi”, zapaskudzili fasadę, a na pobliskim murze napisali: „Galeria Labirynt to ku..y”.
Przypadek Labiryntu obrazuje, co może spotkać instytucje i dyrektorów, którzy pokazują kartony Strajku Kobiet.
A co spotyka tych, którzy ich nie pokazują?
Na nich areszt nakładają Czarne Szmaty.
Aresztowanie Cricoteki…
…odbyło się w czasie oficjalnej inauguracji festiwalu. W planie był wernisaż z winem i przemówieniami. Dystrybucja wina przebiegała bez zakłóceń, ale o przemówieniach nie można już tego powiedzieć. Szefujący Miesiącowi Fotografii Joanna Gorlach i Tomasz Gutkowski zaczęli od poinformowania zebranych na dziedzińcu Cricoteki o sytuacji z wystawą Powaga sytuacji, dodając, że „wolność wypowiedzi artystycznej jest dla nas wartością nadrzędną i jakiekolwiek jej ograniczanie powinno się spotkać z jednoznacznie negatywną oceną”. Kuratorka Agnieszka Rayss zauważyła z kolei, że wystawa miała opowiadać o kontrowaniu powagi sytuacji absurdem – i w tym kontekście jej nieotwarcie to ponury żart, pełna gorzkiej ironii puenta całego zamierzenia.
Jeszcze w czasie wystąpienia Gorlach i Gutkowskiego pod Cricotekę zajechało auto; grupa osób, wśród nich uczestnicy i uczestniczki Powagi sytuacji, wyciągnęła z bagażnika kartony Strajku Kobiet i ustawiła się w szpaler, zasłaniając przemawiających organizatorów. W tłumie pojawiły się też postaci przebrane za Stańczyka (w końcu jesteśmy w Krakowie), wyposażone w instrumenty muzyczne oraz megafon do zadawania niewygodnych pytań. Jednocześnie do akcji weszły Czarne Szmaty. Artaktywistyczny kolektyw należał do uczestniczek Powagi sytuacji, choć jak się okazało, wokół jego udziału napięcie między MFK a Cricoteką narastało jeszcze, zanim wybuchła kontrowersja wokół instalacji Powierży; instytucja nie zgodziła się na performans, który Czarne Szmaty zaplanowały na otwarcie wystawy.
Artystki performans mimo wszystko wykonały, choć w obliczu cenzorskiego skandalu była to inna akcja niż ta, którą pierwotnie zamierzały zrobić. Przebrane w mundury policjantów, z doklejonymi wąsami członkinie Czarnych Szmat rozwinęły na bulwarze wiślanym u stóp Cricoteki transparenty: „Wasz lęk to wasza odpowiedzialność za nasze znikanie”, „Artystki decydują, co pokazują” i „Przyszłość i tak nadejdzie”. Do tego nadawały przez megafony komunikaty do złudzenia przypominające w tonie policyjne obwieszczenia emitowane w czasie Strajku Kobiet, ogłaszając „aresztowanie Cricoteki” za naruszenie wolności wypowiedzi i akt cenzury.
Chocholi taniec
Cóż to był za wieczór! Stańczycy, oświadczenia, megafony, przebrania, przyklejone wąsy, fałszywe policjantki, prawdziwa cenzura i realny problem – a do tego dyskretny brzęk kieliszków, musowanie prosecco i gwar towarzyskich rozmów – bo wprawdzie wystawy nie otwarto, ale przecież to jednak był wernisaż. I jak tu nie wierzyć w duchy? Niektóre z nich istnieją naprawdę, a już na pewno genius loci, zwłaszcza w Krakowie. Bo czy w całej tej sytuacji nie było czegoś z Wesela – nawet jeśli przygnębionej ekipie MFK mogła się ona kojarzyć bardziej ze stypą?
Do ducha kultury krakowskiej próbowała odwołać się również dyrektorka Cricoteki, Natalia Zarzycka, która wzywała na pomoc samego Tadeusza Kantora.
„Wierność ideom patrona nadaje kierunek działaniom programowym Cricoteki, które są ściśle określone – przemawiała dyrektorka. – Kantor świadomie unikał bezpośredniego angażowania się w bieżącą rzeczywistość i odżegnywał od konfrontacyjnego języka. W swojej twórczości koncentrował się na tragicznych losach jednostek, poniewieranych przez historię i konflikty polityczne. Dlatego też jego dzieła […] niosą przesłanie o nadrzędnej wolności artystycznej. Czasy opresji, najpierw faszystowskiej, potem komunistycznej, nauczyły go, że sztuka powinna pozostać wolna od ideologii. […] Należy także podkreślić, że Cricoteka jest instytucją publiczną. Ten element jej tożsamości oznacza, że jej program jest skierowany do całego społeczeństwa, nie zaś do wybranych grup. Dlatego instytucja odmawia uczestnictwa w przedsięwzięciach mogących pogłębiać podziały i eskalujących wrogość”.
O ile przedstawiciele MFK i Agnieszka Rayss zdołali uprosić protestujących, by pozwolili im wygłosić oświadczenia, o tyle dla Natalii Zarzyckiej taryfy ulgowej już nie było. Komunikaty o aresztowaniu Cricoteki nie milkły, przebrana za Stańczyka aktywistka komentowała zjadliwie przez megafon każde wypowiedziane przez dyrektorkę zdanie, inny „Stańczyk” dął w saksofon. Żal mi było patrzeć, jak Natalia Zarzycka się pogrąża. Cenzurowanie pracy Powierży było fatalną decyzją, spuentowaną równie nietrafionym wystąpieniem. Zamiast podjąć dialog z protestującymi, przemówić ludzkim głosem – choćby miał być to głos urzędniczki uwikłanej w polityczne zależności i pełnej obaw o los instytucji, całkiem zresztą realnych w obliczu władzy nerwowo reagującej na nieprawomyślne wypowiedzi, dyrektorka wybrała trzymanie w drżących dłoniach kartki i odczytywanie z niej tekstu o „dążeniu do światopoglądowej neutralności”. Kiedy słuchałem Zarzyckiej, przypominał mi się plakat, który ręce nieznanych sprawców rozlepiały pod koniec lat 90. na murach Warszawy. Przedstawiał nieszczęśnika próbującego wielkimi szczypcami wyrwać sobie ząb. Podpis brzmiał: „Po co ci władza? Zrepresjonuj się sam!”.
A co by na to wszystko powiedział Kantor? Przywołanie autora Umarłej klasy było bodaj najlepszym konceptem w całym oświadczeniu dyrektorki Zarzyckiej. Skąd bowiem pewność, że Kantor zgodziłby się na eksponowanie tablic ze Strajku Kobiet w instytucji swojego imienia? Nie mamy takiej pewności; był przecież nie tylko wielkim artystą, lecz także wielkim graczem, który przez kilka dekad prowadził z komunistyczną władzą subtelną partię. Wygląda na to, że Cricoteka, choć jest centrum badań nad spuścizną Kantora, jego lekcji do końca nie przerobiła. Rzecz w tym, że gdyby nawet Kantor postanowił nie pokazywać nieprawomyślnych prac, zrobiłby to tak, żeby nie wyjść przy okazji na cenzora i postać tak zastraszoną, że zgaduje życzenia władzy, zanim ta zdąży je wyrazić.
Show must go on
Inaugurowanie Miesiąca Fotografii zamkniętą wystawą było małą apokalipsą, a przecież, jak na ironię, nie był to koniec świata, lecz przeciwnie – początek festiwalu pełnego wydarzeń i wystaw jak najbardziej otwartych, włącznie z pokazywanym w Cricotece fotograficznym esejem rosyjskiej artystki Mariny Istominy Duszenie. Nawiasem mówiąc, projekt o problemach z oddychaniem – w sensie dosłownym i politycznym – na Syberii, której powietrze pachnie dymem z podpalanych lasów, świetnie wpisał się w atmosferę, która zapanowała w instytucji po ocenzurowaniu Powagi sytuacji.
A więc show must go on?
Oczywiście – i w sumie dobrze, bo w ramach Miesiąca Fotografii jest do zobaczenia kilka niezłych wystaw. Wszystkie – choć każda na swój sposób – pokazują, że wysunięty przez dyrektorkę Cricoteki postulat „dążenia do neutralności światopoglądowej” jest w kontekście fotografii zarówno niemożliwy do spełnienia, jak i spełniania niewarty. Dążenia opłaca się ukierunkowywać w stronę wręcz przeciwną i autorki oraz autorzy festiwalowych projektów właśnie tak czynią.
Wszyscy jesteśmy zwierzętami
Nie da się przelicytować wystawy, której nie otworzono, ale next best thing po Powadze sytuacji to Zmiennokształtne Marty Bogdańskiej – prawdziwy hit festiwalu.
Sercem tego przedsięwzięcia jest nagradzany na świecie, liczący ponad 700 stron art book, ale w skład Zmiennokształtnych wchodzą także filmy, nagrania i teksty – różne formy, w których Bogdańska udostępnia wyniki swoich badań i kwerend w archiwach. Ich przedmiotem są zwierzęta wprzęgnięte w militarno-techniczną machinę napędzającą wehikuł ludzkiej historii. Delfiny torpedy, szczury pułapki, ptaki zwiadowcy, szpiegowskie wiewiórki, koci agenci, niedźwiedzie, które wcielono do armii i „uhonorowano” wojskowymi szarżami, psy weterani frontowi, świnie, które zostały jeńcami wojennymi, konie poległe bohaterską śmiercią za ojczyzny swoich jeźdźców.
Projekt Bogdańskiej to wielopoziomowa opowieść o tresurze, o jednym zwierzęciu (człowieku), które rości sobie pretensje do formowania drugiego zwierzęcia (nieczłowieka), o granicach między kulturą a naturą, a także o manipulacjach językowych, których dokonujemy, by podporządkować sobie inne istoty. Historie i zdjęcia wyszperane przez artystkę w najróżniejszych archiwach są fascynujące; w niektóre trudno uwierzyć, bo przemyślność ludzka nie zna granic, szczególnie jeżeli chodzi o inwencję w dziedzinie ujarzmiania tego, co nieludzkie, a także zadawania śmierci i siania zniszczenia.
Ta wystawa pełna zdjęć koni w maskach gazowych, steampunkowych fotografii gołębi szmuglujących sprzęt wywiadowczy i przenoszących ładunki wybuchowe psów wiele mówi rzecz jasna o ludziach. Bogdańska zachęca jednak, aby nie czytać jej projektu w ten sposób.
„Zwierzęta przeobrażają się w śmiercionośną broń, siłę roboczą, mięso armatnie, barykadę, chwilową rozrywkę, w tajnego agenta wyposażonego w szpiegowską aparaturę, we współsprawców rzezi, w źródło ciepła i pożywienia – czytam w komentarzu do Zmiennokształtnych. – Patrząc na fotografie, spróbujmy nie szukać alegorii, symbolu, lecz zobaczyć czujące, doświadczające, działające istoty, które znalazły się w sytuacjach dla siebie niezrozumiałych i na które nie wyrażały zgody”.
Opium
Trudno posądzać Bogdańską o światopoglądową neutralność, kiedy polemizuje z antropocentrycznym porządkiem świata. Dążenie do takiej neutralności nie przyświecało także Jagodzie Valkov przy tworzeniu projektu Szczęśliwa wina. Poetykę tej niezwykłej wystawy można określić jako dokument psychodeliczny. Nie chodzi jednak o substancje psychoaktywne; w tym wypadku źródłem odmiennych stanów świadomości jest religia.
Szczęśliwa wina jest po części opowieścią autobiograficzną; Valkov wraca do lat, które spędziła w Ruchu Rodzin Nazaretańskich. Czy mowa tu o doświadczeniu bycia w sekcie? Cóż, Rodziny Nazaretańskie, podobnie jak inne wspólnoty neokatechumenalne, formalnie mieszczą się w ramach Kościoła katolickiego. Oferują jednak bardziej radykalne i głębsze zanurzenie w religijnym przeżyciu oraz mistycznym imaginarium niż to, które dostępne jest w pierwszej lepszej parafii. Valkov bierze na warsztat dokumenty z tamtego czasu i, przede wszystkim, zdjęcia z rodzinnych albumów. Tworzy z nich kolaże, na których życie codzienne członków wspólnoty przenika się z ich wyobrażeniami i wierzeniami: światło nie jest już strumieniem fotonów, lecz mistycznym blaskiem, Duch Święty szybuje po niebie pod postacią gigantycznego gołębia, istoty ezoteryczne – nie wyłączając demonów – przybierają widzialną postać. Z jednej strony to wystawa piekielnie atrakcyjna wizualnie, z drugiej – niepokojąca, niczym flashback z podróży, która robi momentami wrażenie bad tripa.
Trudno na Szczęśliwej winie nie pomyśleć o Karolu Marksie, który definiował religię jako opium dla ludu, choć w tym wypadku należałoby mówić nie tyle o opiatach, ile o LSD, a może nawet DMT…
Duch twardo stąpającego po ziemi Marksa unosi się także nad inną szeroko komentowaną pozycją z programu Miesiąca Fotografii – projektem Ady Zielińskiej, która zadaje fundamentalne pytanie: a co z pieniędzmi?
Podobno dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają. W środowisku artystycznym też niezbyt chętnie się o nich mówi. Między tymi dwoma kulturami milczenia istnieje jednak zasadnicza różnica. Dżentelmeni nie dyskutują o pieniądzach, ponieważ je mają. W przemyśle artystycznym tymczasem chronicznie ich brakuje. To brakujące ogniwo świata sztuki Ada Zielińska postanowiła pokazać na wystawie pod prowokacyjnym tytułem: Jaki mamy budżet?.
Podczas gdy na otwarciu festiwalu w Cricotece aktywiści protestowali przeciw cenzurze, kurator wystawy Zielińskiej, warszawski galerzysta Jacek Sosnowski, krążył w wernisażowym tłumie z pistoletem, z którego strzelał do ludzi… banknotami o nominale 100 złotych.
„Dobrze!” – pomyślałem, chciwie łapiąc fruwające pieniądze. Odrobina cynizmu nie zaszkodzi, szczególnie kiedy przeżywamy moment moralnego wzmożenia.
Czy byłem rozczarowany, kiedy odkryłem, że stuzłotówki są w rzeczywistości zaproszeniami na wystawę Ady Zielińskiej? Skądże znowu, jestem do tego przyzwyczajony – w świecie sztuki rozliczanie się w walutach kapitałów symbolicznych to codzienność.
Na wystawie czekało jeszcze więcej banknotów. Wypełniały ustawioną na środku galerii luksusową wannę z opcją hydromasażu. Zdjąłem więc trampki i wskoczyłem do środka; nie wiem jak Państwu, ale mnie okazja do kąpieli w pieniądzach nie zdarza się codziennie. Ba! Szczerze mówiąc, nie zdarza się nigdy.
Pławiąc się w fałszywych stuzłotówkach, kontemplowałem wystawę Zielińskiej. Państwo również mogą rzucić okiem, i to jeszcze przed wycieczką do Krakowa na Miesiąc Fotografii – wybór prac z tego projektu jest publikowany w galerii „Przekroju”.
Zielińska pokazuje serię fotograficznych martwych natur z pieniędzmi. Pieniądze w pudełkach po butach, pieniądze wśród smakołyków na suto zastawionym stole, pieniądze ułożone w kunsztowne origami, zwinięte w cinkciarski rulon, poskładane w schludne, bankierskie paczki. Te perfekcyjnie wykonane kompozycje są ciekawe same w sobie: pieniędzy nigdy za wiele, więc również ich oglądanie się nie nudzi, a Zielińskiej nie brakuje pomysłów, jak forsę pokazywać. Do tego w obrazowaniu pieniędzy jest coś obscenicznego, dzięki czemu wystawa zyskuje aurę przedsięwzięcia podniecająco nieprzyzwoitego, wręcz quasi-pornograficznego.
Właściwego sensu prace Zielińskiej nabierają jednak dopiero w zestawieniu z tytułami. Okazuje się, że ułożone na sklepowej wadze paczki banknotów to 30 tys. złotych – „kwota, której zabrakło na realizację projektu Witka Orskiego w Fundacji Galerii Foksal”. Na innym zdjęciu można zobaczyć, jak wyglądają 22 422 zł, które Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia wydaje rocznie na zakup materiałów biurowych. Na jeszcze innym Zielińska pokazuje 3 tys. złotych, czyli „roczne środki na rozwój naukowy doktoranta szkoły doktorskiej ASP we Wrocławiu”.
Oglądamy dotacje, honoraria, stypendia, kwoty wydane na różne projekty i kwoty, których na realizację rozmaitych przedsięwzięć zabrakło. Oto składowe ekonomii sztuki. Czy bilans się domyka? Sama Zielińska nie wyłącza się z tych kalkulacji. Na jednym ze zdjęć pokazuje małą kupkę pieniędzy leżących wśród kwiatów i owoców: „8000 – przybliżony budżet tej wystawy”. Na innym widzimy 3722 zł i 53 gr – „kwotę, której zabrakło na zakup szyb muzealnych do wszystkich prac na tej wystawie”. W rezultacie niektóre zdjęcia trzeba oglądać trochę pod kątem, bo światła galeryjne i sylwetka patrzącego odbijają się w tańszym szkle opraw. Jest jeszcze fotografia przedstawiająca 20 tys. złotych. Taka jest cena aparatu Fuji GFX50s (bez obiektywu) – sprzętu, na którym Zielińska wykonała zdjęcia na Jaki mamy budżet?.
Dyskusja o pieniądzach w sztuce jest potrzebna, bo to przecież rzecz nieobojętna, jak wygląda ekonomia dziedziny, która służy do opowiadania świata, w którym żyjemy, i nadawania temu światu sensu. W sztuce mówi się dużo o wartościach; autocenzura Cricoteki to kolejny przyczynek do tej debaty. A ile warte są wartości przeliczone na pieniądze? Ile właściwie kosztują?
Jest to dyskusja ekscytująca, bo ekonomię sztuki spowija aura tajemniczości – to dziedzina pełna niedomówień. Zresztą wystawa Zielińskiej nie należy w tym względzie do wyjątków. Mówiąc o pieniądzach w sztuce, artystka zdaje się łamać obowiązujące w branży tabu, ale w rzeczywistości przekracza jego granicę tylko jedną nogą. Wśród jej martwych natur z banknotami nie ma ani jednej, która przedstawiałaby kwoty pochodzące z komercyjnego rynku sztuki. A przecież to też byłyby interesujące zdjęcia: fotografie ukazujące sumy wliczające się w zyski i straty galerii, obroty i rekordy cenowe bite w domach aukcyjnych czy choćby – dlaczego nie – ceny prac samej Ady Zielińskiej na rynku kolekcjonerskim. Nieobecność tego rodzaju fotografii zaskakuje, tym bardziej że kurator wystawy, Jacek Sosnowski, to wpływowa figura warszawskiej sceny handlu sztuką, szef galerii Propaganda i jedna z osób, które kierują spółką organizującą Warsaw Gallery Weekend – kto, jak kto, ale on o polskim rynku wie naprawdę wiele.
A może nieobecność wątku rynkowego jest właśnie nie tyle zaskakująca, ile znamienna? Krytyka instytucjonalna to popularna dyscyplina artystyczna, ale ostrze tej krytyki osobliwie tępi się tam, gdzie kończy się świat publicznych instytucji oraz funduszy i zaczyna uniwersum pieniędzy prywatnych. Bez wątku rynku rozmowa o ekonomii sztuki przypomina mecz, na który piłkarze zapomnieliby przynieść piłkę; bez niej wyniku bramkowego nie da się ustalić. W rezultacie na wystawie Ady Zielińskiej możemy obejrzeć dobre zdjęcia, ale pytanie „Jaki mamy budżet?” wciąż pozostaje bez odpowiedzi, pieniądze zaś, w których można się tu kąpać, to jedynie zaproszenie na fajny, ale jednak tylko show.
A skoro mowa o wystawie jako show, to na Miesiącu Fotografii nikt nie jest w stanie przyćmić tego, który daje Tomasz Machciński. O wystawie Tysiące twarzy, setki miraży, którą w Muzeum Manggha pokazuje ten niezwykły artysta, pisze szczegółowo na łamach „Przekroju” Joanna Kinowska – zapraszam do lektury. Sam tymczasem zdejmuję czapkę z głowy przed 79-letnim twórcą z Kalisza. Piszę „twórca”, bo Machciński nie mieści się w figurze fotografa, podobnie jak nie da się go wcisnąć w kategorię artysty „osobnego” czy „naiwnego”. Przeciwnie, to artysta totalny i uniwersalny, dotykający fundamentalnej kwestii: opowiada o wolności bycia sobą i jednocześnie wolności bycia kim się zechce. Wolność zaś, podobnie zresztą jak fotografia, jest sprawą totalnie polityczną, o czym krakowski festiwal na dobre i złe przypomina aż nadto dobitnie.
Miesiąc Fotografii w Krakowie
28.05–27.06.2021
www.photomonth.com