Stało się coś niewiarygodnego – zbzikowałam na punkcie królika republikanina. Siedzę i przeglądam jego konto na Instagramie, filmy z oficjalnej wizyty w Białym Domu i koszulki, na których miękką łapką pociąga za sznurki. Okrąglutki, łaciaty Marlon Bundo to królik wiceprezydenta USA Mike'a Pence'a. To również pierwszy w historii królik, który leciał samolotem Air Force One, oraz pierwszy oficjalny posiadacz tytułu BOTUS (Bunny of the United States).
Opiekun Marlona na pewno nie jest moim ulubionym politykiem i nie zmienia tego fakt, że zapewnił BOTUS-owi dobre życie. Mocno mieszane uczucia budzi we mnie też króliczy wątek w kampanii wizerunkowej przełożonego Pence'a – komiks Thump: The First Bundred Days, w którym uszaty prezydent USA nosi podejrzanie znajomą blond czuprynę, buduje mur, za którym mają pozostać myszy w sombrerach, i w podskokach rozprawia się z przeciwnikami politycznymi, którzy oczywiście nie robią nic innego, tylko niecnie knują przeciwko puchatemu sojusznikowi zwykłego wyborcy. Autorzy Thumpa umieją rysować, niestety, naprawdę śliczne króliki w służbie czarnego PR. Do dzisiaj trawię dysonans poznawczy po starciu z tym komiksem – ponieważ wyjątkowo kocham właśnie zajęczaki, czuję się, jakby zrobiono mi niezbyt smaczny kawał. Nawet najbardziej uroczy króliczy nosek nie zamaskuje paskudnej retoryki tzw. alt-right, z którą sympatyzują autorzy Thumpa.
Nie mam złudzeń co do tego, w jakim celu politycy fotografują się ze zwierzakami – chodzi o próbę demonstracji, że może nie są do końca złymi reptilianami z kosmosu i miewają czasami ludzkie uczucia (a pamiętacie zdjęcie koali, która próbuje wymknąć się z uścisku Władimira Putina?). Z drugiej strony, pragmatyczna część mojej głowy cieszy się z faktu, że doceniono właśnie te stworzenia. Królik to trzecie najpopularniejsze zwierzę domowe w USA (w Polsce zapewne sprawy mają się podobnie), ale jednocześnie rekordzista pod względem zaniedbań i porzuceń. Króliki nie są uważane za tak bliskich towarzyszy człowieka, jak psy i koty, za to często bywają mylone z pluszowymi przytulankami, co sprawia, że ludzie kupują je pod wpływem impulsu. Kiedy okazuje się, że „przytulanka” ma wymagania i niekoniecznie lubi dotyk, trafia – jeśli ma szczęście – do azylu, jeśli nie – na ulicę. Królicze schroniska, których również w Polsce mamy kilka, pękają w szwach – przebywają w nich króliki dostarczone przez samych właścicieli, znalezione przez straż miejską, wreszcie uratowane z interwencji, jak w te wakacje, kiedy setkę stłoczonych w kartonach stworzeń odebrano od bezmyślnej zbieraczki zwierząt. Może więc będzie jakiś pożytek z tego, że odpowiedzialność za króliki promują środowiska, które zazwyczaj kojarzą się z ostentacyjną niechęcią do okazywania współczucia czy innego rodzaju „mazgajstw” (na pewno znają Państwo typowe argumenty spod znaku piernika i wiatraka, np. „Dlaczego pomagacie królikom, a nie biednym dzieciom?”, zupełnie jakby pomoc była grą o sumie zerowej, w której każdy może wybrać tylko jeden cel).
Swoją drogą, kilka lat wcześniej z królikiem adoptowanym ze schroniska pokazywał się chętnie w mediach Clint Eastwood, aktor, którego trudno nazwać kluchą czy cieniasem. Bo też opieka nad królikiem nie jest wcale łatwym zadaniem. Przekonałam się o tym na własnej skórze, gdy jako wolontariuszka pomagałam w krakowskiej Uszatej Przystani. Króle bywają częściej nieufne albo wręcz bojowe niż płoche i lgnące do ludzkiej dłoni. Ich sława przytulanek ma słabe podstawy, ponieważ zwykle nie lubią być noszone na rękach. Te z królików, które jeszcze mnie nie znały, witały mnie groźnym rytuałem tupania, a z każdej wizyty przynosiłam kilka śladów zębów i pazurów, ale jednocześnie poczucie wielkiej satysfakcji, gdy obserwowałam socjalizacyjne postępy moich podopiecznych. Budowanie przyjaźni z nimi trwa długo, ale jest warte zachodu, są bowiem bystre i lojalne. Znane z piosenki Breakoutu przeżycie: „królika trzymać w dłoniach, głaskać jego sierść” to wspaniałe doświadczenie, gdy rzeczony królik jest zrelaksowany.