Portret kobiety w ogniu to jeden z najpiękniejszych filmów 2019 roku. Opowiada o miłości niemożliwej i trudno pozostać obojętnym wobec rozgrywającego się na ekranie dramatu. Malarka przyjeżdża na skalistą wyspę, by sportretować arystokratkę. Ta jednak nie zgadza się na pozowanie, artystka musi ją obserwować z ukrycia, tak jak ukryta pozostaje prawdziwa tożsamość kobiety. Między kobietami rodzi się uczucie…
Na festiwalu w Cannes w 2019 r. Portret… dostał nagrodę za scenariusz. Odebrała ją Céline Sciamma, również reżyserka filmu. Na pierwsze po Cannes pokazy swojego obrazu przyleciała do Wrocławia – Portret… był filmem otwierającym festiwal Nowe Horyzonty w 2019 r.
Jan Pelczar: Portret kobiety w ogniu pokazuje historię miłosną z XVIII w. Związek, którego zderzenie z rzeczywistością oglądamy na ekranie, w moim kraju wciąż jest w wielu miejscach niemożliwy.
Céline Sciamma: We Francji może jest łatwiej, ale też nie wszędzie. W tym roku ogromne kontrowersje wzbudza realizacja postulatu, by na akcie urodzenia dziecka, które zostaje poczęte dzięki in vitro i przyjdzie na świat w rodzinie dwóch matek, nie podawać danych ojca. Dla wielu ludzi, ukształtowanych przez konserwatywny i patriarchalny świat, to niedopuszczalne. Przyjeżdżając do Polski, na pierwszą po Cannes premierę Portretu kobiety w ogniu, słyszałam o wydarzeniach w Białymstoku, gdzie Marsz Równości stał się powodem zamieszek, a jego uczestnicy obiektem ataku nacjonalistycznych bojówek kibiców oraz zwykłych mieszkańców, którzy wyszli na ulice z homofobicznymi hasłami. Niestety, takie sytuacje wciąż się wydarzają w wielu miejscach świata. Nienawiść staje się uniwersalna i trudno o zdziwienie – stykamy się z globalnymi problemami, z którymi nie potrafimy sobie poradzić. Nasza cywilizacja umiera z krzykiem, bo to cywilizacja stworzona przez białych mężczyzn. Oni zawsze są głośni, gdy cierpią. Kiedy mają grypę, krzyczą tak, jakby umierali na raka. Rzucanie kamieniami w ludzi, którzy manifestują swoją miłość, jest reakcją zrodzoną ze strachu i niezrozumienia. Zgodnie z przewidywaniami po pokazach filmu nie spotkaliśmy się z żadnymi negatywnymi reakcjami, bo w każdym kraju społeczeństwo jest różnorodne.
Czy film mógłby dotrzeć także do tych, którzy negatywnie zareagowaliby na sam jego opis? Jest jak piękne dzieło sztuki, a jednocześnie udowadnia, że miłość między dwiema kobietami przebiega jak każde heteroseksualne love story znane nam z kina od dziesiątek lat.
Nie, nie przebiega tak samo. Świat opowiadania – w literaturze, kinie, sztukach wizualnych – został zdominowany przez męskie spojrzenie. W naszej tradycji, a także w miłosnych historiach, piętno odcisnął sposób postrzegania świata właściwy dla mężczyzn. Historię z Portretu… można porównać np. z Abelardem i Heloizą, ale rozgrywa się ona między Marianną i Heloizą, a to już wystarczy, by była zupełnie odmienna, bo dynamika lesbijskiej relacji miłosnej jest podporządkowana osobnemu rytmowi. Kobiety mają inną wrażliwość, inaczej przeżywają to, co dzieje się dookoła, inaczej patrzą, co innego widzą. To chciałam pokazać. Nasz film jest rodzajem manifestu na cześć takiego spojrzenia. Istotna była na przykład scena pocałunku. Takich scen miłosnych było w historii tysiące, ale mnie zależało na wymyśleniu czegoś nowego, opracowaniu takiej choreografii, jakiej w kinie nie było. Zależało mi na tym, żeby ktoś, kto będzie mógł identyfikować się z bohaterkami Portretu…, zobaczył nowe obrazy, a co za tym idzie – zachował nowe wspomnienia. Podczas pracy nad filmem ważny był też sposób, w jaki patrzymy na kobiety. Chodziło o to, by stworzyć odpowiedni temat, by nie uprzedmiotowić bohaterek. Kochanki nie miały być obiektami. W wyobraźni widzów chcieliśmy stworzyć kobiece postaci z krwi i kości, zdolne zaangażować, wciągnąć w historię. One są podmiotami, natomiast nieco przedmiotowo traktujemy w filmie mężczyzn.
Nie było trudnością zrealizować taki pomysł w zdominowanym przez mężczyzn przemyśle filmowym?
Na planie pracowały niemal wyłącznie kobiety. Przygotowania też poszły dobrze. Nie było problemów z finansowaniem. Nikt we Francji nie stwarza żadnych oporów, gdy przychodzi do opowiadania historii o relacji lesbijskiej. Były już realizowane filmy o miłości dwóch kobiet i filmy realizowane przez kobiety. Praca nad Portretem kobiety w ogniu umożliwiała przedstawienie takiej relacji, tym razem z kobiecej perspektywy – także z perspektywy kobiecego zespołu realizatorek. Kina to wcześniej w większym stopniu nie interesowało. Nikt nie widział w takim spojrzeniu wielkiej opowieści. Znaczna część potencjalnych widzów, która popatrzy na zapowiedź Portretu…, powie, że to film kostiumowy. Dla mnie to w pierwszej kolejności kino gatunkowe. Oparte na subwersji, z elementami politycznego manifestu, ale skupione przynajmniej w połowie na sprawach tak subtelnych, jak piękno, miłość i wrażliwość. Dla części widzów może więc w tym filmie kryć się niespodzianka, mogą zobaczyć coś nieoczekiwanego. Ważne, jak na to zareagują.
Jedną z możliwych reakcji jest uwielbienie dla twojej partnerki i muzy, Adèle Haenel, obsadzonej w roli głównej.
Obsadziłam Adèle, bo chciałam opowiedzieć historię miłosną. I chciałam pokazać, jak przebiega proces zakochiwania się. Prześledzić go także choćby w spojrzeniach. Jak patrzymy na obiekt, którego zaczynamy pożądać? Jak postrzegamy siebie nawzajem w miłosnej relacji? Miłość jest w tym ujęciu przede wszystkim ufnością, że druga osoba patrzy na nas w sposób zgodny z naszymi wyobrażeniami. Opowiadanie o niej – sumą spojrzeń wszystkich postaci. Wiedziałam, że Adèle podoła temu zadaniu i że zasługuje na rolę, w której będzie mogła błyszczeć.
Na widza mają działać uczucia przeżywane przez Heloizę i Abelardę. Emocje podkreśla bardzo znany motyw muzyczny, który z ekranu brzmi inaczej niż zwykle.
Wykorzystałyśmy Cztery pory roku Vivaldiego dlatego, że ten motyw jest współcześnie jedną z najbardziej zbanalizowanych melodii. Przynajmniej we Francji. Dzwonisz zarejestrować się do lekarza, czekasz na połączenie, słyszysz Vivaldiego. Telefonujesz do banku po kredyt – to samo. Nie ma bardziej oklepanego brzmienia, to fragment równie rozpoznawalny, co odarty z kontekstu. Chciałam, byśmy usłyszeli go na nowo, a właściwie po staremu. Mam wrażenie, że teraz słyszymy Vivaldiego bardzo często, ale w ogóle go nie słuchamy. W czasach współczesnych kompozytorowi te same nuty miały zupełnie inną wagę. Cieszę się, gdy widzowie znów zaczynają ją przywiązywać do tego brzmienia. O to samo nowe, inne spojrzenie, chodzi w całym filmie.
Portret… jest pełen długich ujęć, które są uważnymi spojrzeniami, bo uczucie wybucha, gdy arystokratka grana przez Haenel ma pozować do portretu. Nie chce tego robić, obserwowana jest więc przez malarkę ukradkiem. Dzięki temu mamy w filmie wspomniane ujęcia i prawdziwie malarski sposób opowiadania obrazem. Czułem się na sali kinowej jak w galerii jednego z wielkich muzeów, a tłum pozostałych widzów zupełnie mi nie przeszkadzał. Jak budowałyście stronę wizualną filmu?
Przygotowywałyśmy się na dwa sposoby. Przede wszystkim – dokumentacja i jej zgromadzenie. To było jak prawdziwe studia z historii sztuki, z okresu, gdy zaczęto prezentować dzieła tworzone przez malarki. Chodzi o setkę kobiet we Francji i w całej Europie. Żyły w epoce pełnej zachwytu, mogły pochylić się nad czymś, co wcześniej było dla nich niedostępne, jak sztuki magiczne. Ponadto prowadziłyśmy wszelkiego rodzaju poszukiwania, które pomogły nam wymyślić konkretną postać malarki i stworzyć prezentowane w filmie dzieła. Nie chciałam filmu biograficznego, który zawęzi nas do istniejących już ram oraz narzuconego przez konkretną postać stylu. Łatwiej było mi opowiadać historię, w której doświadczenia wielu kobiet rezonują w wymyślonej bohaterce i w jej dorobku, stworzonym od podstaw przez naszą ekipę. Dzięki temu łatwiej było nam konstruować sceny, w których kamera pokazuje malarkę przy pracy. Podglądamy jej ruchy, gesty, widzimy portretowaną Heloizę oczami Marianny. Widzimy także „jak patrzy artystka”. W obu obszarach poszukiwań współpracowałam ściśle z autorką zdjęć do filmu, Claire Mathon, i z młodą malarką, Hélène Delmaire. Jej prace zobaczyłam pierwszy raz na Instagramie. To sztuka współczesna, ale znalazłam w niej taki rodzaj portretowania, jaki był bliski moim wyobrażeniom. Pracowałyśmy wspólnie nad stylem, a nawet duszą postaci, którą gra Noémie Merlant.
A nad jej osadzeniem w realiach historycznych?
Hélène miała spore doświadczenie w dawnych technikach malarskich, przeszła klasyczną szkołę malarstwa olejnego. Korzystałyśmy także z pomocy konsultantów, historyków i socjologów sztuki, którzy pomogli Noémie Merlant być wiarygodną w roli artystki. Poznałam historie wielu malarek z epoki, w której osadziłyśmy film, a które nigdy nie zrobiły znaczących karier. Ale dowiedziałam się o nich, dopiero gdy się nimi zainteresowałam. Wcześniej wiedziałam tylko o kilku najsłynniejszych, z Artemizją Gentileschi na czele. A było ich, jak już wspomniałam, całkiem sporo. Istnienie i dorobek wielu malarek – to nie zostało mi nigdy przekazane jako powszechna wiedza, część wspólnego dziedzictwa. Kiedy miałam 15 lat, zapytałam moją licealną nauczycielkę literatury, dlaczego nie uczymy się więcej o kobietach. Odpowiedziała: bo nie ma materiałów źródłowych, książek, odpowiednich podręczników. Powinna powiedzieć: bo nie uczono ich czytać ani pisać, więc nie zostawały autorkami. Dosyć dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że ta przytłaczająca przewaga mężczyzn w naszych dziejach, w czołowych miejscach historii i w spuściźnie rozmaitych dziedzin sztuki, nie jest tylko kwestią rzeczywistego podziału talentu, ale sprawą braku możliwości, woli politycznej. I faktu, że niektóre osoby nie miały prawa głosu.
Céline Sciamma:
Francuska reżyserka i scenopisarka. Ukończyła prestiżową francuską szkółę filmową La Fémis. Napisała scenariusze do wszystkiech swoich filmów: Naissance des Pieuvres (2007), Tomboy (2011), Dziewczyny z bandy (2014) oraz Portret kobiety w ogniu (2019), który swoją premierę miał podczas festiwalu w Cannes.
Film Portret kobiety w ogniu w reżyserii Céline Sciammy jest dostępny na platformie Nowe Horyzonty VOD.