Co jest lepsze: sztuka mięsa czy może sztuka jedzenia owadów? I co mają do tego sztuki piękne?
Zmieniają się epoki, a mięsa ludziom ciągle za mało. Weźmy lata 60., czasy dojrzałego Gomułki – w połowie dekady Polska żyła aferą mięsną, która stanowiła emanację tego deficytu. Pracownicy uspołecznionego handlu stworzyli rozbudowany system sprzedaży spod lady. Kiedy służby rozpracowały defraudancko-spekulancki układ, aresztowaniom nie było końca. Zatrzymano blisko 400 osób, wydano cztery wyroki dożywocia i jeden śmierci. Egzekucję Stanisława Wawrzeckiego, dyrektora Miejskiego Handlu Mięsem Warszawa-Praga, wykonano 19 marca 1965 r. w więzieniu przy Rakowieckiej.
Na początku 2023 r., w innej Polsce i w innym świecie, znów wszyscy mówili o mięsie. Zapalnikiem dyskusji stała się decyzja Unii Europejskiej, która dopuściła na rynek Wspólnoty produkty wietnamskiego start-upu Cricket One wytwarzającego jedzenie ze świerszcza domowego.
Jeden z przedstawicieli tego skromnego, wydawałoby się, gatunku występuje w słynnym Pinokiu jako owadzi głos sumienia tytułowego bohatera. „Pamiętaj, że chłopcy, którzy z kaprysów chcą koniecznie postawić na swoim, wcześniej czy później żałują tego” – powiada Świerszcz do pajacyka (tłum. Zofia Jachimecka). Wkrótce zapłaci za to moralizowanie najwyższą cenę: drewniany chłopiec aspirujący do statusu „prawdziwego chłopca” uciszy głos sumienia za pomocą młotka.
Wygórowana cena kotleta
Wielu z nas także woli postawić na swoim, a mówiąc dokładnie: położyć sobie na talerzu kawałek mięsa. Nie chcemy przy posiłku słuchać Świerszcza naszych czasów, który wielogłosem organizacji zajmujących się monitorowaniem kondycji planety oraz polityką żywnościową alarmuje, że mięsa jest za wiele. Ponad 60% masy wszystkich żyjących dziś ssaków należy do zwierząt, które ludzie hodują w znakomitej większości po to, by je zjeść. Ptaki hodowlane stanowią do 70% wszystkich przedstawicieli tej gromady na planecie. W samej Polsce liczba zabijanych zwierząt – jeżeli wierzyć danym GUS-u – przekroczyła miliard rocznie.
Miliard istnień w samej Polsce? Czy w obliczu takich liczb – tylu śmierci – można zostawić na boku etyczny wymiar współczesnej afery mięsnej? Oczywiście, że można; gatunek ludzki nie wypracował przecież uniwersalnej etyki, więc na jej gruncie się nie dogadamy. Co innego matematyka – będąca jednakowa dla wszystkich. Tymczasem równanie, którego wynik to mięso hodowlanych ssaków, ptaków oraz ryb, zwyczajnie się nie spina. Po stronie zmiennych widnieje w nim za dużo zużytej wody, za dużo terenów pod uprawę paszy, za wiele gazów cieplarnianych, odpadów i odzwierzęcych chorób. Mięsa jest za mało, by zaspokoić ludzki apetyt, i jednocześnie o wiele za dużo, by globalny system ekologiczny na dłuższą metę wytrzymał jego konsumpcję na dzisiejszą skalę.
Specjaliści zapewniają, że mięso kręgowców da się zastąpić mięsem owadzim. Według Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa do wyprodukowania tej samej ilości białka świerszcze potrzebują sześć razy mniej paszy niż bydło, cztery razy mniej niż owce i dwa razy mniej niż świnie; do tego mogą odżywiać się tym, co dla kręgowców mało wartościowe. Insekty są ewolucyjnie przystosowane do domykania łańcucha pokarmowego – inaczej mówiąc, zadowalają się resztkami i odpadami ze „stołu” większych zwierząt. Wykazują się przy tym wyższym niż kręgowce współczynnikiem konwersji paszy, czyli relacją między ilością zjadanej karmy a wagą mięsa, które można z nich pozyskać. Jeszcze lepiej wypadają hodowle owadów, jeśli chodzi o zużycie wody. Pod względem emisji gazów cieplarnianych są zaś nie do pobicia: za uzyskaniem kilograma pożywienia pochodzenia owadziego kryje się 100 razy mniej takich gazów niż w przypadku hodowli świń.
Wojna o robaki
Kto spojrzy prosto w oczy świni i z ręką na sercu powie, że w tych oczach dostrzega jedynie wieprzowinę, a nie istotę w gruncie rzeczy bardzo podobną do samego siebie? Co innego owady – te są od nas odległe ewolucyjnie i nieprzypadkowo tak wielu obcych z opowieści science fiction przypomina insekty. A wspomniany Pinokio? Owszem, to anarchista opierający się wtłoczeniu w ramy społeczne, ale nie osądzajmy go zbyt surowo. W końcu w tych ramach mieszczą się wyłącznie ciężka praca i posłuszeństwo; niczego ponadto się od pajacyka nie wymaga, ale i wiele więcej nikt mu nie obiecuje. Inaczej mówiąc, to w gruncie rzeczy poczciwa kukiełka, nieskłonna do przemocy i będąca raczej ofiarą (klasowych nierówności, biedy, patriarchatu) niż katem. Pinokio zabija tylko raz – Świerszcza. Znamienne są następstwa tego czynu, a raczej ich brak. Pajacyk ponosi bowiem bolesne konsekwencje swoich aktów oporu. O tym opowiada przecież dydaktyczna książka Collodiego: opór mija się z celem, nie ma ucieczki przed pracą, odpowiedzialnością i karą. Pinokio jest więc karany za każdy występek – z wyjątkiem tego jednego, który z pozoru wydaje się najcięższy ze wszystkich. Ale chodzi przecież o Świerszcza, a ten – choć mówił ludzkim głosem – był tylko insektem. Pozbawienie go życia to zaledwie wybryk, nawet w moralnie rygorystycznym świecie włoskiego pisarza.
Mało kto odczuwa więc empatię wobec owadów, ale też nie wszystkim dopisuje na ich widok apetyt, szczególnie w naszym kręgu kulturowym. W odróżnieniu od mieszkańców innych części świata nie mamy bowiem żadnej tradycji jedzenia insektów. W rezultacie zamiast na talerze owady trafiły na front wojny kulturowej. Zgodnie z logiką polaryzacji, która z polityki rozprzestrzeniła się na zagadnienia dietetyczne, a także – niestety – na kwestię ochrony środowiska, insekty zostały umieszczone po lewej stronie tego frontu, jako narzędzie zamachu szykowanego przez kulturowych marksistów na tradycyjne wartości. Najpierw odebrali ludziom patriarchat, a teraz zabiorą mięso i postawią zamiast niego miskę robaków – lamentowali nostalgicy starych (dobrych?) czasów. Obrońcy odwiecznych obyczajów przystąpili do tworzenia selfie podczas ostentacyjnego jedzenia kotletów; w konserwatywnej bańce te fotki były hitem ostatniej zimy i przednówka.
Kiedy w początkach 2023 r. ilustrowana memami i selfiakami oraz gęsto kraszona fake newsami debata o jedzeniu robaków trwała więc w najlepsze, mnie udało się trafić na złotego cielca. I pomyślałem, że obrońcom tradycyjnych wartości w zakresie jedzenia kotletów do końca świata i jeden dzień dłużej ten cielec powinien się bardzo spodobać. Znalazłem go w warszawskiej galerii Gunia Nowik, na wystawie Daniela Rycharskiego Umarła klasa. A więc nawiązanie do Kantora, z tym że tutaj tytułową umarłą jest klasa społeczna – chłopska.
A to Polska właśnie
Danielowi Rycharskiemu zostało jeszcze parę lat do czterdziestki, a już na kanwie jego życia i twórczości zdążył powstać film fabularny – nagrodzone Złotymi Lwami w Gdyni Wszystkie nasze strachy (w reżyserii Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta). To znakomity artysta, ale przecież nie o wszystkich utalentowanych postaciach ze świata sztuk wizualnych („będzie tych osób chyba dwie na tysiąc”) kręcą filmy. Rycharski jest kimś więcej, świetnie nadaje się na bohatera naszych czasów. W jego biografii, postawie i twórczości splata się wiele wątków kluczowych dla debat i sporów toczących się we współczesnej Polsce.
W odróżnieniu od wielu innych młodych ludzi ze wsi, którzy wyjechali na studia do miasta i tam zostali, Rycharski po uzyskaniu dyplomu magistra sztuki wrócił do rodzinnego Kurówka. Zaczął robić sztukę na wsi, o wsi i z udziałem jej mieszkańców; wiele projektów realizował wspólnie z sąsiadami i rodziną. Twórczość Rycharskiego, który tematyzuje współczesne doświadczenie chłopskie, rezonuje z prowadzoną przez historyków i socjologów ożywioną dyskusją na temat ludowych korzeni polskiego społeczeństwa, podziałów klasowych czy długiego trwania skutków pańszczyzny. Artysta wymyka się przy tym z porządku polaryzacji, który organizuje życie publiczne, również w sferze sztuki. Jest wyautowanym gejem, a zarazem osobą wychowaną w tradycji katolickiej, zgłasza więc oraz egzekwuje prawo do posługiwania się językiem i symbolami wiary, w której wyrósł. Queerowy artysta, katolik, członek wiejskiej społeczności z Mazowsza, która w oczach mieszczan uchodzi za bastion konserwatyzmu, i równocześnie obywatel świata sztuki, na prowincji jawiący się jako przyczółek kosmopolityzmu. Łącząc sprzeczności, Rycharski paradoksalnie staje się uosobieniem niejednoznacznej konstrukcji, jaką jest dziś polska tożsamość.
Ze świata paradoksów polskiego imaginarium pochodzi także Złoty cielec. Figura cielca ze złota tradycyjnie odczytywana jest jako symbol bałwochwalstwa, idolatrii. Ten, którego przedstawił Rycharski, na pierwszy rzut oka wygląda, jakby rzeczywiście zrobiony był z drogocennego kruszcu, ale nie wszystko złoto, co się świeci – tak naprawdę wykonany został z mosiądzu. Za tworzywo do odlewu posłużyły setki przetopionych medalików z wizerunkiem Jana Pawła II.
Tworząc tę pracę, artysta nie mógł wiedzieć, że wystawi ją w przededniu wybuchu gorącej dyskusji – żeby nie powiedzieć: awantury – o papieża. Miał jednak prawo takiego wybuchu się spodziewać; kult Jana Pawła II przybrał w Polsce taką postać i skalę, że stał się konstrukcją, która wcześniej czy później musiała się zawalić pod własnym ciężarem – i pod ciśnieniem rzeczywistości.
Zostawmy jednak na boku spór o świętość papieża; zauważmy raczej, że Złoty cielec Rycharskiego jest nie tylko symbolem, lecz także realistycznym, odlanym w mosiądzu portretem konkretnej jałówki – zwierzęcia należącego do rolnika Patryka Ruszkowskiego, pochodzącego z północnego Mazowsza, czyli rodzinnych stron artysty. Młoda krowa, która posłużyła za modelkę do rzeźby, w niedalekiej przyszłości będzie eksploatowana jako żywa fabryka mleka albo zostanie zabita i rozebrana na mięso. Tak czy owak, skonsumujemy ją.
O czym mówi twój talerz
Czy na miejscu jałówki można sobie wyobrazić złotego świerszcza? Retoryczne pytanie, ale przecież siła Złotego cielca polega na tym, że Rycharski w charakterystyczny dla siebie sposób rozpina dyskurs między symbolem a rzeczywistością, która dochodzi do głosu w postaci konkretnej krowy: jej hodowcy, realiów życia i ekonomii wsi, a także – last but not least – sposobów, w jakie zdobywamy pożywienie. Jedzenie zaś w gruncie rzeczy nie różni się tak bardzo od sztuki. Podobnie jak ona uwikłane jest w zagadnienia etyczne. Ma swój wymiar odżywczy – mierzony liczbą kalorii, poziomem zawartości białka – ale też symboliczny. Fotografowanie się nad kotletem nie służy przecież dostarczaniu ilustracji do opowieści o proteinach, lecz produkowaniu symbolicznych obrazów, które mówią o przywiązaniu do wartości konserwatywnych, niekiedy również o politycznych preferencjach oraz o woli panowania nad naturą. Czasy się jednak zmieniają, całe paradygmaty, filozofie, style życia, a nawet diety odchodzą w przeszłość. Nie bez śladu; zostają po nich symbole dawnej epoki, które wypełniają się pustką, dopóki – tak jak czyni to Rycharski – nie przetopi się ich i nie wleje materiału w nową formę, gotową na przyjęcie nowej treści, zupełnie jak polski, a przecież zarazem globalny żołądek szykujący się na przyjęcie świerszczy.