Depresja? Pokolenie Z i ma z nią problem, i nie ma. Ma – bo choruje na nią częściej niż poprzednie generacje. Nie ma – bo nie wstydzi się o niej mówić, a przede wszystkim czytać.
Nic do ukrycia
Mira ma 16 lat, dwójkę dobrze zarabiających rodziców, gadżety i ciuchy, jakie sobie wymarzy – i żadnej ochoty, żeby z tego wszystkiego korzystać. Nie potrafi spać, a jeśli już uda jej się zasnąć, to kiedy się obudzi, myśl o wstaniu z łóżka będzie dla niej koszmarem; najchętniej spędziłaby w nim cały dzień. Zaliczyła kilka tygodni w szpitalu psychiatrycznym, bierze leki, ale depresja powoli przejmuje nad nią kontrolę. I chociaż Mira jest postacią fikcyjną – bohaterką Wyznawców niemożliwego życia Amerykanki Kate Scelsa – to można by ją spotkać zamkniętą w pokoju w Londynie, Nowym Jorku czy Warszawie.
Statystyki (w tym wypadku badania American Psychological Association) są bowiem nieubłagane: zachodni przedstawiciele pokolenia Z (czyli osób urodzonych po 1995 r.) cierpią na przypadłości natury psychicznej o wiele częściej niż boomerzy (generacja powojennego wyżu demograficznego) i millenialsi. Tylko w latach 2009–2017 odsetek chorych na depresję będących między 13 a 20 rokiem życia w Stanach Zjednoczonych urósł o 60%.
W Polsce nie jest lepiej: badania Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego wskazują, że choruje na nią co czwarty nastolatek, a co dziesiątego regularnie nachodzą myśli samobójcze. Co więcej: depresja najmłodszych zdecydowanie różni się od tej, która dotykała poprzednie pokolenia.
To zaś wiadomość i zła – bo nastoletnia depresja coraz częściej, jak pokazują badania, wynika z przyczyn cywilizacyjnych, takich jak świadomość nadchodzącej katastrofy klimatycznej – i dobra. O ile bowiem boomerzy i millenialsi woleli raczej ukrywać to, że dotknęła ich ta choroba i wstydzili się jej jako oznaki życiowej klęski, o tyle pokolenie Z nie traktuje depresji jako czegoś wstydliwego. Przeciwnie: że na nią choruje, mówi głośno, jeszcze głośniej prosząc o pomoc i szukając przestrzeni, w której będzie mogło być ze swoją chorobą bezpieczne. Kto w to nie wierzy, niech przeczyta powieści o Z-ach i dla nich.
Bez stygmatu
– Kiedy zaczynałam pisać tę książkę, nie sądziłam, że depresja stanie się jej głównym tematem – mówi Kate Scelsa, gdy pytam ją, dlaczego zajęła się problemem zdrowia psychicznego nastolatków. Jej Wyznawcy niemożliwego życia, wydani w USA jesienią 2015 r., doczekali się przekładu na 10 języków (w tym polski); historia Miry okazała się zrozumiała nie tylko w Stanach. – Chciałam pisać o tym, jak dziś wygląda przyjaźń, aż zrozumiałam, że tego tematu nie da się poruszyć bez dotykania kwestii zdrowia psychicznego – dodaje.
Ktoś może uznać, że depresja (podobnie jak powodujące ją miłość czy uzależnienia) zawsze była tematem powieści o dorastaniu: że kiedy nie była rozpoznana jako jednostka chorobowa, zmagał się z nią zakochany Werter u Goethego, kiedy zaś naukowcy zaczęli ją diagnozować, za chorą uznali Esther Greenwood ze Szklanego klosza Sylvii Plath. To prawda, ale trzeba zaznaczyć coś jeszcze innego: że niegdyś uczynienie fikcyjnej postaci chorą na depresję służyło jej – pozytywnemu lub nie – stygmatyzowaniu. Dziś jest inaczej.
– Nauczyliśmy się myśleć o depresji jako o elemencie codziennego życia – mówi Scelsa. – I nauczyliśmy się także tego, że w leczeniu tej choroby potrzebna jest bezpieczna przestrzeń. Kiedyś chorobę psychiczną okalał wstyd: poczucie, że istnieją pewne części nas samych, których nie możemy i nie powinniśmy dzielić – dodaje, a gdy pytam, czym dla niej jest bezpieczna przestrzeń, odpowiada: – Miejscem, w którym czujesz się wystarczająco wolny, aby zadać sobie ważne pytania o to, kim jesteś i czego potrzebujesz.
Werter tej przestrzeni nie miał – ani nikogo, do kogo mógłby się zwrócić, bo przyjaciela, któremu w listach opisał swoją miłość do Lotty, trudno za taką osobę uznać. Jeśli chodzi o Esther z powieści Plath, w ogóle szkoda gadać – pomoc, którą otrzymała w klinice psychiatrycznej w latach 50., pchnęła ją tylko w bardziej mroczne rejony rozpaczy.
U Scelsy jest inaczej: opisana przez nią Mira znajduje dwójkę przyjaciół, którzy przekonują ją, że potrafi codziennie wstać z łóżka. Nie twierdzą, że są od niej, jako zdrowi, lepsi; sami zmagają się z problemami psychicznymi, choć nie aż tak ciężkimi. Mówią jej: „Może ci się wydawać, że cię ocaliliśmy czy coś podobnego. Że jesteśmy silniejsi od ciebie. Ale nie jesteśmy. Nie byliśmy. Wszyscy po prostu staramy się przetrwać, takimi metodami, jakich się możemy chwycić”.
– Moi bohaterowie zajmują się swoim zdrowiem psychicznym na naprawdę różne sposoby – podkreśla Scelsa. – To właśnie dla mnie tworzy ciekawe historie: ludzie starający się, jak najmocniej mogą, wciąż walczący, zawodzący i próbujący ponownie.
Nowoczesność i depresja
„Nowoczesne życie nie sprzyja zdrowiu psychicznemu” – stwierdziła kilka lat temu amerykańska socjolożka Jean Twenge, twórczyni określenia „pokolenie »Ja«”. Jej zdaniem Internet i ciągła obecność w mediach społecznościowych jest raczej przyczyną depresji aniżeli możliwością uzyskania pomocy w chorobie; Scelsa się z nią nie zgadza.
– Oczywiście, minusem Internetu jest FOMO, czyli nieustająca panika, że coś nas ominie, że nie sięgamy po wystarczająco dużo, nie jesteśmy wystarczająco doskonali – mówi. – Naprawdę jednak uważam, że sieć i media społecznościowe całkowicie zrewolucjonizowały sposób, w jaki myślimy o zdrowiu psychicznym i o nim rozmawiamy. Spójrz – dodaje – nawet jeśli jest to po prostu dzielenie się memami na temat depresji, to jest to także koleżeństwo, które, moim zdaniem, może się okazać naprawdę pomocne. – Uważasz, że taka lekka forma pomaga w radzeniu sobie z rzeczami najcięższymi? – pytam. – Dziwnie to brzmi, ale tak – zgadza się Scelsa. – Im więcej lekkości możemy wnieść do naszych rozmów o depresji, tym lepiej. Jeśli potrafimy wspólnie śmiać się z naszych zmagań, możemy pokonać przeszkody, które zdają się nie do pokonania.
„Żyjmy niemożliwie – mówi w jej Wyznawcach niemożliwego życia Sebby, nastoletni gej, którego z Mirą połączył najpierw smutek, a potem przyjaźń. – Wbrew wszelkim szansom, jakie nam dawano. Niech ludzie patrzą na nas i zastanawiają się, jak takie klejnoty mogą błyszczeć na smutnej pustyni świata. Obyśmy żyli życiem niemożliwym!”.
Z podejściem Scelsy do roli Internetu w radzeniu sobie z depresją zgadza się Ashley Woodfolk, autorka Piękna, które pozostaje. Powieść także opowiada o trójce przyjaciół, z których każde poradzić sobie musi z problemami psychicznymi, tym zaś, co im w tym pomaga, jest muzyka. – Być może pokolenie Z jest bardziej otwarte w mówieniu o wszystkich sprawach, które go dotyczą, ale nie da się ukryć, że zdrowie psychiczne jest jedną z nich – mówi. – Media społecznościowe bardzo w tym pomogły. Po pierwsze, łatwiej w nich znaleźć użytkowników o podobnych do naszych zainteresowaniach, w ten sposób stworzyć własną bezpieczną przestrzeń. Po drugie, zapewniona przez Internet możliwość mówienia o chorobach psychicznych ze względną anonimowością daje użytkownikowi swobodę bycia szczerym, bez obawy o reperkusje. Kiedy ktoś dzieli się swoją historią, uzyskuje odpowiedź i współczucie, to zachęca do kontynuowania opowieści.
Woodfolk ma, jako pisarka, unikalną perspektywę: oprócz tego, że pisze powieści, pracuje w jednym z amerykańskich wydawnictw, w których zajmuje się promocją powieści dla nastolatków – czyli tzw. young adults, młodych dorosłych. To rynek literacki, który w ostatnich latach niezwykle się powiększył i przekroczył stawiane przed nim kiedyś granice, a jego autorzy coraz częściej podejmują na poważnie tematy, które dotychczas były w książkach przeznaczonych dla nastolatków infantylizowane. Także dlatego, że – jak zauważyła niedawno Sarah Hughes na łamach „The Observer” – odbiorcy tych powieści dorośli.
Kiedy w 2013 r. książki young adult zaczęły trafiać na półki księgarń, kupowali je głównie ci, którzy mieli tyle lat, co ich bohaterowie. W międzyczasie pierwsi czytelnicy książek young adult przeistoczyli się w osoby dojrzałe i więcej rozumiejące z literatury – a pierwsi autorzy stali się dojrzalszymi pisarzami. Przez kilka lat, od kiedy rozgorzał boom na powieści young adult, popkultura wychowała zupełnie nowe pokolenie, którego podejście do zdrowia psychicznego różni się od tego, które było udziałem poprzednich.
Depresja jako tożsamość
Dobrze było to widać po reakcji najmłodszego pokolenia, gdy w oglądanym i przez nastolatki, i dorosłych serialu Netflixa Trzynaście powodów (tytułowa liczba to przyczyny, dla których główna bohaterka postanowiła się zabić) we wzniosły sposób pokazano scenę podcinania sobie w wannie żył. To nie dorośli użytkownicy Twittera, ale właśnie pokolenie Z oskarżyło twórców serialu o gloryfikację samobójstwa jako sposobu radzenia sobie z problemami psychicznymi; w następnym sezonie serialu każdy odcinek wieńczyła już plansza z informacją o tym, co robić, kiedy oglądający zmaga się z depresją.
Przesłanie tej historii jest proste: o ile dla starszego pokolenia samobójstwo to coś, co poddaje się romantyzowaniu, dla młodszego – wręcz przeciwnie. Co więcej: dla Z-ów jego romantyzowanie jest niepożądane, bo pokazuje osobę chorą na depresję jako inną niż reszta, a to, że sobie z tą chorobą radzi, przykładowo, chodząc na terapię, jako rzecz albo wstydliwą, albo romantyczną. Tymczasem, uważa pokolenie Z, nie ma w tym żadnej odmienności ani powodu do wstydu, ani do uważania się za kogoś uwznioślonego.
– Kiedy zaczynałam pisać moją powieść – mówi Ashley Woodfolk – przyświecał mi jeden cel: chciałam pokazać, że jest OK, jeśli czasem nie czujesz się OK. Mam nadzieję, że udało mi się do tego przekonać czytelników – dodaje. Podobnie uważa Kate Scelsa: – Zdrowie psychiczne jest powiązane z tożsamością. W poprzednich pokoleniach wykonano wiele ciężkiej pracy, zaczynając burzyć niektóre stereotypy dotyczące płci, seksualności, rasy itp. Docieramy do miejsca, w którym idea buntu i indywidualizacji, która tak naprawdę rozpoczęła się w ruchach aktywistów lat 60., rozgrywa się w sposób, który – miejmy nadzieję – pozwoli ludziom domagać się samookreślenia w nowy sposób.
– Depresja, według ciebie, może być elementem tego samookreślenia? – pytam. – A czemu nie? – odpowiada pytaniem. – Im łatwiej przychodzi nam odrzucenie przekonania, że czyjekolwiek życie powinno lub musi wyglądać w określony sposób, podyktowany przez siły zewnętrzne, tym lepszymi ludźmi jesteśmy i lepiej potrafimy o siebie zadbać.
I Scelsa, i Woodfolk nie wykluczają, że jeszcze kiedyś poruszą w swoich powieściach temat depresji. Jak to uczynią – pozostaje się domyślać. Jedno jest pewne: problemy psychiczne nie będą w ich książkach powodem do wstydu. Nie będą też piękne.