Dlaczego napisałem tę recenzję Dlaczego napisałem tę recenzję
Przemyślenia

Dlaczego napisałem tę recenzję

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 3 minuty

Marcel Bénabou cierpi na chorobę, której nie znajdziemy w żadnym słowniku medycznym – doskwiera mu oligrafia. Ta fatalna przypadłość każe unikać (o ile to możliwe) okazji do pisania. Oczywiście francuski pisarz sam tę chorobę wymyślił i zdiagnozował. Dodajmy, że mowa o jednym z najwybitniejszych żyjących członków legendarnej paryskiej grupy OuLiPo, mistrzów literackiej gry, eksperymentu i humoru, grupy, do której należeli między innymi Italo Calvino, Raymond Queneau czy… Marcel Duchamp.

            Dlaczego nie napisałem żadnej ze swoich książek to prozatorski debiut o chronicznej niemożności napisania żadnej książki. Jest to przekomiczny pastisz literatury wyznaniowej, pełen nawiązań do klasyki gatunku, wybornie napisany i przetłumaczony.

            Tytuł nawiązuje do pewnego tekstu Raymonda Roussela, a fragmenty, w których narrator zwraca się bezpośrednio do czytelnika mają coś z ducha Jeśli zimową nocą podróżny Italo Calvina. Prawdopodobnie można by napisać porządny akademicki esej o intertekstualnej zawartości tej publikacji.

            Dlaczego nie napisałem… najbardziej jednak przywodzi mi na myśl Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy Laurence’a Sterne’a – autobiografię, z której nie dowiemy się niczego o autorze, gdyż ten co chwilę ucieka w komiczną i szaloną anegdotę. Francuz zgrywa roztargnionego i opieszałego narratora, nieustannie szydząc i drwiąc z siebie. A żeby nie było zbyt banalnie, drwi również z tego, że co chwilę popada w drwinę i żali się, że nie potrafi inaczej (bo drwina, jak sam zauważa, to sposób na poważne traktowanie samego siebie).

            Marcel Bénabou na ponad stu pięćdziesięciu stronach dokonuje ironicznej, inteligentnej i niepozbawionej głębi introspekcji, zdając czytelnikom nadto szczegółowo sprawę ze swych oszałamiających ambicji, ze świadomości własnej wyjątkowości i talentu. Wylicza ilość nazbieranych notesów, zeszytów, arkuszy ubóstwianego papieru, których nigdy nie zapisał. Wspomina lata samotnych lektur, sporządzania notatek, kolekcjonowania cytatów i myśli. Wspomina lata wszelkich możliwych przygotowań do tego, by napisać dzieło przełomowe, pokoleniowe, wielką epopeję emigranta, w której mógłby odnaleźć się każdy. Wspomina, jak utknął w miejscu, obserwując, jak jego słynny przyjaciel i współpracownik, Georges Perec, „nie traci czasu i zostaje mistrzem”. Pisze o zarzuceniu swoich pomysłów, wymyślaniu nowych, o rezygnowaniu z powieści na rzecz opowiadań – i wreszcie – o osłupieniu, jakie wywołało rozczarowanie samym sobą. Autor tłumaczy swoją „porażkę” powodami psychologicznymi, filozoficznymi i ideologicznymi.

            Lecz oto niepostrzeżenie z tych czarujących wyznań rodzi się książka, i to wyjątkowa, być może najbardziej paradoksalna książka z możliwych. Nie tyle książka o książkach potencjalnych, co książka o niemożliwości książki. To wiele wyjaśnia, dlaczego do grona sympatyków dziełka Bénabou należał między innymi Umberto Eco.

Bez wątpienia, w twórczości Francuza odnajdzie się każdy, kto ma własne powody, by nie pisać, czyli każdy prawdziwy czytelnik.

Czytaj również:

Haft opowiadający o wojnie Haft opowiadający o wojnie
i
Berthe Morisot, „Embroidery”, 1899, Wikimedia Commons (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Haft opowiadający o wojnie

Elisabeth Åsbrink

Czasem przypadkowe znalezisko może wiele nam powiedzieć o historii, traumie i przeżyciach ludzi, które kryją się za pozornie zwykłymi przedmiotami. A także, być może, o nas samych.

Pewnego dnia, kilka lat temu, szłam z mężem ulicami Kopenhagi. Było to późnym latem, może pod koniec sierpnia lub na początku września, w każdym razie w jeden z tych dni, kiedy słońce świeci ciemnożółtym i miękkim światłem, ale i tak wprawia w przygnębienie, bo kres lata może nadejść w każdej chwili. Nie spieszyliśmy się. W mieście panował spokój, a większość sklepów była zamknięta. Ciemnozielone liście drzew pokrywał pył. Przechadzaliśmy się bez celu, właśnie przecięliśmy Israels Plads, gdzie w weekendy spontanicznie rozkłada się pchli targ, i planowaliśmy pójść gdzieś na kawę, kiedy nagle zobaczyłam coś, przez co musiałam przystanąć. Akurat tamtej niedzieli stał tam tylko jeden stół, obładowany starymi futrami z norek, mosiężnymi świecznikami, popielniczkami, biżuterią ze sztucznymi kamieniami i sztućcami z niepolerowanego srebra. Ale było tam też coś jeszcze. Na ziemi oparty o nogę stołu stał obraz. Dostrzegłam go, właściwie w ogóle na niego nie patrząc. Dopiero gdy przechodziliśmy obok, zauważyłam, że to tak naprawdę oprawiony w ramę haft i że właśnie przeczytałam na nim słowo „Hitler”. Wyszyte haftem krzyżykowym? Odwróciłam się, by się przyjrzeć, i wypatrzyłam kolejne wyhaftowane słowo: „Gestapo”. Tuż obok widniały litery „SS”. Nazistowska makatka? Postanowiłam kupić obraz. I tak też zrobiłam. Mąż niósł go całą drogę do domu wyszytym motywem skierowanym w stronę ciała.

Czytaj dalej