Planując zanurzenie w otwartych wodach, warto przygotować się na wszystko, nawet na spotkanie z niedźwiedziem. Nie zawsze jest łatwo, ale za każdym razem odczuwa się ten sam zachwyt nad przyrodą i radość z obcowania z nią. Przedstawiamy fragment książki Dzikie pływanie Leszka Naziemca.
Jak dobierać wyzwania w dzikiej wodzie? Obowiązuje tutaj całkowita wolność. Każdy może robić, co chce. Być może wstępem do dzikiego pływania mogą być imprezy typu slow swimming. Pomagają one ludziom przełamać się do pływania w ogóle, a niektórzy z nich mogą też przy tej lżejszej formule po prostu pozostać. Tę bardzo prostą ideę podejrzałem na stronie internetowej angielskich pływaków z Colchester. Zachęcają oni do spokojnego pływania, niespiesznego pokonywania pięknej trasy, by na koniec przygotować piknik i częstować się nawzajem ciastem.
Zupełnie innym typem wyzwania jest przemierzanie Lodowej Mili. Ram Barkai, założyciel IISA [organizacja, która zrzesza pływających w lodowatych wodach – przyp. red.], stwierdził, że owszem, pływamy zawodniczo w zimnej wodzie dystans 1 km, ale przydałaby się jakaś indywidualna próba dla pływaków, którzy czują, że ich adaptacja jest naprawdę dobra. I tak powstało wyzwanie Lodowej Mili. Pływa się trasę mili angielskiej, czyli 1609,344 m, w wodzie o temperaturze 5°C lub mniej. Przeprawa musi być dobrze zaplanowana i udokumentowana. Najpierw powinno się przepłynąć na zawodach dystans 1 km w zimnej wodzie. Jeśli ktoś nie ma możliwości pływania w zawodach, musi mieć udokumentowane przepłynięcie 1 km w inny sposób. Oczywiście, nie jest to przeprawa dla każdego. Pojawia się jeszcze pytanie, czemu przyjęło się pływać milę angielską, a nie milę morską, która jest dłuższa o około 200 m i może lepiej by pasowała ze względu na słowo „morska”? Chodzi o to, że każdy dystans powyżej kilometra w zimnej wodzie to dystans pływany na rozwijającej się już hipotermii i każde 100 m kosztuje nas bardzo dużo energii. Zwykle jest tak, że tak długo, jak płynęliśmy pierwszy kilometr, pokonujemy następne 600 m. Jeżeli pływak amator przemierza przeciętnie 1 km w zimnej wodzie w 20 minut, to znaczy, że milę przepłynie w około 40 minut.
Spitsbergen
Jesienią 2016 roku rozpoczęły się przygotowania do wyprawy na Spitsbergen. Przyszła pora przepłynąć coś konkretnego na dalekiej Północy. Sprawdziłem dokładnie: Lynne Cox pływała w Cieśninie Beringa, ale to jest pod kręgiem polarnym, a nie za nim. Anglik Louis Pew pływał w Arktyce, ale tylko kilometr, a my z kolegami przemierzamy zwykle takie kilometry przed śniadaniem, więc trzeba się chyba wybrać i popłynąć coś dłuższego? Arktyka się topi, więc może to jedna z ostatnich szans na poważne mroźne warunki? Przed wyprawą pływałem za kręgiem polarnym w Norwegii i Rosji, ale to tylko spowodowało, że bardziej mnie ciągnęło na archipelag Svalbard, o powierzchni większej niż Polska, i na leżącą poza archipelagiem Wyspę Niedźwiedzi – Bjørnøya, gdzie żyje ich ponad dwa tysiące. Ten miś, w przeciwieństwie do brunatnego, naprawdę zapoluje na człowieka, bo lato jest krótkie i musi się najeść przed zimą. Nie ma żartów, bo miś nie ma dużego wyboru. On potrzebuje źródeł białka. Co z tego, że człowiek nie należy do niedźwiedzich przysmaków?
Zadzwoniłem do polarnika Mikołaja Golachowskiego z pytaniem, jak szybko te zwierzęta pływają i jak się ustrzec zagrożenia. Powiedziałem, że chcemy mieć bazę na statku, podpłynąć na start na brzeg i zmierzać do jednostki postawionej milę dalej. Przy pływaku byłby ponton z silnikiem. On na to, że to OK, bo misie raczej nie polują, pływając w wodzie. Niedźwiedzie pływają rekreacyjnie lub podróżują w ten sposób. Ich maksymalna prędkość to 8 km/h, a pływaka powiedzmy 5−6 km/h w tej wodzie, w sprincie, więc nawet jeśli się zauważy łeb niedźwiedzia, to zdąży się uciec na ponton. Miś też nurkuje tak jak zwykły człowiek, na około dwie minuty, więc raczej go nie przeoczymy, nie wynurzy się znienacka. Choć słyszałem różne historie. Wynika z tego, że na lądzie trzeba się bać i mieć zawsze strzelbę w pogotowiu, ale w wodzie jest spokój. Orki nie atakują ludzi. Nasz kapitan statku już w Arktyce powiedział nam jednak: „Ja strzelę do niedźwiedzia tylko wtedy, gdy niedźwiedź strzeli pierwszy do mnie”.
Pamiętam, jak pełni obaw przechodziliśmy pomiędzy wzgórzami, nie wiedząc, co nas czeka za winklem. Biały kolor lodowców i szary skał bardzo się zlewa i można zauważyć zwierzę dopiero, gdy jest się dwa metry od niego. Plan zakładał dotarcie do Longyearbyen, największej osady na Spitsbergenie, stolicy prowincji Svalbard, w drugiej połowie czerwca. Stamtąd mieliśmy płynąć dalej jachtem do miejsca, gdzie można by było podjąć próby.
Longyearbyen skojarzył nam się ze Śląskiem, takim sprzed 20 lat. Jest kopalnia węgla kamiennego, są hałdy takie jak u nas. Surowy klimat. Poza granice osady nie wolno się oddalać bez specjalnej przepustki, trzeba posiadać też broń na wypadek spotkania z niedźwiedziem.
Lodowiec Sveabreen
Na Arktycznych Wyspach wylądowaliśmy w środku białej nocy i z lotniska prosto pojechaliśmy, kilka kilometrów, do miejsca szczególnie gościnnego – noc spędziliśmy w „Polskiej Chatce”. Tutaj może znaleźć schronienie podróżnik z Polski. Rano pobiegliśmy do zatoki, by zmierzyć temperaturę wody i zrobić pierwszy trening. Byliśmy niemile zaskoczeni. Woda miała równo 6°C. My chcieliśmy przepłynąć Lodową Milę, w temperaturze poniżej 5°C! Uważaliśmy, że tylko wtedy nasza przeprawa będzie się liczyć. Takie są reguły IISA. Tam było za ciepło, ale wiedzieliśmy, że jeśli przesuniemy się jeszcze trochę na północ, w pobliże lodowców, powinno być dobrze. Czekaliśmy na przybycie polskiego jachtu „Eltanin”. Nasz kapitan Jerzy Różański zawoził naukowców do Polskiej Stacji Polarnej w Hornsundzie. Kiedy kapitan wrócił, musiał jeszcze trochę odpocząć i mogliśmy ruszać! Następnego dnia weszliśmy już na pokład jachtu. Dołączył do nas Ram Barkai z RPA, który także chciał przepłynąć tutaj Lodową Milę. Pamiętam jego pierwsze pytanie: „Czy jest tu sauna, żeby się ogrzać?”. Wszyscy, jak jeden mąż, parsknęliśmy śmiechem. Poznaliśmy kapitana. Okazało się, że pływa na tych wodach od ćwierć wieku i jest darzony wielkim szacunkiem. Jerzy Różański to oaza spokoju i wulkan dobrego humoru. Wypłynęliśmy na poszukiwania zimnej wody. Cztery godziny zajęła nam droga do pierwszego obiecującego lodowca. Mogliśmy obserwować kapitalne zjawisko: wyraźnie odcinającą się wodę o brunatnym zabarwieniu. To lodowiec niósł ze sobą startą ziemię. Z drugiej strony granicy wód widać było lazur Morza Grenlandzkiego. Bardzo pięknie. W okolicy pływało dużo gór lodowych. Niektóre wielkości dwóch ciężarówek, inne znowu były drobniejsze. Pływała też w wielu miejscach lodowa kasza. Lód cały czas syczał i się rozpadał. Czoło lodowca Borebeen, bo przy nim byliśmy, złowrogo pohukiwało.
Trudno byłoby tutaj pływać. Okazało się jednak, że woda miała nieco ponad 5°C, musieliśmy więc bez żalu płynąć dalej. Na jachcie panowały pionierskie warunki. Nie starczyło dla wszystkich koi. Dwie osoby musiały spać na podłodze i jedna rotacyjnie na pokładzie. Ale to były naprawdę piękne, choć mroźne białe noce. Cały czas darły się chmary ptactwa, widzieliśmy również nieduże, svalbardzkie renifery i lisy polarne. Udało nam się także zobaczyć majestatycznie poruszające się stado biełuch.
Płynęliśmy dalej, zaczęliśmy już powoli tracić poczucie czasu, przez te białe noce. Oczy, nieprzyzwyczajone do bieli i błękitu, gubiły się w tej bezkresnej przestrzeni. Dotarliśmy w końcu do lodowca Sveabreen. Chwila napięcia: termometr pokazywał od 4°C do 4,4°C. W malowniczej zatoczce rzuciliśmy kotwicę i odpoczywaliśmy, aby następnego dnia podjąć wyzwanie. Mieliśmy wystartować, wchodząc do wody od brzegu, z plaży, i płynąć w głąb morza do naszego statku. Każdy pływak miał dostać asekurację z pontonu. Trasa miała być też kontrolowana przez GPS-y. Chcieliśmy pokonać na wszelki wypadek 50 m więcej, żeby nie było wątpliwości, że to była mila. Rzuciliśmy kilka razy patyk do wody w różnych miejscach i obserwowaliśmy, czy gdzieś nie odpływa. Wyglądało na to, że prądów raczej nie ma.
W następnym dniu przygotowania trwały aż do godziny 11.00. Aparaty, kamery, nawigacja, rakietnica i stopery. Wszystko było gotowe. Włożyłem czepek na głowę, a okulary na oczy. Byłem pewny swego. Trzy razy w tygodniu trenowałem z kolegami, przez całą zimę w katowickim Szlomioku. Pływaliśmy też regularnie zawody w Czechach i nie tylko. Jak tylko zaczęła się wiosna, dołączyliśmy treningi w mroźni Grzegorza Bieńka i Jarosława Rynga w Siemianowicach. Mieliśmy tam naszego mauzera [pojemnik wykorzystywany przez „dzikich pływaków” do treningu termicznego – przyp. red.] i dwie komory o regulowanej temperaturze.
Dzień rekordów
Wystartowałem, podczas pływania starałem się myśleć tylko o technice. Byłem zanurzony w pozytywnych emocjach. Pod wodą było bardzo jasno. Skupiałem się na delikatnych, ale mocnych ruchach. Żadnych szarpnięć, rotacyjne ruchy głowy też musiały być spokojne. Dobrze mi się płynęło, wybrałem średnie tempo i wiedziałem, że po 18 minutach pokonam pierwszy kilometr. Powinienem wtedy zobaczyć tablicę ze znacznikiem, wyciągniętą w moją stronę przez asekurantów na pontonie. Była krótka fala, utrudniająca ruchy, ale to nic takiego. Po wyliczonym w głowie czasie spojrzałem na ponton – nie było tablicy. Płynąłem jeszcze może trzy minuty i dalej nic. Zacząłem się denerwować. W końcu zobaczyłem tablicę. Jednak złapałem jakiś przeciwny prąd. Nie przeszkodziło mi to w niczym, byłem zdeterminowany i przygotowany płynąć na pewno 50 minut, a może dłużej. Moja trasa też wyglądała dziwnie: esy-floresy, ściągało mnie w lewo, a ja normalnie nie mam kłopotów z nawigacją. Zwykle ostatnie 600 m płynie się tak długo, jak długo płynęło się pierwszy kilometr. Ja cel osiągnąłem po 39 min i 39 s.
O własnych siłach wdrapałem się na jacht, zszedłem pod pokład i położyłem się do śpiwora. Poprosiłem o przygotowane wcześniej butelki z ciepłą wodą. Włożyłem je pod pachy i położyłem na podbrzusze. Dopadł mnie lekki afterdrop [reakcja organizmu, kiedy po wyjściu z wody temperatura ciała nadal się obniża, a stan pływaka pogarsza, pomimo wyjścia z lodowatej wody; afterdrop występuje zazwyczaj do 15 minut od wyjścia z wody – przy. red.] i zaczęła się trzęsawka. Była w miarę łagodna i trwała 20 minut. Michał Starosolski, nasz doktor, kontrolował, czy wszystko idzie w dobrą stronę. Byłem bardzo szczęśliwy. Po pół godzinie normalnie funkcjonowałem i starałem się pomagać przy kolejnych próbach.
Jestem przekonany, że trzeba zadbać o wytrenowanie w taki sposób, by przepływać milę lub krótszy dystans z zapasem, aby faza ogrzewania szła bezproblemowo. Nie podobają mi się próby kończące się utratą przytomności. To narażanie nie tylko swojego życia, ale także ludzi wokół, którzy ci pomagają i ufają, że jesteś przygotowany.
Czy jest coś do dodania? Tak. Następnego dnia, po tzw. wyczynach, postanowiliśmy popływać rekreacyjnie. Ram Barkai, o duszy małego dziecka, postanowił podpłynąć do małej góry lodowej, wdrapać się na nią i skoczyć na główkę do wody. Dał mi kamerę sportową i powiedział, bym kręcił, jak znajdziemy dobry kawał lodu. Będą super ujęcia. Postanowił też spytać o pozwolenie kapitana Różańskiego. Kapitan powiedział, że góry czasem eksplodują pod wpływem wewnętrznego ciśnienia, bo były prasowane wiele lat przez ogromny ciężar. Jest to niebezpieczne, ale jak chce, to proszę bardzo. Ram zobaczył dobrą górę lodową, rozebrał się i przeszedł przez relingi, gotując się do skoku. Ja trzymałem kamerę. I w tej chwili góra błyskawicznie przekręciła się o 180 stopni. To, co było pod wodą, znalazło się nad wodą. Wielotonowa, wielometrowa bryła fiknęła koziołka. Ram nic nie powiedział, tylko przeskoczył z powrotem reling i się ubrał.
Niby oglądamy Arktykę na filmach, ale takie drobiazgi jak obroty gór lodowych czy syk lodowca nam uciekają. Nie widzimy też w telewizji prawdziwych kolorów Arktyki. Prawdziwego światła polarnego. Nie czujemy zapachów i nie kołysze nas polarne morze. Żadne 3D w fotelu czy kinie nie zastąpi prawdziwego doświadczania Arktyki.
Fragment książki Leszka Naziemca Dzikie pływanie, wyd. Pascal, Bielsko-Biała 2021. Opracowanie: redakcja „Przekroju”