Gotowi na superbohaterów Gotowi na superbohaterów
i
Creative Commons
Opowieści

Gotowi na superbohaterów

Paweł Drąg
Czyta się 13 minut

Czerwono-niebieski lateks mocno opina moje ciało. Za mocno. Na klacie rysują się napompowane ślady muskulatury godne półzawodowego kulturysty. Gdybym był balonem, żadna igła nie byłaby w stanie mnie przebić. Tak sobie powtarzam. Codziennie. Czerwona peleryna subtelnie podwiewana jest przez wiatr. Lody o smaku szampana kokieteryjnie zdobią kąciki moich ust. Czuję się super. Jestem super. Supermanem jestem. Obok mnie Catwoman w wersji wieczorowej – zamiast lateksu eteryczna, czarna suknia. Na nogach modne tego roku adidasy, które za miesiąc staną się reliktem przeszłości. Najbardziej pasują jej rogi na głowie.

Kroczymy spalonymi jesiennym słońcem ulicami Wrocławia. Czynimy dobro, ponieważ tego wymaga nasza funkcja społeczno-zawodowa. Catwoman obchodzi urodziny. Z tej też okazji z superludzi najszlachetniejszego sortu zmieniliśmy się w superbohaterów, a nasze prawe uczynki z kalibru ludzkiego urosły do pozaziemskiego. Nie mylić z niebiańskim.                                

Do przystanku "Rondo" zbliża się chyboczący na boki tramwaj. Mam wrażenie, jakby miał się zaraz przewrócić, więc kiedy staje, zapieram się całym ciężarem na chodniku i próbuję go utrzymać, choć podobno wygląda to tak, jakbym chciał zrzucić go z torów. Siłuję się z nim kilkadziesiąt sekund, aż uznaję, że opanowałem sytuację i podróżnym nic nie grozi. Spoglądam przez szyby na ludzi w oczekiwaniu na wyrazy wdzięczności. Jakiś facet robi mi zdjęcia, młoda kobieta pokazuje język i zanosi się śmiechem. Ktoś krzyczy: "idiota!". Catwoman strzela fotkę za fotką. Korzystam z uśmiechu numer 66, w myślach przybijając piątkę z samym sobą.

Na rynku podchodzi do mnie starszy człowiek chyboczący się podobnie jak tramwaj. Bucha z niego nienawiść i zapach wina. Raczej nie rodowodem z wiosennego bukietu Gironde Montroussant Bordeaux.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Synku, a ty to skąd jesteś?

– Z wyobraźni, proszę pana.

– A nie ze Związku Radzieckiego przypadkiem, dziadzie jeden?!

Prężę klatę i świdruję go spojrzeniem twardszym od stali Hefajstosa. Po paru sekundach odwracam się jednak i odchodzę – nie czas na pojedynki, kiedy wciąż można uratować świat. Catwoman tymczasem w poszukiwaniu alkoholu. W niedalekim tle majaczy ziemia obiecana. Wyspa Słodowa.                  

„Może on mnie uratuje…”

Jesteśmy w dyskoncie, wybieramy piwo. Mijają mnie trzy zwiewne dziewczyny. Jedna mówi do drugiej: "Ej, pa, Superman! Może on mnie uratuje…". Jest w jej tonie jakiś zawód, smutek, ironii ledwie cień. Uratowałbym więc, gdybym wiedział od czego, lecz nie pytam, nie śmiałbym, uśmiecham się skromnie i głupkowato. Wychodzę, czekam na zewnątrz, co by nie prowokować dalej pęczniejącym urokiem osobistym. Trzech chłopaków się ze mnie śmieje. Pytam czy to ze mnie. Odpowiadają, że nie ze mnie, a ze mną. To ja też się śmieję. Robią ze mną selfie, a ja zapewne ląduję gdzieś w internecie. Nie po raz pierwszy dziś, nie po raz ostatni. Tak. Tak twierdzę.                              

Przed lodziarnią wpatrzone w nas tłumy. Większość uśmiecha się i pozdrawia. Nie wiwatują. W każdym innym przypadku sądziłbym, że pięść uniesiona wysoko w górze to znak, że mam się szybko stąd zwijać. Teraz wiem, iż to pozdrowienie skierowane bezpośrednio do mnie. Catwoman nie jest zazdrosna. To w końcu kot. Lubi chadzać swoimi ścieżkami, anonimowość za maską traktuje jako atut. Mylą ją często z Batmanem lub wariatką.                                  

Dwie nastolatki biegną w naszą stronę, wykrzykując superbohaterskie imiona. Dobiegają, rzucają się w ramiona, tulą mocno i długo, a my, jak te ogórki w dobrze dokręconych słoikach, tkwimy w bezruchu. Klepię jedną po nerkach i paplę coś o tym, że szukamy Batmana, bo muszę mu wyznać, że Catwoman wybrała mnie jako swojego partnera i czas, by o niej zapomniał. Dziewczynki kiwają głowami ze zrozumieniem. Powaga przeszywa powietrze.   W ich oczach widzę barowe szklanki. Tak, mają szklanki w oczach.      

Supermanie, ratunku!

Wyspa Słodowa ugościła nas na trawniku, tuż przy rzece. Niemalże każdy wokół kurczowo ściska w dłoni puszkę piwa, poddając się społecznej nerwicy natręctw. Ja mam butelkę, a otwierając ją zapaliczką, myślę o tym, że Batman pewnie tak nie potrafi, więc jestem lepszy z wyraźnym stopniowaniem do najlepszy.

Robią zdjęcia naszych pleców, zamiast zapytać czy możemy się odwrócić i zacząć pozować też z przodu. Nie rozumiemy tego. Odrą płynie policja. Na ten widok wszyscy chowają piwo za siebie, my również. Dostrzegają nas, my w napięciu. Myślę o świstku papieru, o mandacie, o tym jak bardzo nie chcę go dostać. Policjanci tymczasem wyrzucają kciuki w górę, śmieją się do nas, trąbią w klaksony i robią dwa kółeczka na niewielkiej przestrzeni wodnej, spoglądając radośnie w naszą stronę. Balonów nie mają. Doceniamy ich życzliwość, ale czuję się trochę jakbym oszukał sprawiedliwość. To chyba ta gorzka odmiana smaku bohaterstwa.                       

Płynie barka. Słyszę dobiegający z niej krzyk: "Supermanie, ratunku!!" Wstaję szybko z trawnika, z wprawą odstawiam piwo, jednym ruchem poprawiam portki i gotuję się do skoku w mroźną otchłań szalejącej rzeki. Krzykaczka wybucha śmiechem, a ja wtedy wiem, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane i kolejny dobry uczynek mogę dopisać do swojej nieistniejącej listy. Tak jak wtedy, kiedy przytrzymałem drzwi w ubikacji starszej pani, mówiąc: "taka już rola bohaterów. Może na nas pani zawsze liczyć" lub kiedy w dyskoncie Catwoman przepuściła w kolejce dziewczynę, która miała dużo mniej zakupów od niej, chociaż ja je trzymałem w dłoniach  i były one cholernie, cholernie ciężkie. Gdyby każdy z nas ratowałby w ten sposób świat, to nie zostałbym zmuszony istnieć.                                                         

Nadeszły czasy, kiedy bagnety w dłoni są niepotrzebne, choć silna potrzeba heroizmu wciąż w nas głęboko tkwi, więc z pasją chwytamy się za akcje na portalach społecznościowych. Buntujemy się wymyślnymi hasłami na transparentach, manifestujemy, protestujemy, wykrzykujemy rymowanki, by później, podnieceni i oszołomieni własną odwagą, opowiadać sobie przy winie oraz łososiu w bezglutenowej picie o kolejnych bohaterskich czynach i brać urlopy, by przyłączać się do kolejnych pochodów i marszów, których jest więcej i więcej. I mówić o tym należy, mówić ociekając pianą z ust, podkreślać, tatuować hasła i cytaty, by dzieciom o pokazie męstwa i kobiecości snuć kiedyś porywające historie! Tak! Oto twierdzę ja, reprezentant i przedstawiciel heroizmu. Bohater w czerwono-niebieskim lateksie o nieśmiałym, choć szlachetnym licu.

A gdyby tak polecieć?

W popularnym, amerykańskim fast foodzie tłok przed kasą jak w złotych latach 90. Ktoś mnie dźga palcem w plecy. Ktoś niewielki.

– Ej, a tobie po co ten strój? – pyta chłopiec około 14 – letni, otoczony rówieśnikami. Przewodnik grupy, cwaniak,  typ brzuchatego sportowca w koszulce Cristiano Ronaldo.

– A tobie po co twój?  – odpowiadam. 1-0 dla mnie w pojedynku z gimnazjalistą, czyli dzień jak każdy inny.                                                                                           

W barze jeszcze pustki. Szklanki z drinkami tęsknie wołają o osuszenie, a Catwoman miętoli mentole. Robimy sesję zdjęciową – biorę dwa drewniane krzesła i podnoszę w górę. Mięśnie pracują, prężę się, lecz na zdjęciach tego widać nie będzie. Po mojito jestem zawsze sentymentalny. Gadam coś o tym, że jak zgasną lampy i wszystko przyblaknie, to pójdę za sznurem świateł iphonów. Na wyjściu dostajemy nagrodę za nasze wcześniejsze sprawunki – po mocnym shoocie za darmo. Jednak dobro działa mobilizująco.                                        

Wystawa kultury ukraińskiej. Delektujemy się sztuką współczesną, gdzie modernizm bije po oczach z każdego kąta. Eksponaty porozstawiane są na kolejnych piętrach. Powtarzam, jakiś cwaniak porozstawiał je po kątach. Nie wjeżdżamy windą, wchodzimy po schodach – jesteśmy superbohaterami. Opiekunowie wystawy nie odstępują nas na krok. Widzę duże okno. Podchodzę do niego, wdrapuję się na parapet i spoglądam w dół. A gdyby tak polecieć? Wznieść się w przestworza, unosząc pelerynę w górę i zaciągnąć się orzeźwiającym powietrzem prosto z chmur? Nie tym razem. Boję się, że mógłbym wpaść na jakiegoś ptaka. W tych czasach trzeba szczególnie troszczyć się o najmniejszych. Nie jest to aluzja polityczna.

Spokojnie, zaraz popchnę 

– Ej, a wy co tu robicie? – pyta facet w dziwnym kombinezonie

– Nic nowego. Ratujemy świat. – Catwoman w stroju Catwoman spokojnie odpowiada.

– Ale to mój teren, ja tu pracuję! – twierdzi facet w stroju Kapitana Ameryki. Stara się przybrać spokojny ton, lecz widać, iż jest wyraźnie zaniepokojony naszą obecnością w głównym centrum spacerowym miasta. Tą samą trasą przechadza się zresztą zazwyczaj nie tylko on, ale i kilku jego innych kumpli z ekipa Marvela. Najczęściej podczas wakacji, majówki lub innych świąt, kiedy Wrocław odwiedza najwięcej turystów. Teraz jest jednak sam i wyraźnie chciałby, by tak pozostało. Na próbę proponujemy mu zdjęcie z nami. Zgadza się i nie żąda za to pieniędzy. Obiecujemy, że za chwilę przeniesiemy się dalej, a za naszą misję ratowania świata nie chcemy od nikogo żadnych pieniędzy. Dostrzegam, że wyszła mu gula od nadmiaru powątpiewania.

Tramwaj, w którym jesteśmy, stoi bez ruchu od kilku minut. "Padł trupem" mruczy ktoś pod nosem. Wszystkie spojrzenia kierują się na Catwoman i na mnie. Widzę w tych oczach wołanie o pomoc, więc muszę zareagować. – Spokojnie, zaraz popchnę i ruszymy dalej – mówię. Wszyscy wybuchają śmiechem, gdzieś pojawiają się nieśmiałe oklaski. Balonów wciąż brak. Wychodzimy. Moja towarzyszka spogląda na swoje paznokcie, ja biorę się za walkę z tramwajem. Po paru chwilach wszyscy z niego wychodzą, a jakaś dziewczyna rzuca w naszą stronę" – dzięki, ale my jednak już pójdziemy….". Marszczę czoło i przegryzam górną wargę, wpatrując się w szarą otchłań betonowego miasta. Wierzę, że tym odwrócę uwagę od nieprzyjemnego ekscesu.                                                          

Spoglądamy z mostu na rzekę, dzierżąc w dłoni niewypełnioną płynem butelkę po winie. Jest zakorkowana, a w niej cztery karteczki z rozpisanymi marzeniami do spełnienia w życiu. Dwa Catwoman, dwa moje. Spoglądamy na siebie w lekkim uśmiechu. Nie powinno się zaśmiecać rzek, ale bilans dobrych uczynków wychodzi nam na plus, więc chcemy sobie na to pozwolić. W imię marzeń, magii i wiary w to, że niemożliwe nie istnieje. Catwoman, jako ta bardziej lubująca się w łamaniu zasad, rzuca butelkę do wody. Spoglądamy przez chwilę na to jak porywa ją prąd w dół rzeki. Wraz z nią płyną nasze marzenia, tak jak i my płyniemy razem przez życie. Niekoronowani królowie życia, którzy sny zamieniają w rzeczywistość. Chusteczka wilgocią łez dziś nie nasiąknie, a kurtyna nie zamknie się, póki przedstawienie nie zostanie zakończone. My wyznaczymy na to porę, powtarzam, ale tylko w myślach.

Wrocław potrzebuje bohaterów

– Zawsze chciałam o to zapytać… Co jedzą superbohaterowie? – zagaduje mnie kobieta lekko po 40 – stce.

– Najczęściej pierogi i schabowe.

– A dlaczego jedziecie tramwajem, zamiast polecieć?

– To już nie ten wiek, żeby tak hasać po niebie jak młodzi Bogowie. Plecy wysiadają, a tramwajem oszczędniej i ekonomicznej.

– A bohaterowie to chyba mają poglądy bardziej lewicowe, prawda?

-– Nie, zawsze centrum. Centrum wydarzeń.

-– To ja Wam życzę powodzenia. Wrocław potrzebuje bohaterów.

Pieruny i baby

Towarzystwo spod sklepu bacznie się nam przygląda swoimi kaprawymi oczami. Szczególnie jeden z nich długo mierzy nas spojrzeniem, aż w końcu podekscytowany krzyczy:

– Ej, ja Ciebie znam!

– Ja Ciebie też skądś kojarzę – mówię

– Superman!

– We własnej osobie.

– A Ty to kto?

– Catwoman. Uwikłana w dziwną relację z Batmanem. Aktualnie zdradzająca go z Supermanem.

Twarz mu stężała, a ufne, beztroskie źrenice zaszły mgłą. Zmarszczone czoło  ogorzałe od opalenizny symbolizowało nierówną walkę toczoną w umyśle. Nagle wyjmuje rękę z kieszeni dresu, drapie się nią po łysej głowie i mamrocze przez zęby:

– A Ciebie, babo, to już całkiem coś, żeby zdradzać chłopa?!

– Cóż, prawo selekcji. Wygrywa silniejszy, lepszy. Batman się nie umywa przy Supermanie. Wolę lepszy model.

Cisza. Długie milczenie i ważenie jej słów. W końcu macha zrezygnowany ręką, odwraca się tyłem i rzuca bardziej do samego siebie:

– Ot, pieruny i baby…

– I bohaterowie… – dodaję.

Czytaj również:

Szkielet historii i ciało teraźniejszości Szkielet historii i ciało teraźniejszości
i
Mieczysław Wasilewski, rysunek z archiwum
Przemyślenia

Szkielet historii i ciało teraźniejszości

Paulina Małochleb

Teraźniejszość może być przybliżana i tłumaczona poprzez opowieści o przeszłości. Jednak tego typu narracje niosą ryzyko, że zostaną niezrozumiane i zinterpretowane tylko jako dawne dzieje. 

„A zatem nie ma już »teraz«, ponieważ przeszłość pochłonęła teraźniejszość, zamieniła ją w ciąg obsesyjnych powtórzeń, a to, co wydawało się nowe – co wydaje się dziać teraz – jest jedynie odgrywaniem jakiegoś ponadczasowego schematu” ‒ pisał w zbiorze esejów Dziwaczne i osobliwe Mark Fisher, filozof i teoretyk kultury. W elegijnym tekście opublikowanym tydzień po jego śmierci w 2017 r. na stronie „Guardiana” Simon Reynolds stwierdził, że dla młodszych pokoleń najważniejsza była teza Fishera dotycząca prywatyzacji cierpienia psychicznego – dokonanej przez praktyki kapitalistyczne i polegającej na przekonaniu, że to jednostka ponosi pełną odpowiedzialność za stany psychoemocjonalne. W ten sposób problem dotykający milionów staje się ich własną sprawą, na którą system nie ma wpływu i za którą nie odpowiada. Dla polskich czytelników blog Fishera – o nazwie K-punk – prowadzony na początku lat dwutysięcznych nie był z pewnością tak ważnym punktem odniesienia jak dla brytyjskich odbiorców, ale jego tezy krążą i w systemie coraz bardziej drapieżnego kapitalizmu, strojącego się w szatki work-life balance, brzmią coraz mocniej.

Czytaj dalej