Marzec, Los Angeles. Na scenie stoi tęgi, brodaty mężczyzna. „Kiedy dorastałem w Meksyku, nigdy nie przypuszczałem, że stanie się to, co stało się dzisiaj. Chciałbym wam powiedzieć: każdy ma marzenia. Spróbujcie je realizować, a świat usłyszy waszą opowieść. Możecie to zrobić. Przed wami są drzwi, otwórzcie je i wchodźcie!” – Guillermo del Toro trzyma Oscara za najlepszy film. To czwarta statuetka przyznana obrazowi Kształt wody.
Wielu krytyków zżyma się, że Hollywood znów zachwyciło się baśnią. Tymczasem w Polsce baśniowa tematyka była kanwą dla Córek dancingu, obsypanego nagrodami debiutu fabularnego Agnieszki Smoczyńskiej porównywanego z produkcją del Toro. Jej samej zestawienia nie dziwią: oba filmy opowiadają o istotach z innego świata i są gatunkowymi hybrydami. Gdy świat obserwował marsz Kształtu wody po Oscara, Córki dancingu wchodziły na ekrany japońskich kin. Dla Japończyków zbieżności pomiędzy filmami były naturalne. Córki dancingu zawojowały wyobraźnię widza w Kraju Kwitnącej Wiśni bardziej niż gdziekolwiek indziej.
Jan Pelczar: Zrobiłaś film dla Japończyków?
Agnieszka Smoczyńska-Konopka: Nie. To przypadek. Robiąc Córki dancingu, nie myśleliśmy o Japonii.
A do kogo chcieliście trafić?
Robię filmy intuicyjnie. Ze scenarzystą Robertem Bolesto nie chcieliśmy szacować i obliczać, co, gdzie mogłoby się spodobać, bo takie filmy wydają nam się martwe. Operujemy własną energią, patrzymy na to, co zgadza się z nami, a nie zastanawiamy nad tym, co powiedzą inni – bez względu na to, czy mielibyśmy na myśli Polaków, Amerykanów czy Japończyków, to nie wchodziłoby w ogóle w grę. Celowo w nic nie mierzyliśmy.
To dlaczego film został tak dobrze przyjęty akurat w Japonii?
„Jak to się stało?” – to już jest pytanie dla filmoznawcy, a nie dla nas.
I nie masz własnej teorii?
Według mnie dla Japończyków największym atutem naszego filmu jest to, że bohaterki są półrybami. Ta fantazja jest im bliska. W Japonii są inne granice, mają nawet porno z rybami jako fetyszami. Nie widziałam takiego filmu, ale słyszałam o nich. Rybie ogony są fetyszyzowane w szczególny sposób. Nie bez znaczenia jest też tradycja fetyszyzowania młodych dziewczyn. I ich zamiłowanie do horrorów.
Dlatego zainteresowały dystrybutora przy promocji filmu?
To, że pytali o możliwości ich różnorodnego wykorzystania, już mnie nie zdziwiło, bo pamiętałam jedno zdarzenie, jeszcze z Polski. Byliśmy na etapie postprodukcji, gdy do Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych w Warszawie przyjechała wycieczka branżowa z Azji. Jak zobaczyli na ekranie syrenie ogony, gdy pracowaliśmy nad efektami do sceny w wannie, gdy syrena się zanurza, to byli zachwyceni i od razu zaczęli pytać: „Co to za film”? Później dopytywali się o jego losy.
Jeszcze zanim dotarły do Japonii, Córki dancingu spodobały się w Stanach Zjednoczonych. To, co w Polsce było traktowane jako odpał i przegięcie, krwiożercze syreny, dla Amerykanów okazało się zabawą. Z kolei Japończycy podeszli do nich na jeszcze innym poziomie. Ich mitologia pełna jest potworów, syreny są czymś niemal codziennym.
W Stanach potwory zostały przetrawione przez popkulturę, w Japonii zaś także przez wysoką sztukę, która bawi się kulturą popularną. W trakcie mojego pobytu w Tokio w tamtejszym Muzeum Narodowym pokazywano wystawę o wzajemnych zapożyczeniach malarstwa europejskiego i sztuki japońskiej. Syreny pojawiają się na obu kontynentach.
Czyli pomysł, by w Japonii film wszedł do kin pod tytułem Śpiewające syreny, był zabiegiem promocyjnym?
To niewielka zmiana. Córkami dancingu są syrenki, metafora dojrzewających kobiet. W Japonii dorastające dziewczynki, pokazywane jako rodzaj lolitek, są fetyszyzowane. Wątek małych dziewczynek, ich wykorzystywania i późniejszej zemsty był istotny dla Japończyków.
Dlaczego?
Żyją w kraju z kulturą nastawioną na nastolatki, na fetyszyzowanie małych dziewczynek oraz ich przedmiotowe traktowanie. A taki jest też los syren w naszym filmie.
Podam przykład: znamy budki fotograficzne, w których można sobie zrobić zdjęcie polaroidem. W tamtejszych budkach nastolatki przerabiają zdjęcia, domalowując sobie pełny makijaż, i od razu mogą zobaczyć siebie w nowym wcieleniu wampa z reklamy. Dzieci graficznie obrabiają swoje twarze, powiększają oczy.
Różnic jest więcej. U nas reklamy z kobietami w pełnym makijażu z reguły dotyczą dwudziestolatek, nie nastolatek. A tam dzieci są tak stylizowane. W naszej kulturze to dwuznaczne, dla nich – normalne. Patrzyłam na te dziewczynki jak na syrenki z mojego filmu, puszczone w dansing.
Znajomy zwrócił mi uwagę, że Japończycy mają dziwaczny rozstrzał wrażliwości. Z jednej strony jest ułożona, minimalistyczna prostota, z drugiej strony zaś – kompletny odpał w stronę przesady. Monstra sąsiadują z kawaii, sztuką słodkości. Na zewnątrz pruderia, a pod jej warstewką bondage, krew, pot i łzy.
Dziennikarze często pytali mnie o scenę operacji, transplantacji nóg Srebrnej. Dla niektórych krytyków to była poezja, bo japońska sztuka dużo operuje metaforą. Dla nich to było czytelne. Zresztą, Córki dancingu są inspirowane filmem Hayao Miyazakiego Ponyo. To również od razu odczytali. Przez nich Miyazaki i jego Studio Ghibli jest bardzo cenione. Może nie ma statusu Akiry Kurosawy, ale jest równie rozpoznawalny, jak u nas Andrzej Wajda.
A kiedy pojawił się w pracy nad Córkami dancingu?
Na bardzo wczesnym etapie. Ponyo pokazała nam Zuza Wrońska. Jej dzieci ciągle oglądały tę bajkę. Pożyczyła film mnie i scenarzyście Robertowi Boleście. Tak znaleźliśmy najważniejszą bajkową inspirację. W Europie i na świecie najbardziej oczywisty prototyp bohaterek stanowi Mała Syrenka Hansa Christiana Andersena. Ale dla nas Ponyo – rybka, która chce być człowiekiem – była równie ważna. Choćby postać Trytona, grana przez Marcina Kowalczyka, powstała na podstawie postaci ojca z animacji Miyazakiego. W tamtej bajce woda jako Matka była jednym z głównych bohaterów, to ona przyzywa Ponyo do siebie. U Miyazakiego przybiera formę tsunami, w scenariuszu Córek… – powodzi. Co prawda musieliśmy zrezygnować z tego pomysłu ze względów budżetowych, ale wpływ Miyazakiego na naszą pracę pozostał widoczny.
Jakie były inne?
Dansingi i disco lat 70. i 80. XX w., Björk i cała jej twórczość, z teledyskami włącznie, Diane Arbus, która fotografowała ludzi z marginesu, przetrąconych przez życie, ale z wielką duszą. Kiedy pokazywałam producentom, o jaki dansing mi chodzi, to nie przedstawiałam kadrów z 07 zgłoś się, ale właśnie fotografie Arbus z amerykańskich eleganckich potańcówek. Panie w perłach, wytworni panowie.
Musieliśmy stworzyć cały świat w filmie od samego początku. Nie chodziło nam o odtworzenie realiów dzieciństwa i dekady lat 80. Ważny był natomiast film o cyrku z 1932 r. – Dziwolągi Toda Browninga. Horror o zdeformowanych ludziach, gwiazdach areny.
Ale najmocniej w film wrosła inspiracja malarstwem Aleksandry Waliszewskiej, jej dziwne stwory – perwersyjne dziewczynki w baśniowym ujęciu dla dorosłych. To z jej sztuki wywodzą się ogony naszych syren, najistotniejszy element. Dużo mniej istotne okazały się realia polskie lat 70. i 80., chociaż estetyka tamtej epoki także wpłynęła na popularność filmu w Japonii. W kilkupiętrowych lumpeksach sprzedaje się tam ubiory z lat 80. W Tokio, choć wygląda jak miasto z przyszłości, najpopularniejsze sklepy i rzeczy są stylizowane na lata 80. Idealnie wpisaliśmy się więc w pewien nurt, który przeżywa tam odrodzenie, łącznie z modą na choreografię z tamtej dekady. Pokazywała mi to nasza choreografka Kaya Kołodziejczyk, z którą pojechałam do Tokio.
Jak było na miejscu? Trafić do diametralnie odmiennej kultury, do której dopasowało się z własnym dziełem?
Fantastycznie. To było niesamowite uczucie. Przed wyjazdem nie znałam japońskiej kultury, nie wiedziałam, czym żyją. Znałam filmy, dzieła sztuki, miałam ogólne pojęcie, ale dopiero po wizycie w Tokio zrozumiałam, jak bardzo japońskie społeczeństwo poszło do przodu, jak bardzo jest różne od naszego, europejskiego, a także od każdego z innych części świata. Mam wrażenie, że żyją głównie w świecie wirtualnym, wyrażają siebie przez przebieranie się za różne postaci. U nas cosplayerzy to ewenement, tam nastolatki ubierają się tak na co dzień.
Spodobało Ci się w Tokio?
Pojechałam tam pierwszy raz w życiu i jestem zachwycona. Niesamowicie inspirujące doświadczenie. Podróż życia.
Ich sztuka jest fascynująca i wysublimowana w wielu dziedzinach: malarstwo, film, muzyka, choreografia, teatr. To są całe wieki tradycji i kultury. A obok tego – zaawansowana technologia.
Słyszałam o programie rządowym, który ma zapobiegać problemowi spadku urodzeń. Japończycy coraz gorzej się rozmnażają, bo w ogóle nie uprawiają seksu, tak są pochłonięci tym, co ich otacza. Ja w Tokio wszędzie chodziłam z telefonem i nagrywałam. Filmiki, ale przede wszystkim dźwięki.
W tej kakofonii przebiła się warstwa muzyczna Córek…?
Muzyka spodobała się najbardziej. Ich japanese blues okazał się podobny do naszego dansingu. Tradycja noizu też zrobiła swoje, trochę go przecież użyliśmy. Muzyka nadaje charakter naszemu filmowi. Japończykom przypadły do gustu przetłumaczone teksty piosenek, łączące dansing ze słowiańską nutą. I wersja Donny Summer, i Byłaś serca biciem znalazły swoich fanów. Siostry Wrońskie i zespół Ballady i Romanse zaproszono na koncerty.
Po polskiej premierze usłyszałem, że za sprawą muzyki z nadwiślańskich dansingów film będzie hermetyczny. Tymczasem w Japonii, a wcześniej w USA, soundtrack wydano na płytach.
Mnie też to zaskoczyło. W Stanach i w Japonii muzyka otrzymała świetne recenzje.
Mieszanka muzyczna i stylistyczna okazała się strzałem w dziesiątkę. Świetnie trafiło też do nich połączenie musicalu i horroru z udziałem ryb.
Generalnie, Azjaci byli bardzo zainteresowani naszym filmem ze względu na jego formę.
Nie tylko Japończycy?
Byliśmy na VOD w Chinach, mieliśmy premiery na Tajwanie i w Tajlandii, ale nigdzie film nie spotkał się jednak z aż takim zainteresowaniem, jak w Japonii.
Premiera w Tokio odbyła się w lutym. Japoński dystrybutor Happynet dowiedział się o naszym filmie na Berlinale. Pomogło też włączenie Córek… do ekskluzywnej The Criterion Collection wydającej na płytach w wysmakowanych edycjach klasykę i najciekawsze kino współczesne.
Happynet ostatecznie zdecydował się w styczniu 2017 r., kiedy film debiutował w Nowym Jorku. Potem przez kilka miesięcy przygotowywali premierę. Po wyświetlaniu w kinach przyjdzie pora na wydanie DVD, które będzie przygotowywane siedem miesięcy. Japończycy szykują się do wprowadzenia filmu bardzo skrupulatnie. Mnie zaprosili dwa tygodnie przed premierą kinową. Przez trzy dni od ósmej rano do ósmej wieczorem miałam wywiady z dziennikarzami.
Oni zupełnie inaczej podchodzą do promocji, wykorzystują cały potencjał i wachlarz możliwości. Dla nich podstawą było wydanie soundtracku. Zagrali też syrenami. Tak jak my bawiliśmy się filmem, tak oni bawili się jego promowaniem. To było bardzo organiczne. To, co nam sprawiało w pracy na planie radość i przyjemność, zdawało się do nich wracać podczas działań promocyjnych. Byli pomysłowi, pomimo tego, że nie mieli ogromnego budżetu. Poszli za duchem filmu. Zlecili wypiek ciasteczkowych syren, które trzymały w rękach palec perkusisty. Spodobały mi się.
Jak smakowały?
Nie jadłam ich.
Jak mogłaś nie zjeść ciastka?
Nie piłam też drinków „Złota” i „Srebrna”, które serwowano w barze naprzeciwko kina. Przy kupnie biletu można było dostać ciastka lub zniżkę na drinka Złotej i Srebrnej. Można też było dostać fajną naklejkę na iPhone’a. Zwykłe naklejki były piękne. Powstały też koszulki z syrenkami, bardzo pomysłowe standy i makiety do kin. Wstawiali akwaria albo montowali zdjęcia „przez akwarium” wokalistki i syren. Promocję w mediach skierowali do magazynów muzycznych i młodzieżowych. Zaskoczyła mnie skala ich pomysłowości. Nie starali się sięgać po tradycyjne metody, koncentrowali się na młodych widzach. Chcieli wykorzystać popularność cosplayerów, czyli ludzi, którzy przebierają się w różne stroje i za różne postaci. W sklepach można wypożyczać całe kostiumy – z bajek, z filmów. Można codziennie stawać się inną osobą. Córki dancingu wpisały się w ten świat.
Widzowie zaczęli się przebierać?
Na samą premierę nie mogłam już zostać, ale japońscy kinomani nie ograniczyli się do obejrzenia filmu. Na Instagramie pojawiały się rysunki inspirowane filmem, kolaże z naszymi bohaterami, przetwarzano świat Córek dancingu. Odbiór był bardzo żywy. Z wyszywanymi kocykami z syrenimi ogonami i innymi pomysłowymi gadżetami. Dystrybutorzy z Japonii byli bardzo zadowoleni.
W marcu pojechałam na SXSW, festiwal filmowy w Austin w Teksasie. Interaktywnej części imprezy towarzyszyły targi. Japończycy mieli tam swój rząd stoisk. Gdy dowiedzieli się, że jestem reżyserką Córek dancingu, zaczęli sobie robić zdjęcia ze mną i z Andrzejem Konopką, który w musicalu gra perkusistę, a do Teksasu pojechał jako tytułowy bohater Kindlera i Dziewicy. Znali nasz film! To było niesamowite przeżycie. I znów pytano mnie o horrory, którymi się inspirowaliśmy. Japończycy też nie mogli uwierzyć, że oglądałam w życiu ze dwa filmy z tego gatunku. Dla nich to był szok. Zadawali mi specjalistyczne pytania o horrory, bo byli przekonani, że też jestem fanką. Zaskakiwało ich, że nasz film został tak dobrze zrobiony gatunkowo pomimo braku tradycji polskiego horroru i musicalu.
Brak tej tradycji sprawił, że w Polsce film promowano jako komedię romantyczną.
Dystrybutor twierdzi, że wyciągnął wnioski i więcej błędów nie popełni. Jako reżyser nie mam w Polsce wpływu na model dystrybucji. Taką pozycję miał Andrzej Wajda, teraz może Agnieszka Holland.
Ale słabe punkty są wszędzie. W Japonii i Stanach duży problem stanowi promowanie filmów obcojęzycznych, bo młodzież nie chce się uczyć języków ani oglądać filmów z napisami. Dla polskiej publiczności to jest coś naturalnego. W wielu krajach na Zachodzie młodej widowni nie chce się już czytać. Nieanglojęzyczne kino artystyczne sprzedaje się coraz trudniej.
Za to motyw syren zaczyna powracać do łask, wiosną np. HBO pokazała nowy serial Syrena – to także za sprawą Córek dancingu?
Kiedy promowaliśmy film w Stanach i Japonii, rzeczywiście miałam poczucie, że to wraca. Dużo ludzi, także w Japonii, porównuje tegorocznego oscarowego zwycięzcę, Kształt wody, z naszym obrazem.
Przed premierą nikogo syreny nie interesowały. Dopiero podczas promocji Córek… zaczęłam dostrzegać spore zainteresowanie tym motywem, bliską mu tematyką, a także formą, czyli opakowaniem archetypu we współczesne szaty. Nie sądziłam, że to wróci. Kiedy próbowałam kogoś przekonać do finansowania, potencjalnych producentów i sponsorów, sięgałam po Czystą krew i będącą wówczas na czasie popkulturę wampiryczną. Syreny, które pożerają ludzi, miały się z tym kojarzyć. Pomagał też fragment Piratów z Karaibów, który uświadamiał, że nawet Disney, który syrenkę przed laty przesłodził, w najnowszej, wysokobudżetowej bajce, pokazuje syreny krwiożercze i waleczne. Moda na lalki wampirki też zwracała na nas pozytywną uwagę sponsorów. Producentów przekonywaliśmy, że współczesny pop to nie tylko infantylni bohaterowie.
Po sukcesie Córek… na amerykańskich festiwalach zaczęliście z Robertem Bolestą pracować nad realizacjami w Stanach Zjednoczonych. Czy po japońskiej premierze uda się zrobić coś w koprodukcji z tamtejszymi wytwórniami?
To byłoby genialne. Tyle że w Stanach jeździliśmy po festiwalach, więc poznawaliśmy producentów i ludzi z branży. W Tokio miałam styczność głównie z dziennikarzami, a to już inny świat. Przy okazji, czujesz się tam dokładnie, jak bohaterowie Między słowami Sofii Coppoli. Na pewno tam wrócę, marzę o tym. Może z kolejnym filmem. Bardzo bym chciała. Chciałabym też zrobić tam film. Z Japończykami. Bardzo!