Uwielbiam sobie wyobrażać, co by było, gdyby nasi politycy czytali książki. W jakim kraju i nastroju budziłabym się, wiedząc, że prezydent, premier i marszałek sejmu są – jak najznamienitsi ludzie tego świata – na nogach od piątej rano, z umysłem zatopionym w książce, nim proza codzienności zwali się na ich już rozbudzone głowy. Wyobrażam sobie, jak czytaniem próbują wyprzedzić i przeniknąć nadchodzące dylematy, poszerzyć pole decyzji. Że raz na jakiś czas przy lekturze towarzyszy im namysł, jak sprawić, żebyśmy byli ludźmi bardziej spełnionymi, ufającymi, zdrowszymi, dobrze wykształconymi. Jak by to wspaniale było w Polsce rządzących, którzy śpią niewiele, a czytają dużo!
Że politycy nie czytają niczego poza doniesieniami paranewsów, które ich dotyczą, nie trzeba ani domniemywać, ani sobie imaginować. Powszechne wśród tych majstrów od wszystkiego (zależy, jaka fucha, o pardon – teka, się trafi) są przecież: niedobór kultury języka (istnieje takie pojęcie, a nawet praktyka, chociaż niszowa), niechęć do uruchamiania wyobraźni (bo właśnie czytanie rozbudza połączenia sieci neuronowych odpowiedzialnych za fantazję) oraz nieobecność tej nieuchwytnej cząstki, różnie nazywanej – klasą umysłową, intelektualnym błyskiem, esprit…
W kraju polityków-czytelników przemówienia publiczne byłyby porywającymi słuchowiskami (a nie publicznym blamażem w wersji audio), na widok rządzących chciałoby się nie zawyć, lecz przystanąć i zapytać: „Co pan teraz czyta, panie prezydencie? I jak, dobre? A ja polecam panu »Przekrój« na poprawę trawienia i ostrości widzenia!”. W takiej Polsce sztuka rządzenia miałaby może nawet co nieco wspólnego ze swym platońskim źródłem – dążeniem do realizowania dobra. W takiej Polsce media publiczne byłyby staromodne, ale wiarygodne, sędziowie – nie tylko niezawiśli, ale i niezastraszani, a ekspedientki i kierowcy autobusów nie tak rozeźleni, napięci. Bo czuliby – jak i inni – że we wspólnym pokoju, który zamieszkujemy, jest ktoś, kto się o nas troszczy, więc pracowicie poszerza swą mądrość, także po godzinach. Że ten ktoś nie znalazł się na swoim stanowisku z powodu chochlika historii, niezdrowych ambicji ani na skutek sił cynizmu i przypadku. Jest, bo mu na nas zależy i tak właśnie postrzega istotę władzy. Coś o niej wie, z książek.
Gdyby rządzący czytali, mieliby zaniżoną skłonność do fałszu i bzdur, bo literatura to balsam rewitalizujący pociąg do wiedzy i fascynację najróżniejszymi prawdami. Kto czyta, mniej błądzi. Jeśli – oprócz festiwali pysznego chleba, meczów piłkarskich i pokazów fajerwerków – politycy odwiedzaliby biblioteki, kawiarnie i festiwale literackie, mieliby szansę poczuć, że przyszłość istnieje. Kształtuje się w naszych pragnieniach i wyborach. Że o nią chodzi, odleglejszą i rozleglejszą niż ich kilkuletnie kadencje. Bo czas popłynie i bez nich. A jeśli zrobią coś dobrze, znajdzie się pisarz albo poeta, który zapamięta. Da im adres w wieczności. Jednym wersem, wspomnieniem, a może opasłą biografią, którą mało kto przeczyta, ale za to wszyscy będą chcieli mieć ją w salonie.
Oczywiście, marzenia rzadko się spełniają. Mogłabym sobie powiedzieć: „Daj spokój, na jakim ty świecie żyjesz? Za dużo książek się naczytałaś!”. Ale chyba odważnych marzeń nam teraz potrzeba. Bo nawet analfabeta widzi, jaka jest różnica, gdy połową świata rządzi na potęgę czytający prawnik i gdy miota nim ograniczony umysłowo przedsiębiorca. Z całym poszanowaniem dla przedsiębiorców, którzy u nas w kwestiach literackich i trosce o państwo zwykle biją polityków na głowę. A nawet na dwie, bo umieją i czytać, i liczyć.
Ja nie liczę na to, że polscy politycy zaczną czytać. Wierzę, że oczytani ludzie zajmą się polityką. I napiszemy, już razem, dobrą książkę z gatunku non-fiction.