Prawdopodobnie najgorszy kryminał w historii literatury. Pomyślany jako twórcze rozwinięcie Imienia róży; efekt – fatalny. Tożsamość zabójcy poznajemy już na drugiej stronie: nie wiadomo, dlaczego powstały kolejne. Akcja dzieje się w bliżej nieokreślonej karczmie, wypełnionej radosną kompanią z gargantuicznym apetytem. Pełniący funkcję powieściowego detektywa opat – o imieniu Wilhelm (a jakże!) – zakłada sobie opaskę na oczy i gra w zgaduj-zgadulę; w ten sposób, bełkocząc pod nosem, wykrywa sprawcę morderstwa. Po chwili jednak pada na podłogę, zalany w sztok. Mnisi, głównie z nowicjatu, pryszczaci i hałaśliwi, ucztują w najlepsze. Przez następne kilkadziesiąt stron poznajemy szczegóły tego, co zjadł i wypił ogromny franciszkanin siedzący na ławce obok opata. Utwór kończy opis rozkwitającej roślinności, chociaż wcześniej dano do wiadomości czytelnikom, że spadły pierwsze liście z drzew.
W obliczu tej niepojętej lektury czuję się zmuszony napisać coś przykrego. Otóż jeśli polska literatura tak ma wyglądać, to kończę z profesją zawodowego recenzenta. Ostrzegałem już niejednokrotnie krajowe środowiska literackie. Ale tym razem miarka się przebrała. Do widzenia.