
Wydawałoby się, że w 2017 r. kino powiedziało już, co miało do powiedzenia, o sztuce współczesnej. W nagrodzonym Złotą Palmą The Square Szwed Ruben Östlund odkrywał w galeryjnych progach symptom komunikacyjnego impasu, jaki gnębi dzisiejszy świat. Pokazywał, że sztuka to obecnie nie tyle lekarstwo na bóle rzeczywistości, ile raczej symptom choroby. Zupełnie inaczej Polak Łukasz Ronduda, który do wystawienniczego kubika zagląda bez sceptycyzmu swojego kolegi po fachu. I znajduje w nim coś pozytywnego – jeśli nie zaraz jakiś sens życia, to co najmniej zdrowy kontrapunkt dla chleba z masłem i podcierania tyłka.
A ów chleb i podcieranie stąd, że trudno mówić o Sercu miłości, nie wspomniawszy i o Ostatniej rodzinie. Scenariusz Rondudzie napisał bowiem Robert Bolesto, który całkiem niedawno przełożył na sceny i dialogi heroiczne zmagania z materią życia, jakie prowadzili niejacy państwo Beksińscy. I to kolejny kontrapunkt dla wizji Rondudy. Z Ostatniej rodziny wynikało bowiem jasno, że malowanie malowaniem, audycje radiowe audycjami radiowymi, a w końcu i tak wszystko sprowadza się do kupy w sedesie i trupa w ziemi. Serce miłości tymczasem raczy się nie zgodzić.
Zamiast Beksińskich mamy tym razem innych B. Zuzanna Bartoszek (Justyna Wasilewska) i Wojciech Bąkowski (Jacek Poniedziałek), dwoje artystów, kiedyś z Poznania, obecnie z Warszawy. Dziwna to para. Oboje łysi – on z wyboru, ona z choroby. Dnie zbywają im głównie na tworzeniu: pisaniu, komponowaniu, performowaniu, graniu w Simsy. Bywa, że ona przebiera się za kobietę-kota i zmysłowo do niego mruczy, innym razem zaś w przypływie złości chwyta za linijkę i grzmoci go do krwi. Zresztą to chyba ona, zapewne pod jego adresem, nabazgrała na ścianie ich mieszkania bluzg: „Jesteś mizoginem” (i dalej w tym tonie). Regularnie kłócą się też o to, kto z kogo bardziej zrzyna. Czasem pójdą do galerii (handlowej) poobserwować „ciacha”, czasem coś wystawią w galerii (sztuki). Ot, życie.
Bo właśnie o życiu jako materii sztuki mówi nam Ronduda – na spółkę z Bolesto, Poniedziałkiem, Wasilewską, a nawet samymi B. Bartoszek i Bąkowski maczali bowiem palce w filmie, przybili stempel aprobaty, pobłogosławili projekt i tym samym wzmocnili jeszcze tezę o przenikalności sfer prawdy i kreacji. Mamy tu bowiem opowieść o przekuwaniu okruchów codzienności w sztukę, opowieść o parze, która w każdym swoim oddechu szuka artystycznego potencjału. A także – po prostu – opowieść o parze. Kto w tytule usłyszy obietnicę jakiejś love story, ten może się w kinie zdziwić, ale nie znaczy to, że Serce miłości nie ma w sobie nic z romansu. Tyle tylko, że zwyczajna „związkowa” przepychanka – wszystkie te demonstracje miłości, zazdrości, obojętności – są tu również orężem w walce o sztukę. Lustrzani i wampiryczni bohaterowie nieustannie czerpią bowiem z siebie nawzajem, wciąż negocjując granicę między inspiracją, plagiatem a miłością. Zwrot „sztuka kochania” nabiera nagle nowego znaczenia.
Żeby nie było: Ronduda nie chce budować pomnika, trzyma się ziemi, konkretu, ciała – często razem z Bąkowskim i Bartoszek szuka w sztuce nie tyle zbawienia, ile zabawienia. Nie umyka mu też egotyzm, odklejenie od społecznej „rzeczywistości”, wsobność, nawet jałowość dokonań bohaterów. Taka cena, taki charakter, takie ryzyko twórczych poszukiwań – zdaje się jednak mówić twórca, który zapamiętale kontynuuje tu swój projekt „kino-sztuki”. Najpierw odkrył, nazwał i opisał zjawisko – jako kurator, naukowiec, krytyk – teraz sam je współtworzy. Serce miłości, podobnie jak jego debiutancki Performer, stanowi przecież ambitną – i udaną – próbę sfabularyzowania, zbiografizowania, ukinowienia polskiej „galerii”. I to na jej zasadach. Epizodyczna struktura, szczątkowa fabuła, gra kolorem i przestrzenią, pewien programowy ekscentryzm – Ronduda opowiada o artystach w tonie grubo arthouse’owym. Ale też – z wielką pomocą aktorów – niejako oswaja przed widzem sztukę współczesną. Fascynująco anemiczny Poniedziałek i równie fascynująco ekstrawagancka Wasilewska – choćby dla tego duetu warto Serce miłości zobaczyć. W cenie biletu: wizyta w galerii.