Nie mają Państwo już siły do rzeczywistości? Jeżeli tak, to przestrzegam – omijajcie z daleka krakowski Miesiąc Fotografii. Albo wręcz przeciwnie, koniecznie weźcie w nim udział.
Legendarny – nie bójmy się tego słowa – Miesiąc Fotografii obchodzi 20. urodziny. Tegoroczna edycja ma jubileuszowy rozmach. Na dokładne obejrzenie wszystkich wystaw trzeba byłoby mieć z pół tygodnia i solidnie schodzić Kraków, aż do Nowej Huty. Na tym szlaku jest kilka momentów pięknych, inne poruszają emocje i sumienia. Są też chwile tak futurystyczne, jak tylko potrafi być cyberpunkowa teraźniejszość, w której właśnie kończy się człowieczeństwo, natura, a także fotografia, jakie znaliśmy – i zaczyna się coś nowego, definiowanego przez technologie o sztucznej, ponadnaturalnej inteligencji. Przede wszystkim Miesiąc Fotografii jest zaangażowany w rzeczywistość – w tę, którą przeżywamy razem, jako społeczeństwo, i której jednocześnie każda osoba doświadcza na własną rękę i odpowiedzialność. To rzeczywistość, w której toczy się wojna, tyrani grożą światu, a świat transformowany jest przez procesy cywilizacyjne i ekologiczne zachodzące tak prędko, że doświadczamy ich skutków, zanim poznamy przyczyny.
W tej sytuacji, nawet jeżeli rzeczywistość Państwa przytłacza, tym bardziej byłoby warto wziąć udział w Miesiącu Fotografii. Ostatecznie od rzeczywistości nie ma przecież ucieczki, a skoro konfrontacja jest nieunikniona, lepiej mieć w niej za sojuszników artystki, artystów oraz ich fotografie.
Pocztówki z dystopii
Co jest „Najwyższą formą sztuki”? Nad wejściem na wystawę pod tym tytułem wisi płachta z wypisanym po polsku, białorusku, rosyjsku i angielsku zdaniem: „Przeniknięcie do dusz i umysłów jest stawiającą największe wyzwania formą sztuki”. Pod złotą myślą podpisany został jej autor, białoruski dyktator Aleksandr Łukaszenka.
Wystawa „Najwyższa forma sztuki” przedstawia pejzaż dzisiejszej Białorusi. To krajobraz po bitwie, którą w 2020 r. społeczeństwo białoruskie wydało tyranowi. Pokojowa rewolucja została brutalnie stłumiona; tyran utrzymał się przy władzy. Teraz mści się na swoich przeciwnikach – tych aktywnych a także tych domniemanych – i cały czas dokręca śrubę. Co gorsza, Białorusini są nie tylko terroryzowani, ale również zapomniani, szczególnie po 24 lutego, mało kto ma głowę do myślenia o tym, co dzieje się na północ od Ukrainy. Tymczasem Łukaszenka realizuje w spacyfikowanym kraju scenariusz, który mógłby napisać George Orwell.
„Nie musisz sobie tego wyobrażać, to się dzieje tuż za twoją granicą, jakieś dwieście kilometrów od Warszawy – pisze we wstępie do „Najwyższej formy sztuki” jej kurator, Adam Pańczuk – Za włożenie czerwonych skarpetek do białych spodni możesz zostać aresztowany. Jeżeli zaparkujesz swój biały samochód obok jakiegoś czerwonego, to też pójdziesz do aresztu. Jeśli czerwony samochód zaparkujesz obok białego, jesteś dywersantem. Musisz uważać na każdy swój ruch, wciąż się kontrolować, jesteś obserwowany ze wszystkich stron. W każdej chwili możesz zostać posądzony o próbę wysadzenia systemu. Lista przewinień jest bardzo długa. Jeśli pomyślisz, że coś jest niemożliwe, to jest duża szansa, że na Białorusi właśnie to się wydarzy. Kupiłeś sobie telewizor marki LG, wystawiłeś pudełko po nim na balkon (jest biało-czerwone), odwiedzi cię milicja i trafisz do aresztu na piętnaście dni. Biały i czerwony to kolory oporu”.
Główną bohaterką wystawy jest kobieta w średnim wieku, której oblicze ukazane jest na fotografii Hleba Burnasheva. Jaka jest jej tożsamość? Jest nikim i zarazem jest wszystkimi. Artysta sporządził jej wizerunek przy pomocy protokołów sztucznej inteligencji, które z niezliczonych portretów uczestniczek i uczestników białoruskich protestów wygenerowały obraz jednej twarzy. W obliczu represji zachowanie anonimowości przez weteranów i weteranki demonstracji z 2020 r. jest kluczowe dla ich bezpieczeństwa. Praca Burnasheva opowiada o społeczeństwie, w którym trzeba ukrywać swoje oblicze przed milicją, ale jest zarazem pomnikiem i hołdem dla wszystkich tych, którzy odważyli się wyjść na ulice i powiedzieć władzy „nie”. Twarz, która mieści w sobie tysiące innych twarzy, jest symbolem zjednoczenia. Wiem, że ta osoba o zwykłym, niczym szczególnym niewyróżniającym się obliczu, w sensie dosłownym nie istnieje, a jednak długo nie mogę oderwać wzroku od jej oczu.
W twarzy bezimiennej opozycjonistki zaklęta jest rzesza tych, którzy stawili opór. Na wystawie jest także inny tłum. Wypełnia fotografie Ihara Hancharuka, powiększone tak, że ukazane na nich postaci są naturalnych rozmiarów. Ludzie stoją w milczeniu i patrzą w przestrzeń. To pracownicy wielkich zakładów przemysłowych, słuchający monologów wodza. Łukaszenka przepada za składaniem gospodarskich wizyt w fabrykach i wygłaszaniem niekończących się przemówień do klasy pracującej; obecność na akademii jest obowiązkowa. Wytypowane przez służby osoby mogą zadać pytanie albo dwa, oczywiście o treści wcześniej uzgodnionej; trwa posępna parodia dialogu władzy ze społeczeństwem.
Pachnie to Stalinem; ktoś powie, że siermiężny dyktator Łukaszenka sam jest parodią krwawego sowieckiego despoty. Owszem, historia lubi powtarzać się jako farsa, ale przecież nieśmieszna i brutalna. Na wystawie jest kolekcja filmików, w których sponiewierani przez siłowików obywatele składają samokrytyki, przepraszają za swoje „występki”, niesłuszne poglądy i postawę. Nagrania dokonywane są pod przymusem na komisariatach i publikowane przez służby w internecie. Praktyka ta spopularyzowała się po 2020 r. Początkowo władza stosowała ją sporadycznie, z biegiem czasu się w niej rozsmakowała. Przeciwników nie wystarczy poddać szykanom, trzeba ich jeszcze publicznie poniżyć. Farsa okazuje się horrorem.
Najbardziej poruszające nie są jednak bezpośrednie świadectwa przemocy władzy, lecz dwa dopełniające się projekty Ihara Hancharuka. Pierwszy to „#małyobrońca”, kolekcja znalezionych przez artystę w mediach społecznościowych zdjęć przedstawiających małe dzieci – najmłodsze to nawet nie przedszkolaki, ledwie dwuletnie brzdące – przebrane w wojskowe mundury, uzbrojone w plastikowe karabiny i ustawione przez rodziców do pozowania na tle czołgów, defilad, czasem cmentarzy z czasów II wojny światowej.
Drugi projekt to „Przemoc udomowiona”. W tym wypadku materią pracy również są fotografie znalezione w sieci. W komentarzu kurator tłumaczy, że są one manifestacją specyficznego białoruskiego fenomenu. Tamtejsze serwisy społecznościowe pełne są amatorskich zdjęć, których autorzy inscenizują sceny przemocy. Czasem robią to ze znajomymi; trzech nastolatków ze śmiechem podrzyna gardło czwartemu, mężczyźni na działce udają, że obcinają koledze głowę siekierą, ktoś wbija kumplowi w serce nóż, patrząc jednocześnie w obiektyw kamery. Inni bohaterowie fotografii są sami i produkują selfie, na których piłują sobie brzytwami tętnice, przykładają do skroni pistolety, zakładają na szyje pętle, albo grają przed obiektywem martwych. To taka zabawa, podobnie zresztą jak wkładanie umundurowanym dwulatkom do rączek karabinów. W obydwu wypadkach chodzi ostatecznie o focię, która zbierze lajki, ale również, jak sugeruje Hancharuk – i trudno się z nim nie zgodzić – o historię przemocy, która zaczyna się już w dzieciństwie, i staje się potem językiem polityki, sposobem sprawowania władzy, wirusem infekującym wyobraźnię.
Swego rodzaju puentą „Najwyższej formy sztuki” jest wideo „Poza. Pozycja. Sposób” Ali Savashevich. Artystka ma na nogach białe pończochy, a na stopach czerwone buty na wysokim obcasie. Obcas ma kształt radzieckiej gwiazdy. Przy każdym kroku ostry czubek tej gwiazdy wbija się w piętę idącej. Totalitarna przeszłość i postsowiecka kondycja leżą u podstaw dzisiejszej sytuacji, utrudniają pójście do przodu – zresztą zarówno Łukaszenka, jak i jego protektor, Władimir Putin, są funkcjonariuszami dawnego reżymu i reaktywują stare porządki całe dekady po zakończeniu zimnej wojny. Ciężko idzie się w butach, które ranią stopy aż do krwi, a przecież artystka nie zatrzymuje się. „Po prostu nasze kroki, jak na tym filmie, są drobne i bolesne – mówi Savashevich. – Idziemy naprzód mimo bólu”.
Nowohucki cyberpunk
„Najwyższa forma sztuki” to nieduża wystawa, ale jej siła oddziaływania jest odwrotnie proporcjonalna do rozmachu. Projekt, który Adam Pańczuk zrealizował z białoruskimi twórcami i twórczyniami to poruszająca lekcja oporu, którego narzędziem są obrazy demaskujące przemoc, wyświetlające anatomię tyranii, niepozwalające na obojętność. Ta wystawa wyznacza emocjonalny, ale również moralny środek ciężkości Miesiąca Fotografii, jest jego sercem. Mózgiem festiwalu jest z kolei projekt pod tytułem „I Was Lookin’ Back to See if You Were Lookin’ Back at Me to See Me Lookin’ Back at You (IWLBtS/iYWLBaM/tSMLBaY)”. Tytułowa, ewokująca sytuację paranoicznego zapętlania się spojrzeń fraza zaczerpnięta jest z piosenki Massive Attack Safe from Harm. Kryje się za nią przygotowany przez Magdalenę Kownacką i Annę Olszewską zuchwały esej wystawowy o relacji ludzkiej świadomości z obrazem w czasach, w których rolę zbiorowej podświadomości przejmują zaawansowane technologie, a spojrzenie człowieka coraz częściej krzyżuje się ze wzrokiem patrzącej na nas sztucznej inteligencji.
Na czym polega zuchwałość tej wystawy? Kuratorki wciągają do swojej narracji Władysława Hasiora, algorytmy rozpoznawania twarzy, protokoły machine learning, taniec, neuronaukę, a nawet Johanna Wolfganga Goethego. Ekstrawaganckie? Bardzo, momentami wątki wystawy plączą się tak, że łatwo się w nich zamotać i stracić orientację: co jest historią, a co przyszłością, gdzie przebiega granica między człowiekiem i maszyną, kto jest patrzącym, a kto oglądanym. W tym szaleństwie jest jednak metoda. Na swój cyberpunkowo-zwariowany sposób wystawa chwyta coś z ducha epoki, w której przestrzeń ma od dawna więcej niż trzy wymiary, czas nie biegnie liniowo, lecz w pętlach, a obraz jest informacją w procesie nieustannego przetwarzania.
Do tego miejsce prezentacji tego projektu przyprawia go przewrotną szczyptą ironii. Wystawa odbywa się w Muzeum Nowej Huty, mieszczącym się w socmodernistycznym gmachu dawnego kina Światowid. To piękny budynek, teraz czekający na kapitalny remont, romantyczna ruina wielkoprzemysłowej nowoczesności, której pomnikiem jest zresztą przecież cała Nowa Huta, niegdyś plebejskie alter ego mieszczańskiego Krakowa, a dziś przedmiot zachwytów krakowskiej hipsterki. W podziemiach Światowida, znajduje się potężny schron przeciwatomowy; a w nim ekspozycja na temat zimnej wojny. Ta wystawa z pozoru nie ma oczywiście nic wspólnego z „IWLBtS/iYWLBaM/tSMLBaY”, a przecież obie te narracje, podziemna i naziemna, w osobliwy sposób rozmawiają ze sobą i wpisują się w teraźniejszość, która jedną nogą zdaje się już dziś stać w futurystycznej, posthumanistycznej przyszłości, ale drugą wykonuje karkołomny krok wstecz w stronę zimnowojennej atmosfery i anachronicznej imperialnej przemocy. Władimir Putin sprawił, że schrony atomowe, jeszcze przed chwilą postrzegane jako relikty dawno minionej epoki, obecnie stają się instytucją równie aktualną co sztuczna inteligencja.
Na „IWLBtS/iYWLBaM/tSMLBaY” łatwo na chwilę zapomnieć, że jesteśmy na Miesiącu Fotografii. Gdzie są fotografie? Owszem, trochę ich się tu znajdzie: są zdjęcia ukazujące wyidealizowany obraz Nowej Huty z lat 50., są przeźrocza Hasiora, ale są również obrazy generowane przez algorytmy, komputerowe animacje rozgrywające się na pograniczu świata realnego i rzeczywistości wirtualnej, a nawet wyładowania elektryczne dużej mocy.
W Krakowie działa od niedawna Muzeum Fotografii MuFo. Nowa instytucja również gości wydarzenia festiwalu, ale przy okazji warto obejrzeć wystawę stałą pod tytułem „Co robi zdjęcie”. To edukacyjna, interaktywna opowieść o historii fotografii pojętej jako sztuka, ale również jako technologia i cywilizacyjny game changer. Ta opowieść pełna jest analogowych artefaktów, powiększalników, kuwet, ciemni, magicznych latarni, światłoczułych emulsji, chemicznych procesów i rolek filmu. Dla pokolenia, które urodziło się ze smartfonami w dłoniach, te wszystkie akcesoria, bogata i zarazem staroświecka mechanika i materialność obrazu, może wydać się egzotyczna i nieoczywista. Od dawna żyjemy w epoce postfotograficznej, w której zdjęcia są wszechobecne, ale coraz rzadziej mieszczą się w kategorii fotografii pojętej tak, jak rozumieliśmy ją przed cyfrową rewolucją. „IWLBtS/iYWLBaM/tSMLBaY” należy do tej nowej ery. Fotografia istnieje na tej wystawie w rozszerzonym polu, jest raczej kontekstem i praprzyczyną dzisiejszej kondycji świata obrazów – a także kondycji człowieczeństwa, które również nie jest tym czym było kiedyś i zmierza w stronę nowych, post-ludzkich i transhumanistycznych horyzontów.
Nowa, stara jak świat historia
W epoce postfotograficznej możliwe jest (niemal) wszystko, ale czy w polu tych możliwości mieści się również sama fotografia – na przykład klasyczna wystawa, na którą składałoby się kilka odbitek oprawionych w ramki i powieszonych na ścianie?
Otóż takie wystawy wciąż są możliwe. Mało tego, potrafią być świetne. W Galerii ZPAF oglądam „W oczekiwaniu” Tori Ferenc. Artystka opowiada o swojej ciąży, a także o pierwszych tygodniach macierzyństwa. Akcja toczy się w Wielkiej Brytanii w czasie pandemicznych lockdownów. „Jako że nie mogliśmy przyjechać z Londynu, by odwiedzić nasze rodziny w Polsce, ciąża stała się intymnym doświadczeniem, które dzieliłam z mężem – pisze Ferenc. – Nasza rzeczywistość ograniczała się wówczas w zasadzie do przestrzeni naszego mieszkania, więc to na nas skierowałam obiektyw. Zaczęłam dokumentować nasze życie w tym momencie transformacji i robiłam to dalej po narodzinach córki”.
Ferenc pokazuje swoje doświadczenie w zbliżeniach, w ciasnych kadrach, uważnie przygląda się sobie, swojemu zmieniającemu się ciału, nowo narodzonemu dziecku, relacji z partnerem. „Rodzinne portrety przeplatają się z martwymi naturami codziennej rodzicielskiej rzeczywistości: zakupy w pośpiechu porzucone na stole, liście kapusty przynoszące ulgę przy nawale pokarmu oraz rozmaite krajobrazy z codziennych spacerów” – opisuje swój projekt artystka. Środki, którymi się posługuje, są klasyczne, wręcz konserwatywne. Decydującą rolę odgrywają światła, cienie, nastrój – takie fotografie mogłyby powstać 10, 30 i 60 lat temu. Historia, którą opowiada Ferenc również jest – dosłownie – stara jak świat, a przecież jednocześnie wydarza się po raz pierwszy i właśnie taką widzimy ją na zdjęciach. W tej fotograficznej relacji nie ma ani sentymentalizmu, ani taniej ironii; tradycyjnym, pozornie prostym językiem wizualnym artystka z powodzeniem ukazuje złożoność i ambiwalencję swojego doświadczenia, które jest cielesne i zarazem duchowe, prozaiczne i wzniosłe.
Galeria ZPAF, w którym pokazywany jest ten intymny projekt, to kameralna przestrzeń; Ferenc wystawia prace w niewielkich formatach, ale i tak zmieściła ich na ścianach ledwie kilkanaście. Zanim obejrzę je wszystkie, jestem już totalnie wciągnięty w tę historię, chciałbym zobaczyć więcej. Mówi się, że współcześnie zdjęć jest za dużo, że jesteśmy nimi przejedzeni. I generalnie jest to prawda, ale nie w tym wypadku, bo dobrych fotografii nigdy jednak nie jest za wiele. Cieszę się więc kiedy po zobaczeniu wystawy okazuje się, że to jednak nie koniec; na miejscu dostępny jest photobook, w którym projekt „W oczekiwaniu” istnieje w wersji rozszerzonej.
Podobne odczucia towarzyszą mi, kiedy oglądam w galerii Widna wystawę szanghajskiej artystki Hailun Luo. Znów jestem w niewielkiej galerii i znów jest tak jakby postfotograficzna wyprawa w cyberświat przyszłości, która już nadeszła, miała miejsce gdzie indziej, w równoległej rzeczywistości. Tu także na ścianach wiszą oprawione w ramki, intymne, naturalistyczne a jednocześnie czułe portrety, których bohaterem jest dziadek autorki, tytułowy Yaya. Jeszcze raz fotografia okazuje się narzędziem, za pomocą którego dotrzeć można do głębokiej emocji. To medium, w którym da się zakląć relacje i miłość między ludźmi – o czym można się przekonać na łamach Przekroju, na których projekt Hailun Luo został opublikowany (LINK).
Takie wystawy jak „W oczekiwaniu” czy „Yaya” pokazują, że tradycyjny język fotografii pozostaje żywy, użyteczny, elokwentny. Czy należy się z tego cieszyć? Chyba tak, sztuka jest czułym barometrem zmian, to jej ważna funkcja, ale jest także językiem, którym najpełniej można wyrazić, że pewne podstawowe rzeczy nie zmieniają się.
Ze skutecznego opierania się zmianom słynie także Kraków, w którym odbywa się Miesiąc Fotografii.
Lochy Krakowa
„Kraków piękny trochę śmierdzi a poza tym po staremu
W Piwnicy pod Baranami banda zgredów i szpanerów
Wolno się sączy czarna kawa w Rio
Wódka droższa co poza tym chyba nic się nie zmieniło”
– śpiewał z zespołem Homo Twist krakowski bard Maciej Maleńczuk. Ta piosenka ma już trzydzieści lat, ale pozostaje aktualna; w Krakowie niby zmienia się dużo, a jednocześnie jest „po staremu”, O tym fenomenie opowiada na Miesiącu Fotografii wystawa pod znamiennym tytułem „Nie od razu zbudowano”.
„To wizualna opowieść o Krakowie z czasów minionych, przeszłych edycji Miesiąca Fotografii – pisze o wystawie jej kurator, Stach Ruksza – ale też o chwili obecnej, bo, jak kiedyś śpiewał Maciej Maleńczuk – »przecież nic się nie zmieniło«. Artystki i artyści wydobywają wyparte legendy, współczesne oznaki celowej niepamięci i zamiatania pod dywan. Jest to także wystawa o współczesnej Polsce, której ducha Kraków może ucieleśniać. Przynajmniej niektórzy tak myślą”.
Wystawę otwiera pytanie „Gdzie jest pomnik służącej?”, które tej wiosny pod posągiem Adama Mickiewicza, podczas performatywnej akcji zadała artystka Marta Romankiv. „Nie od razu zbudowano” to wystawa kąśliwa; obiektem kąsania jest oczywiście Kraków, jego konserwatyzm i mieszczańskość, która potrafi przybrać reakcyjne i opresyjne formy, niezmienne od czasów Gabrieli Zapolskiej i jej Moralności pani Dulskiej. Na wystawie pojawiają się wizerunki ikonicznych krakowskich postaci, na czele ze słynnym kardynałem znanym jako don Stanislao, purpuratem, który ma bogatą biografię i krótką pamięć. Jest także mowa o pieniądzach, historycznych trupach w szafie, obrocie gruntami i nierównościach społecznych.
Pikanterii wystawie dodaje fakt, że odbywa się ona w Bunkrze Sztuki. Status tej miejskiej instytucji jest w Krakowie przedmiotem kontrowersji, odkąd magistrat oddał ją w zarząd dyrektorce muzeum MOCAK, Annie Marii Potockiej. Na wernisażu skądinąd świetnej, odbywającej się w ramach Miesiąca Fotografii wystawy „(Un)Welcome”, poświęconej kryzysowi uchodźczemu, wygadałem się, że idę na otwarcie „Nie od razu zbudowano”. Niektóre osoby z krakowskiego środowiska artystycznego zareagowały oburzeniem i poinformowały mnie, że do Bunkra „się nie chodzi”. Ciekawość jednak zwyciężyła więc mimo wszystko poszedłem – i pocałowałem klamkę, bo, jak się okazało, Bunkier Sztuki jest zamknięty na głucho z powodu remontu. Instytucja ma teraz tymczasową siedzibę przy Rynku, w podziemiach Pałacu Potockich – nomen, omen, choć zbieżność nazwisk i skojarzenia z obecną dyrektorką placówki, są podobno niezamierzone i przypadkowe.
Takie lochy jak te w których obecnie mieści się Bunkier, są tylko w Krakowie! Najpierw schodzi się jedną kondygnację w dół, potem jeszcze głębiej, do trzewi średniowiecznego miasta. W tych kazamatach jest dość ciasno i zdecydowanie duszno – ale dla wystawy Rukszy trudno sobie wyobrazić lepszą scenerię, bo gdzie robić złośliwą wystawę o Krakowie, jeżeli nie w dusznej piwnicy o sklepieniach z cegły? Kropkę nad i w tej kwestii stawia artysta Łukasz Surowiec. Wśród wielu pokazanych w ramach „Nie od razu zbudowano” prac, artysta przypomina dokumentację akcji, którą przeprowadził w (prawdziwym) Bunkrze Sztuki, w 2013 r. Tamto działanie również miało miejsce w podziemiach; Surowiec zainicjował eksperyment społeczny polegający na udostępnieniu przez 24 godziny na dobę piwnic instytucji sztuki każdemu kto chciał tam przebywać. Podziemia galerii błyskawicznie zasiedlone zostały przez bezdomnych i inne osoby, które z różnych powodów system wyparł na margines społeczeństwa – i do podświadomości Krakowa.
*
Z zainteresowaniem patrzę na krakowskie rozliczenia, ale moralna i społeczna kondycja tego miasta to przecież nie mój problem. Ja wpadłem tu tylko obejrzeć Miesiąc Fotografii, więc wychodzę z podziemi Bunkra oglądać dalej festiwalowe wystawy.
Z tym Krakowem to jednak nie do końca prawda; jak każde prawdziwe miasto jest jak cały świat; udawanie, że jego problemy nas nie dotyczą. to chowanie głowy w piasek. Podobnie jest z szeroko pojętą fotografią; warto i trzeba oglądać zdjęcia, nawet jeżeli więcej problemów sygnalizują niż ich rozwiązują. Tegoroczna edycja festiwalu odbywa się pod hasłem „Why pictures?” – Dlaczego obrazy? W projektach Miesiąca Fotografii znajduję cały wachlarz odpowiedzi na to pytanie, od błahych, przez piękne po poruszające mnie do głębi. Najważniejsza odpowiedź jest taka, że obrazy są potrzebne, ponieważ bez nich bylibyśmy ślepi; otwieram więc szeroko oczy i patrzę dalej, do czego i Państwa gorąco zachęcam.
20. Miesiąc Fotografii w Krakowie. Dlaczego obrazy?/Why pictures?
26.05 – 26.06.2022 r.
https://photomonth.com/pl