
Nasz bohater zrezygnował z pisania na rzecz milczącego oporu, trwania, dawania świadectwa przez trzymanie się z boku. Arcyciekawy wydał nam się przykład człowieka nietworzącego nawet do szuflady. Pisarza, który jest gotowy sprzedać maszynę do pisania i podziwiać sufit – tłumaczy Marcin Krzyształowicz, reżyser filmu „Pan T.”, z którym rozmawiał Mateusz Demski
Mateusz Demski: Niezmiernie trudno opisać bliżej Leopolda Tyrmanda. Bardzo mnie zaskoczyło, że ten scenariusz w ogóle powstał i trafił akurat w Pana ręce.
Marcin Krzyształowicz: A podobno nie ma przypadków… Pewnego dnia zadzwonił telefon, ja odebrałem i tak się rozpoczął mój twórczy romans ze scenarzystą Andrzejem Gołdą. Ale moja pierwsza reakcja na pomysł robienia filmu o Tyrmandzie była mocno sceptyczna. Zgrzyt wynikał z przeświadczenia, że nie chcę robić obrazu biograficznego. Mam takie przekonanie, że reżyser podejmujący się tego typu wyzwania skazany jest na ustawiczne okazywanie szacunku na prawo, lewo, do tyłu i do przodu. A to dlatego, że istnieje sekwencja wydarzeń, które już miały miejsce, co rodzi konieczność zachowywania wierności faktom. Ja jestem zdania, że o wierność warto zabiegać w małżeństwie i przyjaźni. Niekoniecznie w sztuce.
Brzmi to trochę tak, jakby pierwotny scenariusz oparty na wspomnieniu Tyrmanda nadawał się tylko do wyrzucenia.
I trochę tak było. Na samym początku powiedziałem Andrzejowi, jakie jest moje stanowisko: możemy wspólnie napisać scenariusz od nowa. I w taki sposób, żeby z prawdziwym Leopoldem Tyrmandem nie miał on zbyt wiele wspólnego. Oczywiście pozostawimy pewne tropy, niewielkie sugestie albo podskórne skojarzenia dla wtajemniczonych. Nic jednak nie będzie wprost biograficzne i identyfikowane tylko z jedną postacią. Zaplanowaliśmy więc Pana T. jako kompilację