Czy globalizacja została odwołana? Dumałem ostatnio na ten temat, wracając z otwarcia Biennale w Wenecji. Samolot błyskawicznie oddalał się od basenu Morza Śródziemnego, pędząc w stronę Europy Środkowej i jeszcze dalej – do Polski. A w Polsce, jak to w Polsce, znowu urządzano akurat „Wesele”.
W tym samym czasie, kiedy w Wenecji otwierano Biennale, Kraków szykował się na premierę dramatu Wyspiańskiego w reżyserii Klaty. Inscenizacja jest nowa, ale dramat nie tylko odwieczny, lecz także z natury swojej totalnie antyglobalistyczny. Bo o jakiej globalizacji tu mówić, skoro przez ostatnie 100 lat nie daliśmy nawet rady dotańczyć do końca tego całego chocholego tańca?
Takie rzeczy tylko w powstałej z kolan Polsce? Tylko w Krakowie, który od 100 lat nie może otrząsnąć się z chocholego uroku – i nawet wieczorne wrzaski brytyjskich kawalerów nie są w stanie ocucić zaklętego miasta? Gdyby tylko! Przecież w Wenecji, na Biennale, nie było tak bardzo inaczej. Tegoroczne wystawy przypomniały mi niejasną obietnicę z lat 90. W tych zamierzchłych czasach, kiedy podobno skończyła się historia (okazało się, że była to jedynie króciutka przerwa…), obiecywano, że plemienny świat narodów, który wymyślono w XIX w., w stuleciu XXI odejdzie na zasłużoną emeryturę. Sztuka współczesna, bodaj najlepiej zglobalizowana dziedzina światowej kultury, miała się znaleźć w awangardzie sił wykuwających formy nowych, uniwersalnych i postnarodowych tożsamości. Granice to anachronizm, szczególnie w sztuce, która w ogóle ich nie zna. W Wenecji przebąkiwano wówczas o likwidacji systemu narodowych pawilonów wystawowych jako przeżytku kolonialno-imperialistyczno-szowinistycznej epoki. Całe szczęście, że z nich pochopnie nie zrezygnowano, bo dziś są jak znalazł…
W XX w. w weneckich pawilonach narody prężyły kulturalne muskuły, pokazując, kto ma „większą” sztukę. Potem pokazywano w nich chętnie, kto ma sztukę najbardziej międzynarodową i najmniej prowincjonalną. Teraz mamy jednak rok 2017; hasłem dnia jest trumpowskie „America First!” – i kwestie plemiennej tożsamości do wielu pawilonów powróciły. Kultury narodowe nie rozpuściły się więc w globalnym tyglu, ale pod jego wypływem przeistoczyły się w rodzaj zbiorowej neurozy. W pawilonie Finlandii oglądałem więc pyszną wystawę na temat paranoi „późnej fińskości”, w pawilonie koreańskim nurzałem się w obłędzie „późnej koreańskości”, zwycięskiego pawilonu niemieckiego pilnowały niemieckie, szkolone dobermany. Na tych wystawach można było poczuć się niemal jak u siebie w domu, w Polsce, w której nie sposób dojść do ładu z późną polskością. Najbardziej swojsko było jednak w pawilonie Malty.
Bohaterem tej wystawy jest homo melitensis, czyli specjalny gatunek „człowieka maltańskiego”. Z pozoru przypomina innych przedstawicieli rodzaju ludzkiego, ale wyróżnia się niepowtarzalną – maltańską! – tożsamością. Aby wyjaśnić jej zawikłaną naturę, maltańscy kuratorzy urządzili encyklopedyczną wystawę, na której zgromadzili wszystko – od dzieł współczesnej sztuki maltańskiej na maltańskie tematy, przez reprodukcje znalezisk archeologicznych, po komiksy, figurki Playmobil (na Malcie znajduje się druga na świecie pod wględem wielkości fabryka tych popularnych zabawek) i cukierki „Maltesers”; nie zabrakło też wizerunków piesków maltańczyków. Wyszło z tego coś w rodzaju gabinetu osobliwości, który niczym mozaikowe zwierciadło odbijać miał świadomość „człowieka maltańskiego”. Czy w tym zwierciadle mógł przejrzeć się „człowiek polski”? Oczywiście z Maltańczykami wiele nas dzieli – ale tylko pozornie. Jak można się było przekonać na wystawie, łączy nas np. rygorystyczny stosunek do aborcji, upodobanie do krzyży (nie tylko maltańskich), a także tradycyjna gościnność, która – podobnie jak polska – idzie w parze z żywą niechęcią do przyjmowania uchodźców. Na Malcie działa nawet rozgłośnia o swojskiej nazwie Radju Marija. Do tego język maltański (semicki w swej podstawie, ale z mocnymi naleciałościami włoskimi i angielskimi) okazuje się przebogaty w soczyste przekleństwa.
Malta jest malutka, Polska średnia, ale w obu narodach jest pielęgnowane poczucie własnej wielkości, skombinowane z poczuciem niższości wobec obcych, zwłaszcza Niemców. Malta, na której według niepotwierdzonych pogłosek i trochę niechcący miał wylądować sam Święty Paweł, uważa się, zupełnie jak my, za przedmurze chrześcijaństwa. Malta ma jedne z najpiękniejszych zabytkowych fortyfikacji na Morzu Śródziemnym – to sprzyja myśleniu w kategoriach oblężonej twierdzy i nie tylko dlatego, że wyspa jest naprawdę oblężona przez turystów.
Dzięki wizycie w pawilonie Malty w Wenecji powrót do Polski okazał się niemal niezauważalny. Globalna rzeczywistość jest być może różnorodna, ale kultury narodowe okazują się tak do siebie podobne, że łatwo jedną pomylić z drugą. Zresztą postnarodowa rzeczywistość jest przecież tylko liberalnym urojeniem – to zbudowana z urojeń świadomość narodowa jest twardą rzeczywistością. Nazajutrz po powrocie znalazłem się zatem na Weselu Klaty, wśród widziadeł Wyspiańskiego majaczących w oparach polskiej neurozy. W Teatrze Narodowym, który stał się właśnie twierdzą oblężoną przez siły kultury narodowej. Oglądając przedstawienie, myślałem o tym, że naprawdę doczekaliśmy się globalnej wioski, tyle że takiej, która dziwnie przypomina Bronowice.