Czar Twoich kółek Czar Twoich kółek
i
Brigitte Bardot/ Creative Commons
Opowieści

Czar Twoich kółek

Jak się kupuje samochód bez pomocy Budrewicza
Paulinka Rojek
Czyta się 20 minut

MOGŁABY się zdarzyć naturalnie taka rzecz. Pewnego ranka, gdy już jestem ubrana i umalowana zajeżdża przed mój dom lśniący Fiat 600, wysiada zeń mężczyzna o twarzy promieniejącej szlachetnością, puka, otwieram, rzeczony facet z ujmującym uśmiechem pyta mnie, czy nie zechciałabym kupić od niego Fiata 600 po czterystu kilometrach na dogodne spłaty. Powiadam, że owszem, z wdziękiem stargowuję 10 tysięcy (albo 15), podaję kawę i papierosy, podpisujemy umowę, płacę pierwszą ratę, wsiadamy do Fiata, podjeżdżamy pod redakcję, przedstawiam kolegom nowy nabytek, koniec kropka.

Może takie rzeczy zdarzają się innym. Mnie nigdy. Jedno w każdym razie mogę zrobić. Mogę dać do gazety takie samo ogłoszenie jakie dał Salami. Przecież poskutkowało: Salami kupił Fiata z ogłoszenia. No tak, ale Salamiemu załatwił wszystko to Olgierd. Ja nie mam pod ręką Budrewicza, bo jest teraz w Bagdadzie. Czy można ku­pić samochód bez Budrewicza? Spróbuję.

Daję ogłoszenie do dwóch gazet, po dwa razy, w sobotę i w niedzielę. „Fiata 600 4-osobowego w idealnym stanie kupię, Wachowski, Długa 24 m. 4.”

Naturalnie nie nazywam się Wachowski, nie mieszkam na Długiej. Wachowskiego w ogóle nie znam, jest to były sublokator kumpla Salamiego. Salami też dawał ogłoszenie na tego Wachowskiego. Po co ta konspiracja? Wszyscy tak robią. Widocznie musi być jakiś powód.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Przychodzi kilka zgłoszeń. Wszystkie są zgodne w treści. „Posiadam na sprzedaż Fiata 600 Multipla w idealnym stanie, wa­runki do uzgodnienia”. Na dwa pierwsze listy krótko odpisuję, że reflektowałam na Fiata 4-osobowego, więc nie skorzystam. Na następne oferty Multipli już nie reaguję. Niech by faceci czytali uważnie ogłoszenie, o Multipli nie było tam mowy.

– A swoją drogą – mówię do Władka, mego brata – musi coś być z tymi Multiplami, skoro tak na siłę chcą je sprzedawać, nie uważasz?

Po jeszcze dwóch listach z Multiplami błyska mi nagłe posądzenie. Odszukuję w redakcji, w zszywkach gazet które zbieramy w roczniki, numery dwóch dzienników z moim ogłoszeniem. Czytam. Wszystko się wyjaśnia. Zamiast „4-osobowego” stoi tam jak wół „4-drzwiowego”. Omyłka. Właściciele Multipli niewinni, oferowali czego żądano.

Robię reklamację. Poprawione ogłoszenia będą mogły ukazać się dopiero za półtora tygodnia, rozpacz. Całe życie byłam bez samochodu, ale teraz muszę kupić go natychmiast, bo jeśli nie kupię natychmiast, to tragedia. Salami przejechał swoim Fiatem dwa razy SAM przez miasto. Prognozy kolegów, co do skuteczności mojego ogłoszenia, są pesymistyczne.

– Fiata 600 nikt ci nie sprzeda, kto ma, ten trzyma, ludzie się do takiego wózka bardzo przywiązują – mówi ten sam kolega, który trzy tygodnie temu tłumaczył mi, że Fiaty są niepraktyczne i radził Spartaka.

– A jak ci sprzeda po kraksie – mówi Zygmuś. – Tego nawet nie poznasz, kupisz, pojeździsz tydzień, i wysiadka.

Widzę oczami duszy rozsiane po kraju liczne Fiaty, na każdym leży plackiem właściciel i kurczowo go trzyma, wołając, że nie sprzeda. Widzę siebie, jadącą kupionym za wszystkie oszczędności Fiatem przez Aleje, nagle Fiat rozpada się na kawałki, przed oczyma znajomych idących właśnie tamtędy na spacer.

Jakoś w dwa dni po daniu ponownego ogłoszenia do gazet, dzwoni do mnie do domu nasz goniec redakcyjny. Wyczytał w gazecie, że ogłasza się jakiś Fiat 600 na sprzedaż. Podaje numer telefonu.

Odkładam słuchawkę, zapalam papierosa, podnoszę słuchawkę, nakręcam numer.

– Halo – odzywa się w słuchawce.

– Ja w sprawie ogłoszenia – mówię. – Czy to jeszcze aktualne?

– Przypuszczam – mówi niechętny głos po drugiej stronie.

– Po ilu on jest kilometrach? – pytam.

– Koło dziewięciu tysięcy. Ja nic bliższego nie wiem.

– To pan nie jest właścicielem?

– Ja tylko z grzeczności, mogę podać adres – mówi głos.

– Proszę – powiadam.

– Wielgus Jan, Wólka Narodowa.

– Zaraz, wezmę ołówek. A bliższy adres, ulica która?

– Tam go wszyscy znają.

– No to dziękuję, do widzenia.

Na tę wyprawę po złote runo muszę zebrać ekipę. Siebie, naszego redakcyjnego kierowcę, pana Pociechę wraz z Warszawą no i Władka. Z tych osób moja obecność będzie tam najmniej przydatna, ale niestety obowiązkowa. Pana Pociechę biorę ze względu na to, że czort wie gdzie jest ta Wólka Narodowa i jak tam dojechać, a poza tym nie wypada wyłączać go z akcji. Władek pojedzie w charakterze biegłego oraz mężczyzny.

Zorganizowanie tej imprezy okazuje się wcale niełatwe. Nie do wiary, jak ciężko zwołać na jedną godzinę dwóch mężczyzn i jeden samochód. W końcu przy dużym wysiłku organizacyjnym udaje mi się to. Umawiamy się, spotykamy się, jedziemy: nasz kierowca, Władek i ja.

W drodze milczymy, pełni napięcia. W pewnej chwili powiadam:

– Mówił mi Lem, że Waydowski sprzedaje swojego Fiata, to by może była okazja.

Rzeczywiście, dowiedziałam się w przeddzień od Lema, że wspólny nasz znajomy, rzeźbiarz-konserwator, sprzedaje swojego Fiata, ale że on, Lem, absolutnie odradza mi ten interes, bo cena niemożliwa, a zresztą używany wóz…

– Ile śpiewa? – pyta Władek.

– Siedemdziesiąt – mówię, zgodnie z informacją Lema.

Obaj panowie, Pociecha i Władek, znamiennie prychają ustami.

– Wariat, kto mu to da – mówi Władek.

– Siedemdziesiąt tysięcy za używanego Fiata – oburza się Pociecha.

– Słuchaj, nie bądź tylko idiotką z tym Wielgusem Janem – mówi Władek zniżonym głosem, żeby nie zdradzać przed służbowym kierowcą tej plamy na naszej rodzinie, jaką od lat stanowi moja rozrzutność i niepraktyczność. – Nie leć na ten wóz jak nieprzytomna. Samochód, to nie buty w komisie, nie trać głowy. Ja znam samochodziarzy: to straszni kombinatorzy, facet zechce ci wepchać grata za drogie pieniądze, musisz się ostro trzymać.

Wólka Narodowa jest zaraz za miastem, ale za to bardzo rozległa. Jednak już pierwsza spotkana babina informuje nas, że Wielgus Jan mieszka za polem kapuścianym, koło prochowni. Nawracamy na szosę, mijamy kapustę, koło prochowni skręcamy na polną drogę. Naprzód jest pusto, potem grupa domów. Już z daleka wiem, który to dom jest Jana Wielgusa, ale nic nie mówię, bo domysł mój nie jest na niczym oparty. Jednak i pana Pociechę tchnęło to samo przeczucie, bo właśnie przed tym domem się zatrzymuje. Teraz widzę, że nie przeczucie go tknęło, tylko zobaczył garaż. W każdym razie wiemy, że jesteśmy na miejscu. W trójkę wysiadamy.

Wielgus Jan jest w średnim wieku, poza tym żadnych znaków szczególnych. Na pytanie, czy to tu jest Fiat do sprzedania, odpowiada wymijająco. Ale w końcu otwiera garaż.

Mój cel zabiegów jest przede mną, na razie przykryty kapą z małżeńskiego łóżka, seledynową tkaną w kwiaty. Wielgus Jan patrzy na nas z namysłem, powoli ściąga kapę. Ukazuje się granatowy Fiat 600.

Bez słowa, dwaj moi opiekunowie zachodzą wóz to od lewej, to od prawej strony. Ja zapalam papierosa i staram się patrzeć na wóz fachowym okiem, ale czuję, że Wielgusa Jana nie oszukam. Pociecha pokazuje coś Władkowi nieznacznym ruchem ramienia, coś na kołach. Wielgus Jan zgaduje ich myśli.

– Model 58 – wyjaśnia – jeszczeście panowie takiego nie widzieli.

Szprychowe koła! Budrewicz wysiada. Salami wysiada. Wszyscy znajomi z Fiatami wysiadają. Mają starsze modele, bez szprychowych kół. Bez metalowych listew na karoserii. Moi opiekunowie są rozpromienieni, choć starają się to ukryć. Wyglądają jak dwaj mali chłopcy przed choinką obłożoną prezentami.

– Radio – mówi z uznaniem Władek, zaglądając do środka. – Ilu zakresowe?

Mężczyźni zagłębiają się w dyskusję nad radiem, które mnie osobiście wydaje się szkaradne, rodzaj pretensjonalnej trumienki z wyszczerzonymi klawiszami. Postanawiam z punktu je wyrzucić.

Na głos radia, puszczonego na pełny regulator, wyłania się z drzwiczek w głębi tęga blondynka.

– Żona – mówi Wielgus Jan. – Jest przeciwna.

Domyślne: jest przeciwna sprzedaży Fiata. Ale uśmiecha się dość uprzejmie. Znika.

– Nie sprzedawałbym – mówi Wielgus – tylko że rozumieją panowie, trzeba z czegoś żyć, ja jestem ślusarz z zawodu, warsztat teraz zwinąłem i zamiaruję puścić samochód na taksówkę. Takiego Fiatka na taksówkę mi nie zarejestrują.

– No tak, rejestrują tylko 4-drzwiowe – mówi Władek.

Wszyscy trzej wracają do radia. Kręcą gałką, pstrykają klawiszami, wkręcają i wykręcają antenę. Zapalam trzeciego papierosa.

– Może byśmy zobaczyli motor – mówię nieśmiało. Czuję, że niefachowo się wyrażam. A może nie jest w zwyczaju oglądać przy kupnie motor?

Mężczyźni z trudem odrywają się od radia. Władek przybiera kompetentny wyraz twarzy, Wielgus Jan otwiera tylną maskę, zapuszcza motor, obaj moi opiekunowie patrzą w motor, nasłuchując, ja też patrzę i słucham, bo nie wypada mi robić nic innego.

Niełatwo namówić Wielgusa Jana na próbną jazdę. Jest błoto, tłumaczy, samochód dopiero co umyty. W końcu wsiadamy, wyjeżdżamy, jedziemy.

– Zimny motor – wyjaśnia Wielgus Jan pod pierwszą górką. Władek ze zrozumieniem kiwa głową. Po jeszcze kilku uwagach, że zimny motor, wracamy do garażu. Władek zarządza, żeby nie gasić motoru. Wyjmuje z teczki metalowy przyrząd na długim pręcie, wykręca coś w motorze, przykłada instrument jednym końcem do czegoś w motorze, drugim końcem do ucha, powtarza to kilka razy.

– Czy pan regulował zawory? – pyta Wielgusa Jana.

Zamieniają kilka niezrozumiałych zdań. Wielgus Jan gasi motor. Następuje pełna napięcia cisza.

– A jaka cena? – pytam.

– Pan wie, jaka cena Fiatów – mówi Wielgus Jan do Władka ignorując moją osobę.

Władek robi minę, że wie, ale że chciałby usłyszeć.

– Osiemdziesiąt – mówi cicho ale zdecydowanie Wielgus Jan.

Obaj moi opiekunowie wykręcają się z lekka na obcasie, markując jak by chęć opuszczenia garażu, ale nie na serio. Widzę z tego, że istotnie taka jest cena Fiatów.

– No, no – mówi Władek – trochę to za drogo.

Wielgus Jan rozkłada ręce. Czuję, że na mnie teraz kolej.

– Niestety to wykluczone, nie mam tyle pieniędzy – mówię.

– Tu jeden gość daje mi za tego Fiata Warszawę – mówi Wielgus Jan. – Mam się dzisiaj z nim spotkać.

– Niech pan powie rozsądną cenę – mówi Władek.

– Mnie się muszą koszta zwrócić – tłumaczy Wielgus Jan – sam tyle dałem za niego, może pan sprawdzić, właśnie ta pani jest w Krakowie, dyrektorka wyższej szkoły w Gdańsku, przyjechała na zjazd nauczycieli, może pan ją spytać.

– Ja panu wierzę – mówi Władek – ale cena za wysoka.

– Taniej nie mogę. Może państwo pozwolą do mieszkania.

Pan Pociecha taktownie zostaje przed garażem, ja z Władkiem idziemy do mieszkania. Po minie Władka widzę, że jest zdecydowany tego Fiata kupić. To znaczy: zdecydował, że ja go kupię. Mieszkanie jest przepięknie wypastowane, całe w stylu tej kapy z łóżka, którą był nakryty Fiacik. Siadamy. Targujemy się.

Wielgus Jan staje na siedemdziesięciu siedmiu jak mur. Patrzę na Władka pytająco.

– Siedemdziesiąt sześć i załatwione – mówi Władek. – Niech pan ustąpi, prędki interes, dobry interes – mówi tonem człowieka, który masami załatwia takie interesy i co drugi dzień wydaje siedemdziesiąt sześć tysięcy na samochód. Tylko, że to JA mam wydać te siedemdziesiąt sześć tysięcy. Albo nawet siedemdziesiąt siedem.

– No cóż, jak już państwo tak chcą… ale to nawet koszta mi się nie zwrócą – mówi Wielgus Jan.

– Ma pan maszynę do pisania? Możemy zaraz zrobić umowę, ja mam wykład o jedenastej – mówi Władek, rzucając okiem na zegarek.

– Kiedy właśnie, względem umowy, to już z tamtą panią państwo się porozumieją – mówi Wielgus, nieco się jąkając. – Kupić, kupiłem, będzie temu trzy tygodnie, ale że umowa nie była zgłoszona, to już i nie warto spisywać, państwo z tamtymi państwem podpiszą i bezpośrednio się przerejestruje, tak będzie najlepiej.

Mam takie uczucie, jak by się pode mną lód załamał. Nic z Fiata. Miałam go i już go nie mam. Nie mogę się plątać w podejrzane machinacje, bo nic się na tym nie znam, wsiąknę. Zapłacę, a nazajutrz skonfiskują mi Fiata, ponieważ nabyłam go nielegalną drogą.

Rzucam okiem na Władka. Jest tak spokojny, jak gdyby propozycja Wielgusa Jana była całkiem normalna. Może jest normalna? Władek przecież się zna.

– Doskonale – mówię – a gdzie można się zobaczyć z tą panią?

Z tą panią można się zobaczyć w Akademii Górniczej. Jedziemy tam. Po drodze uwiadamiam pana Pociechę, że dobijamy sprawy.

– Ile? – pyta.

– Siedemdziesiąt sześć – mówię nieśmiało.

Nasz kierowca kiwa głową na znak, że cóż robić, tyle musi kosztować.

– A już byłaś gotowa dać siedemdziesiąt siedem, na szczęście ja tam byłem – mówi Władek.

– Ale czy to będzie można prędko załatwić? Bo pan redaktor w tych dniach wraca z Brukseli – mówi Pociecha.

– Właśnie, Salami powinien go zastać przed redakcją, jak przyjedzie, będzie miał niespodziankę – wtóruje Władek.

– Spodoba mu się ten wózek, co? – mówi Pociecha z troską w głosie.

– Powinien mu się spodobać, bądź co bądź szprychowe koła, radio – mówi Władek.

– I to, że granatowy. Psiakrew trudny kolor do konserwacji. Ale pan redaktor zdaje się lubi granatowy – mówi Pociecha.

Mam wrażenie, że kupujemy wóz dla Salamiego, nie dla mnie.

Na bramie Akademii Górniczej jest plakacik, oznajmiający, że tu istotnie odbywa się rzeczony zjazd. Czatujemy pod salą obrad, prosimy kogoś wchodzącego by zechciał wywołać. Nasza pani jest naturalnie w prezydium i nie może wyjść, rozpacz. Ale jednak po chwili zjawia się, jakieś liberalne to prezydium. Okazuje się przystojną brunetką, ubraną jak na zjazd przystało, w spódnicę i sweterek, buciki na średnim obcasie.

Jest uczynna, serdeczna, rozmowna. Sprzedała Fiata, bo marzeniem jej jest Volkswagen, a właśnie trafia jej się okazja, inaczej nigdy by Fiata nie sprzedała, idealny wóz, objechała nim całą Suwalszczyznę, chodzi jak złoto, tylko niech go pani nie czyści szmatą na sucho, bo lakier się rysuje, w pedecie są takie szczotki-zmiotki, znakomite do mycia samochodu, z umową żadnych trudności, podpisze się i koniec.

– No to może podpiszemy – mówię, wyciągając z torebki umowę (napisałam ją, wstąpiwszy w drodze do redakcji).

– O nie, ja nie mam prawa – mówi z uśmiechem czarnowłosa. – On nie jest na mnie zarejestrowany.

Znowu lód pęka pode mną. Któż w końcu u diabła jest właścicielem tego samochodu? Ojciec święty?

– Mąż jest właścicielem – mówi zjazdowiczka. – Ale nie będzie żadnych trudności, ja dzisiaj wracam do Gdańska, wezmę umowę, mąż podpisze i zaraz pani odeślemy.

Czyż można załatwiać taką sprawę na odległość bez notariusza? Salami spisywał umowę u notariusza. A nuż wynikną z tego jakieś nieprzewidziane komplikacje? Na szczęście mam przy sobie Władka, który przecież się zna. Zerkam na niego. Widocznie wszystko jest jak trzeba, bo Władek spokojnie obserwuje to miejsce w przestrzeni, gdzie spódniczka naszej rozmówczyni styka się z blatem stolika na którym wdzięcznie przysiadła.

Żegnamy się, przepraszamy, wychodzimy.

– Co myślisz? – pytam Władka.

– Ma ładne nogi – odpowiada bez wahania.

– Ale czy taka umowa będzie ważna? – pytam.

– A bo ja wiem? – mówi Władek. Na tym się rozstajemy.

Zaczynam zbierać gotówkę. Wyjmuję z konta PKO, wyjmuję z książeczki, mobilizuję Buczyńskiego, egzekwuję długi (staram się egzekwować, bez powodzenia), sprzedaję zegarek-lokatę, w końcu mam już całość sumy.

Gotówka potrzebna na samochód, to jest w naszej walucie gruba sterta papieru. Pakuję te 75 tysięcy w dużą starą kopertę wyciągniętą z kosza w redakcji, którą ściskam gumką. Ponieważ spodziewam się, że lada chwila załatwię kupno, zaczynam nosić ten pęk pieniędzy przy sobie: z domu do redakcji, z redakcji do kawiarni, z kawiarni do domu. W domu znalazłam pomysłowy schowek na wypadek, gdyby w nocy przyszli złodzieje: chowam paczkę w kuchni do popielnika. Kuchenki nie używam, więc forsa się nie spali, nie ma obawy. Wychodząc rano do pracy, biorę pod pachę ten połeć banknotów i w redakcji polecam zamykać go w szafce żelaznej, która nam służy za kasę ogniotrwałą.

Wychodząc z redakcji, zabieram swój worek papierowy wypchany forsą i wracam z nim przez miasto do domu, trzymając forsę pod pachą, bo torebkę mam małą. Zgubiłam paczkę z forsą tylko raz jeden, w sklepie spożywczym, kupując Neskę. Zaraz na ulicy zorientowałam się, wróciłam do sklepu, przepchałam się przez ogonek, zaalarmowałam sprzedawczynię, sprzedawczyni natychmiast uprzejmie wyniosła z tylnego pokoju pakiet, pytając, czy to właśnie jest moja zguba. Potwierdziłam, odebrałam, podziękowałam, wyszłam, odetchnęłam.

Nazajutrz znów trzeba było nosić się z workiem gotówki.

Zanim jeszcze wraca podpisana umowa, zjawia się w redakcji Wielgus Jan, który chce się upewnić, czy nie zmieniłam zdania. Bo on dostaje tymczasem szereg innych korzystnych propozycji. Upewniam go za pomocą zaliczki w kwocie 6 tysięcy złotych, które wyjmuję w komórce z worka papierowego, który wyjęłam z żelaznej szafki redakcyjnej. W minutę potem dzwoni Władek i pyta, co z Fiatem. Mówię, że umowa jeszcze nie przyszła. Dopiero jak przyjdzie umowa, możemy sfinalizować.

– Bo wiesz, żeby ten Wielgus czasem się nie rozmyślił, szkoda by było – mówi Władek.

– Co mam w tym celu zrobić? – pytam.

– Zobacz się z nim, pogadaj – mówi Władek – tylko broń Boże nie dawaj mu zaliczki.

– Ach, skąd – mówię – nie jestem frajer.

Mija znów kilka dni i kilka bezsennych nocy (Wielgus Jan nawiewa moim Fiatem gdzieś het daleko, ściskając pod pachą 6 tysięcy złotych), wreszcie przychodzi z Gdańska list:

„Szanowna Pani, tej umowy nie mogę podpisać, bo Fiata sprzedałem miesiąc temu i już zgłosiłem w Wydziale Komunikacji, właścicielem jest Wielgus Jan, więc niech Pani z nim umowę podpisze, życzę wiele radości, co jest niemal zagwarantowane, gdyż wóz będzie Pani doskonale służył, z poważaniem – Napadiewicz”.

Lód rozstępuje się pode mną po raz ósmy czy dziesiąty, w spienionych falach losu pogrąża się mój granatowy szprychowy Fiat, moje 6 tysięcy, a przede wszystkim mój honor: jak ja się Salamiemu na oczy bez Fiata pokażę?

Biorę służbowy wóz, jadę do Wólki Narodowej. Wielgus Jan rozpływa się w lamentach. Tamten umówił się z nim, że w razie czego tak załatwi, żeby było dobrze, a teraz robi trudności. Niewiele rozumiem z tych tłumaczeń. Grunt, że Fiat jeszcze w garażu, troskliwie okryty seledynową kapą. Grunt, że Wielgus Jan nie uchyla się w zasadzie od sprzedania mi go, jeśli postąpię w cenie 4 tysiące, bo w międzyczasie dostał jeszcze inne, jeszcze korzystniejsze od tamtych propozycje.

Ta rozmowa odbywa się bez świadków, więc postępuję 4 tysiące. Nikomu się do tego nie przyznam. Jutro rano Wielgus Jan przyprowadzi mi Fiata pod dom, podpiszemy umowę, rozliczymy się. Wciąż dzierżąc pod pachą papierową torbę z pieniędzmi, które wręczę jutro Wielgusowi Janowi, żegnam się z Wielgusem Janem i wracam do miasta, do domu. Po raz ostatni chowam pieniądze do popielnika, ostatni raz kładę się do łóżka jako człowiek wolny. Wolny – to znaczy nie posiadający samochodu. Bo jutro już definitywnie będę musiała go kupić, nie ma wyjścia.

Reszta już toczy się planowo. Wielgus Jan zjawia się w terminie, przeliczamy zawartość papierowego worka, odliczamy zaliczkę, doliczamy 4 tysiące, umawiamy się, że tysiąc złotych, którego mi brakło, otrzyma Wielgus Jan na pierwszego. Wielgus Jan obiecuje donieść mi w najbliższych dniach wulkanizatorek, żegnamy się w podniosłym nastroju. Wielgus Jan oddala się piechotą w siną dal ulicy, niosąc w ręku pękatą teczkę pod pachą, oraz dwa koce, które w ostatniej chwili zdjął z siedzeń samochodu. Fiat zostaje przed moim domem, przed moimi oknami. Mam samochód. Mam to, co zdaniem Salamiego chciałam mieć.

Wieczorem dzwoni z Katowic Basia Hoff.

– Paulinka? Cześć. Nie kupiłaś, co? (chcę powiedzieć, że kupiłam, ale muszę przepuścić pierwszą falę jej wymowy)… No to nie kupuj, posłuchaj. Będą w tych dniach nowe Fiaty 600 po 32 tysiące w Motozbycie. Z całą pewnością, mur, umowa podpisana. są już w drodze, muszę kończyć, będę u ciebie w sobotę to pogadamy, cześć.

– Cześć – mówię, i kładę słuchawkę.

Tekst z archiwum nr 735 (19/1959). Zachowano oryginalną pisownię. 

Czytaj również:

Czar Twoich kółek Czar Twoich kółek
i
fot. Gilbert A. Milne & Co. Ltd./ Wikimedia Commons
Doznania

Czar Twoich kółek

Proszę nie podpowiadać!
Salami Kożerski

IDĘ na pierwszą samochodową lekcję. Zaopatrzyłem się w gruby zeszyt do notowania, dwa ołówki, linijkę oraz gumkę do wycierania. Gdyby mnie tak idącego na kurs zobaczył teraz ktoś z redakcji! Na wszelki wypadek, i ze względu na swój wiek, z piórnika zrezygnowałem.

Kurs 27 jest kursem nadprogramowym. Dlatego odbywa się nie w sali, w której zwykle prowadzone są wykłady kursów, lecz w innej, wynajętej na mieście. Jakie jest jej właściwe przeznaczenie, nie mogę się zorientować.

Czytaj dalej