– No jeśli Caradhras nie jest niebezpieczny, to ja już nie wiem, co jest.
– A ja wiem. Moria.
– Moria to wspaniałe, bezpieczne miejsce! – zakrzyknął dziarsko Gimli. – A ty jesteś uprzedzony jak typowy elf.
Orzeł, do którego właśnie ośmieliłaby się wystąpić z polemiką glista, nie spojrzałby na nią z chłodniejszą wyższością niż Legolas na Gimlego.
– Ja? Uprzedzony? Do czego?
– Jak to do czego? – zapowietrzył się Gimli. – Do kopalni.
– Gimluś, teraz to insynuujesz. Jeśli jestem do czegoś uprzedzony, to do mrocznych miejsc, gdzie króluje zło.
– Mroczna to jest akurat wasza puszcza, a nie Moria!
– Za pozwoleniem, od Lasu Zielonego Liścia się odczep!
– Silentium, kochani! – Gandalf podniósł głowę znad apetycznie opasłego tomu Pliniusza Młodszego. – Krzyki, jak wiemy od starożytnych, nigdy nie pomagają namysłowi. A już na pewno nie pomagają mi w lekturze. Quet turbulat, net reconciliantur.
– Seneka – odgadł machinalnie Aragorn – Legolas, Gimli, nie kłóćcie się.
– Ja się nie kłócę! To Legolas się żołądkuje.
– Co? Co ja robię?
– Żołądkujesz się, Legolasieńku, żołądkujesz się. Co na marginesie świadczy o tym, że podskórnie czujesz, że nie masz racji.
– Słucham? Na Jowisza, ten krasnolud przekracza wszystkie granice tupetu!
Frodo z rozczuleniem przyglądał się drużynie. Gimli, brodaty i zażywny, wpatrywał się zaczepnie w Legolasa, ale w głęboko osadzonych, brązowych oczach igrały mu jak zwykle figlarne iskierki. Także Legolas – subtelne jasnowłose stworzenie o długich nogach i wybitnym profilu – nie wydawał się rozzłoszczony na serio. Aragorn przyglądał się im z czuło-drwiącym zniecierpliwieniem, równocześnie mieszając energicznie strażniczą zupę porową na kolację. W czarnych włosach pojawiły się pierwsze siwe nitki. „Postarzał się – pomyślał Frodo z przerażeniem – postarzał się, a ja tak mało mu pomagam. Dlaczego on sam przyrządza tę nalewkę, dlaczego nie przyrządzam jej ja? Nigdy się o niego nie troszczyliśmy, to on był od troszczenia się o nas. Od dzisiaj to się zmieni” – zdecydował Frodo i wrócił do obserwowania drużyny. Gandalf, który w międzyczasie zdążył już zapomnieć o sprawie Morii i Caradhrasa, czytał Piliniusza, popijał napar athelasowy ze swojej ulubionej podróżnej czarki z entem, odizolowany od toczących się nad jego głową przekomarzanek i był całkowicie szczęśliwy.
Merry i Pipin kroili chleb i ser na kolację, ich przystrzyżone na krótko (według najnowszej hobbiciej mody) kędziory – orzechowe Merry’ego i złote Pipina – błyszczały w październikowym słońcu. Sam, który podjął się przyniesienia dodatkowego chrustu na ognisko, uzbierał z niego stos, który całkowicie zasłonił mu pole widzenia.
– Panie Frodo – krzyknął. – Gdzie pan jest? Bo ja nic nie widzę!
Zakolebał się niebezpiecznie, wypuszczając kilka gałązek.
– Wywrócę się – jęknął w przebłysku zrozumienia, zahaczając równocześnie nogą o wystający korzeń. I już leżał na ziemi, śmiejąc się całą swoją rumianą mordką.
„Kocham ich – pomyślał Frodo – kocham tę bandę wariatów”. Nagle na ramieniu poczuł czyjąś ciężką rękę. Odwrócił się przestraszony.
– Nie bój się – mruknął Boromir, posępny dryblas o barach atlety i oczach spaniela. – Znalazłem w lesie pieczarki, słyszałem, że wśród niziołków je lubicie. Chyba że to kanie? Nie rozróżniam kań i pieczarek.
Zarumienił się, spuścił oczy i bezradnie poruszył niedźwiedziowatymi ramionami.
– Czuję, że to kanie. To kanie, tak?
Frodo poczuł, że zalewa go fala ciepła i wyrzutów sumienia, bo przecież jeszcze wczoraj zastanawiali się z Samem, czy Boromir – jako wzorcowy, acz sympatyczny okaz gondorskiego militarysty – czegoś aby nie knuje. Jak mógł podejrzewać o cokolwiek tego poczciwca?
– Nie, Boromirze, to nie kanie – oznajmił z godnością. – To bez wątpienia pieczarki i zaraz je przyrządzimy. Tak się składa, że w gotowaniu pieczarek jestem mistrzem.
Klepnął Boromira po ramieniu (wspinając się w tym celu na palce) i razem ruszyli w stronę ciepłego płomienia ogniska.