Keeping Up with the Mountbattens
Szkoda, że królowa Anglii nie urządzi sobie w domu własnej wersji Kardashianek – ale z drugiej strony, gdyby urządziła, już nie byłaby królową. Z tego paradoksu bierze się The Crown, wieloodcinkowy, wielosezonowy fanfik (fan fiction) na temat brytyjskiej rodziny królewskiej. Kardashianie są królami życia oraz Instagrama. Mountbatten-Windsorowie to rodzina królewska w starym sensie tego słowa, ale gdy się lepiej przyjrzeć, to jednak celebryci. Wśród monarszych rodów (a w Europie mamy jeszcze szwedzki, duński, hiszpański, holenderski, belgijski, norweski, wszystkie skoligacone) są tymi „najbardziej”: najbardziej znanymi (z tego, że są znani), najbardziej sfilmowanymi i najbardziej „królewskimi”. Królowa angielska jest jakby królową świata, tak jak prezydent Stanów Zjednoczonych to najważniejszy spośród prezydentów. Musi być w tej układance równie silna przeciwwaga, wielki szwarccharakter, the prince of darkness – w Królu lwie to Skaza, w realu – Putin. Tylko raz w roku przyćmiewa ich wszystkich Szwecja: w dzień rozdania Nagród Nobla.
Kardashianki się zwijają, domykają show, więc trzeba brać, co jest… Z jakiegoś powodu temat monarchiczny w Anglii zdaje się niewyczerpywalny (jak sama monarchia). Każdy chyba widział przynajmniej jeden film z tego działu, chociażby dokumentalny. Pamiętamy Colina Firtha, jak pięknie się jąkał (Jak zostać królem), Naomi Watts, jak pięknie schylała głowę (Diana), Olivię Colman w Faworycie, Nigela Hawthorne’a w Szaleństwie króla Jerzego… Sam twórca The Crown, pisarz Peter Morgan, stworzył uprzednio Królową (tę z Helen Mirren) i dramat Audiencja o cotygodniowych widzeniach Elżbiety II z kolejnymi premierami (prapremierę grała ta sama aktorka).
Temat królewski nie przepada w popkulturze – taka natura tematu. Przecież pamiętajmy, że król ma dwa ciała: ciało przyrodzone, które umiera wraz ze swoim „nosicielem”, i ciało państwowe, rządzące się osobnym prawem, rzec można: nadprzyrodzone (troszeczkę jak z Dalajlamą, ciągle się odradzającym w serii inkarnacji). „Umarł król, niech żyje król”, znaczy tyle, że król jako instytucja nie umiera nigdy. Nawet z papieżem tak nie ma! W papiestwie istnieją czasowe przestoje, tak zwane sede vacante. Sądząc po tym, co ostatnio się dzieje dokoła Kościoła, możemy uznać, że papież spada w zasięgach i już nie jest nietykalny. Tylko królowa Elżbieta, głowa innego, ale też Kościoła, trwa nieporuszona – i przeżyje własny pogrzeb.
Serial posttelewizyjny
The Crown jest jednym z synonimów Netflixa, jest Netflixa synonimem i koroną. Czwarta część serialu idealnie wstrzeliła się w moment, ma wspaniały timing: nakręcona zaraz przed epidemią, pokazana u jej szczytu jak wspomnienie z lepszych czasów. Najlepsze wyjście, kiedy lepiej nie wychodzić, to zasiąść przy kompie i oglądać dobry kontent. Netflix zdaje się rozumieć ducha nowych czasów, sam skądinąd go kształtuje, sezon serialu ogłaszając od razu cały, od razu do binge’owania (oglądania w ciągu).
Korona uwzględnia kontekst, w którym ma być oglądana, a to znaczy – w domu, przy całej rodzinie. Serial o „rodzinie rodzin” wie, jaki ma target. Jest serialem familijnym. Nie przeklinają, nie kopulują, dzieci same im wychodzą pod presją narodu. Można o nich porozmawiać z mamą, siostrzeńcem, panią z warzywniaka, przyjacielem gejem. Można z nimi ich obejrzeć. Wreszcie przyzwoite treści! The Crown trzyma się środka i angielskiej klasy wyższej jak onegdaj Downton Abbey, gdzie największy hardcore zachodził na korytarzu, gdy lokaj skradł pokojówce całus, idąc do służbówki! W czwartym sezonie Korony tylko raz widzimy królową w tak zwanych pieleszach, i to z obcym mężczyzną, ale on przyszedł „tylko porozmawiać”.
Serial familijny o specyficznej rodzinie, jeśli ich oceniać według zwyczajnych kryteriów, trochę dysfunkcyjnej. Może chodzi o to, że mają funkcję specjalną, rzadką w społeczeństwie, i przez to nie mają czasu na inne zadania. Normalni nie są, bo może nigdy tacy być nie mieli? Na starcie paru odcinków dostajemy planszę z ostrzeżeniem (trigger warning), że czeka nas obraz zaburzeń odżywiania i proszę uważać. Myślę, że taką zapowiedź można by dołożyć przed całym serialem: „Dzieło opowiada o życiu rodzinnym. Nie rób tego w domu”.
Tym, co różni The Crown od zwyczajnej telewizji i wszystkiego innego, jest ogromny rozmach – operowy (w tym sceny w operze). Wszystko jest na najbogaciej, suknię ślubną Diany szyli ponad trzy i pół miesiąca, i to dla jednej sceny, jednego ujęcia, bynajmniej nie ślubu! Zaślubiny Diany z Karolem, powiadają twórcy, „na YouTubie można obejrzeć”, za to przyszłą księżną kroczącą z prywatnej komnaty, a za nią ten słynny niekończący się tren, jedynie w serialu. Mamy na ekranie tylko uwerturę i aż strach pomyśleć, czy kurs funta by nie zadrżał, gdyby nakręcili całą ceremonię. Trochę wstyd się przyznać, że się ten odcinek oglądało jednym okiem na ekranie telefonu zaraz przed zaśnięciem, ale z drugiej strony – płacę. W The Crown boskość tkwi w szczegółach, masz to wszystko odtworzone, od wystroju po wymowę.
Elizabeth R
Tak się właśnie podpisuje obecna królowa. „R” to od regina, por. Salve regina – „Witaj, królowo”. Twarz całego przedsięwzięcia, drukowana na pieniądzach, a najbardziej nieprzenikniona. Jest trochę jak Banksy: tym bardziej znana, im mniej o niej wiemy. Jedna jedyna broni Thatcher na słynnym weekendzie w Balmoral, potem jawnie się z nią ściera w kwestii kolonialnej, natomiast na koniec, gdy mogłyby już dawno powiedzieć sobie do widzenia, nieoczekiwanie wychodzi z przeuroczym gestem. Panie są w konflikcie chociażby z racji klasowych, a jednak to Elżbieta wyrasta ponad swe pochodzenie.
Elżbieta II w serialu The Crown jest żywą ilustracją pojęcia arcanum imperii, „tajemnica panowania”. Może nie rządzi, no ale króluje, a nikt nie wie, jakim cudem! Wszystko powinno już pięć razy się zawalić, we współczesnym świecie ten angielski skansen powinien już dawno upaść. Tak przecież wyglądała pierwsza scena pierwszego sezonu: kaszlący złowieszczo król, powoli umierający – co kręcono w czasach, gdy kaszel nie wywoływał aż takiego niepokoju. Serial opowiada o monarchii, która mimo wszystko żyje. Coś w królowej jest takiego – może charyzma „z Bożej łaski”, jak głosi tytuł monarszy – co nie daje spać kolegom. Zacznijmy od faktu, że w ogóle nie miała być królową, i pierwszy sezon klaruje, jak do tego doszło (słynna abdykacja stryja). Tymczasem w długości „kadencji” przebiła już swoją praprababkę, królową Wiktorię, a nie było łatwo. Przebiła Franza Josefa, który jaśnie nam panował (na południu Polski, gdy nie było Polski) 67 lat. Elżbieta II zrobi wszystkim psikus i „jak ją znam”, to serial przeżyje.
Królowa angielska przez swoją nieprzeniknioność (raz tylko złamaną, gdy chodzi o słuszną sprawę i walkę z rasizmem) stanowi wspaniały ekran dla naszych projekcji. Każdy w jej twarzy zobaczy, co tylko zapragnie. Olivia Colman popisowo wywiązuje się z roli: rządzi na ekranie, nie podnosząc głosu i „nie robiąc miny”, jeszcze lepiej niż Meryl Streep w Diabeł ubiera się u Prady – nie musi nikogo przerażać, żeby dopiąć swego.
Premierzyca
Gdyby Korona opowiadała tylko o tym, co w tytule, byłaby zapewne nudna. Dworska „obyczajówka” utrzymałaby widzów na góra cztery odcinki, nie cztery sezony. Serial na szczęście wychodzi poza konwencję opowieści kostiumowej i dokłada dwie jakości, po jednej na postać. Razem z Margaret Thatcher przychodzi political fiction.
Podkreślmy słowo fiction, bo pewne skądinąd fakty sztucznie połączono dla klasycznego spiętrzenia dramaturgicznego, np. zaginięcie syna pani premier i wojnę o Falklandy. Gdybyś mógł nakręcić taką właśnie scenę, też byś sobie nie odpuścił. Zagranie Margaret Thatcher to w ogóle świetna okazja, za którą można otrzymać Oscara (Meryl Streep). Gillian Anderson zaszalała w roli, szczególnie z głosem postaci: „Bardzo się starała przemówić głęboko, nisko, i tak bardzo jej to wyszło, że troszkę przegięła. Brzmi, jakby grała Dona Corleone w pierwszej części Ojca chrzestnego, w słynnej scenie śmierci pośród krzaków pomidora” (James Delingpole, „The Spectator” z 22 listopada br.).
Ciężko nie zauważyć, że aktorka wciela się w postać „pod włos” albo po brechtowsku – żeby ukazać jej śmieszność. Zwalnia swych ministrów za ich pochodzenie, „uprzywilejowanie”, i tak by zrobiła, gdyby to był 2020 r., w latach 80. prawdziwa Margaret Thatcher, skromna córka kupca, nie miała problemu z odnalezieniem się pośród panów z klasy wyższej, którzy ją wybrali na liderkę partii. Pamiętajmy, że nie była pierwszą w tamtym czasie silną damą w polityce, przypomnijmy Goldę Meir, tę, która zleciła odwet za Monachium. Wobec mocarności Thatcher pada w The Crown zarzut nie wprost, lecz zarzut rasizmu, czyli jeden z cięższych.
Oglądamy polityczkę, która uzyskawszy władzę, traci autorytet i musi go czasem podreperować tą czy inną wojną. Przed tym ryzykiem przestrzega ją królowa Elżbieta, która na czym, jak na czym, ale na autorytecie się zna, bo ma tylko autorytet, a realnej władzy mało. Trochę żałuję, że pominięto zamach bombowy w hotelu w Brighton, słynną akcję IRA, gdy Thatcher prawie zginęła, a jej koledzy z partii nie „prawie”. Ale skoro ślub Diany również pominięto… Zasada jest prosta: wchodzą wydarzenia tylko bezpośrednio związane z królową.
Nie pominięto natomiast ciekawego szczegółu choreograficznego. Panią Thatcher od księżnej Diany i królowej Elżbiety łatwo by odróżnić, nawet stojąc za plecami, i nie myślę o fryzurze. Każda inaczej pochylała głowę. Thatcher w prawo, Diana w lewo. Królowa trzyma się prosto.
Róża angielska
Trudno zaspojlować historię Diany, bo wszyscy ją znają, jak antyczni Grecy znali historię Edypa, a i tak opłakiwali. Czasem się wydaje, że księżna Diana i w rzeczywistości była jak księżniczka z bajki, a to oznacza, że nie mogła skończyć dobrze.
Wszystko związane z Dianą zatrąca o bajkę – nawet casting na Dianę. Przesłuchanie było akurat do roli Camilli i aktorka, która potem zagrała tę pierwszą, przyszła tylko do pomocy, tylko podrzucać kwestie… A resztę już Państwo znają. Z prawdziwą Dianą było podobnie, że przyszła, zabłysła, błyszczała i zgasła. Bogowie umierają młodo i nie umierają – giną! Emma Corrin zaliczyła bardzo symboliczny casting, bo podobny miał miejsce w królewskiej rzeczywistości, gdzie Camilla była pierwsza i pośrednio na jej ramionach (za jej przyzwoleniem, przynajmniej w serialu) wbiła się w dynastię prześliczna Angielska Róża, jak obocznie nazywano przyszłą księżną Walii (pamiętamy wszyscy piosenkę Eltona). Po castingu Emma Corrin, jak jej bohaterka po oświadczynach od księcia Karola, wróciła do domu, do współlokatorek.
Gdyby ktoś planował na podstawie Korony „dochodzić do wniosków” i pomyśleć to lub tamto o żywych Windsorach, niech raz jeszcze i dokładnie obejrzy pierwszą scenę serii czwartej, pierwsze spotkanie Karola z Dianą. Przecież to jest czysty Szekspir! Scena jak ze Snu nocy letniej, Diana w stroju Puka (por. strój Puka w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów), chowa się za krzaczkiem (rozmawiają przez prowizoryczny mur jak w dramacie), występuje w masce, jest czystym spojrzeniem. Tak się zaczynają klasyczne melodramaty: przeciągłym wejrzeniem pary przyszłych kochanków, którzy jeszcze nie wiedzą, co właśnie na nich spadło – miłość i przekleństwo. Melodramat to opowieść o miłości wielkiej, ale niemożliwej (on kocha Camillę) i nieszczęśliwej (Diana się z tym nie godzi). Z góry wiadomo, tak jak w Titanicu, że melodramat nie przewiduje happy endu.
Serialowa księżna Diana ma szczęście i pecha zawsze trafiać w samo centrum zdarzeń. Koroną rządzą trójkąty i w każdym jest ona. Trójkąt edypalny: Diana / Karol / Sarah (starsza siostra Spencer), trójkąt miłosny: Kamila / Karol / Diana, trójkąt ambicji: królowa / Diana / Thatcher. Zwłaszcza ten ostatni wybrzmiewa w czwartym sezonie. Wojna trzech róż, catfight stulecia, przy którym bledną przepychanki Alexis z Krystle (też lata 80.) kończące się w basenie. Trójca Święta w The Crown jest złożona z kobiet, z których każda reprezentuje inny rodzaj władzy: dziedziczną (Elżbieta), wywalczoną (Thatcher), charyzmatyczną (Diana).
Wystarczy, że zamknę oczy i myślę o Anglii
To podobno słowa królowej Wiktorii, rada przedślubna, gdyby było trudno w życiu małżeńskim. Niektórzy nasi politycy podobnie odczuwają Polskę – że ich osobiste losy są nieodłącznie związane z losami całego kraju, ale to trzeba być królową Wiktorią, by móc tak powiedzieć! Dla mnie najciekawszym kąskiem Korony jest ten austenowski, ten w duchu Bridget Jones, w duchu Seksu w wielkim mieście, czyli jak odnaleźć miłość. W The Crown chodzi o to samo, tylko na innym poziomie, bo konkury podniesiono do pułapu royal.
Ciepło się na sercu robi i zarazem zimno, kiedy się orientujemy, jak przelotnie książę Karol ze swą przyszłą żoną znali się przed ślubem. Parę spotkań, parę rozmów, wyjście na miasto z przyzwoitką. Tak to kiedyś się robiło, tak aranżowało, choć już nie w latach 80., najwyżej pośród royalsów, gdzie przetrwały swaty. W The Crown o „castingu na księżną Walii” decyduje ustrzelony jeleń, choć tylko po polsku brzmi to przysłowiowo.
Gdyby postaci tej bajki umiały czytać mowę znaków! Gdyby fikcyjna Diana widziała to, co my widzimy, gdy wchodzi do restauracji Ménage à trois… Gdyby Karol wyraźnie usłyszał tekst piosenki Billy’ego Joela o Uptown Girl, do której w operze tańczy jego żona niczym Salome na uczcie Heroda: „You know I’ve seen her in her uptown world. / She’s getting tired of her high class toys / And all the presents from her uptown boys”.
Royalsi
Trzeba to powiedzieć, że choć niebezkrytyczna wobec swojego tematu, Korona to skansen. Żywy, ale skansen – muzeum wsi angielskiej. Jest tak urocza, jak msza katolicka, czyli samą formą, wysoce pociągająca. Jeżeli to kogoś kręci (ja się nie wypieram), to właśnie urokiem retro niczym koronki lub wino, które im starsze, tym lepsze.
Michał Witkowski nie widzi przeciwwskazań w zachwycaniu się Koroną i rodziną królewską. Powiada: jaki kraj, tacy celebryci. Komuś przecież trzeba zazdrościć! A i można żywić ukrytą przyjemność, że się jest od nich wszystkich lepszym, bo np. ty do zwierząt nie strzelasz i nie masz w rodzinie tradycji kolonializmu, chyba że jako ofiara.
The Crown celebruje najwyższą półkę brytyjskiej arystokracji tylko i wyłącznie po to, by ich przy okazji pokazać w złym świetle. Jest jak w Rodzinie Soprano, gdzie też nie występują postaci krystaliczne, w Koronie nawet Diana ma swoje za uszami. Po to właśnie są celebryci, byśmy mogli na nich delegować różne swe emocje, a nie tylko pozytywne. Niby wiodą sielskie życie, no a popatrz: nieszczęśliwi, bulimiczni, chłodni. Gdy w rodzinie zdarzy się ktoś niepełnosprawny, odsyłają do szpitala, w herbarzu wpisując, że martwy! Tylko na zdjęciu rodzinnym wyglądają zgodnie jak w ostatnim odcinku tej serii.
Nie wiem, czy się Państwo zgodzą, że najlepiej ze wszystkich zagrała faktyczna arystokratka, Helena Bonham Carter: ona jedna naprawdę bawi się rolą, ma pełen luz w sprawie, umie tak ograć swą postać, księżniczkę Małgorzatę, żeby ją troszeczkę obśmiać, ale nie skarykaturować. A jej terapeutkę odgrywa mama Bridget Jones i mama Kate Winslet w Rozważnej i romantycznej – Gemma Jones.
Normalsi
Zwyczajni ludzie, po brytyjsku: common, funkcjonują najczęściej jako milcząca większość. W The Crown znajdują nieoczekiwanego wyraziciela głosu ludu: Michaela Fagana, tego, który nieproszony nawiedził królową w sypialni. W jego odcinku zapachniało Kenem Loachem, wielkim lewicowcem brytyjskiego kina. Fagan zakrada się w nocy do pałacu Buckingham i kto nie zna tej historii z Wikipedii, pewnie pomyśli, że facet królową pobije, zabije, porwie, cokolwiek! A on tylko chciał pogadać… Powiedzieć władczyni „jak jest” (I’m gonna tell you the way it is). Jego niedługa przemowa ma w sobie wszelkie cechy nawijki rapowej o tym, jak jest w życiu ciężko. Na końcu odcinka słuchamy piosenki reggae z niecenzuralnym refrenem: „England is a bitch”.
Ciekawostka wizualna: okazuje się, że pod pewnymi względami ejtisy były takie same wszędzie, przynajmniej w Europie. I w ich latach 80., i w naszych (por. Dekalog) rano krążyli roznosiciele mleka stukający szklanymi butelkami.
Parę miesięcy temu podpytałem o ten serial naszą profesorkę w Anglii, Agatę Bielik-Robson, której wypowiedź traktuję jako głos rozsądku i komentarz socjologiczny: „Choć lubię Elżbietę II, to do samej monarchii mam stosunek dość ambiwalentny. Owszem, obejrzałam wszystkie sezony The Crown, z wielkim uznaniem zwłaszcza dla brytyjskich aktorów, którzy są najlepsi na świecie, ale też w trakcie oglądania tego serialu uświadomiłam sobie, jak bardzo Korona przyczyniła się do podtrzymania wśród brytoli mylnego mniemania, że nadal są potęgą kolonialną, podczas gdy w rzeczywistości nią być przestali. Dzisiejszy brexitowy populizm jest wciąż częścią tej iluzji. Sojusz ludu z arystokracją, też w dużej mierze probrexitową (»A co Unia kiedykolwiek zrobiła dla Wielkiej Brytanii?« – to słynne pytanie królowej sprzed kilku lat), przeciw kosmopolitycznemu mieszczaństwu to na Wyspach stary układ, który często daje o sobie znać. Mogę się więc estetycznie dać uwieść królowej i jej pięknej angielszczyźnie, ale jednocześnie wiem, że to formacja raczej przeciwna moim interesom”.
Król Karol
Książę Karol, najdłużej w brytyjskiej historii czekający na sukcesję, gdy zostanie królem, przybierze najprawdopodobniej imię Karola III (jak w filmie Mike’a Bartletta). Ciekawie się składa, że polski rzeczownik „król” ma odimienną etymologię – od tego właśnie imienia, które nosił Karol Wielki.