Kultura jest jak ziemia: nie jest niczyją własnością Kultura jest jak ziemia: nie jest niczyją własnością
i
Jerzy Jarniewicz, fot. Justyna Bargielska
Przemyślenia

Kultura jest jak ziemia: nie jest niczyją własnością

Rozmowa z Jerzym Jarniewiczem
Maciej Stroiński
Czyta się 15 minut

Maciej Stroiński: Od pięciu dni biegam na ulicę, żeby protestować (w tej sprawie, co wszyscy), i teraz już jestem zwyczajnie zmęczony. „Nie dam rady okupować wszystkiego”, że zacytuję swą studentkę aktywistkę. Potrzebuję odpocząć, by „zrozumieć, co przeżyłem”, jak z kolei by powiedziała zmarła niedawno Maria Janion. I właśnie nasza rozmowa to dobra okazja, by przemyśleć pewne rzeczy. W Buncie wizjonerów tłumaczysz, jak druga połowa lat 60. na trwałe zmieniła historię społeczną XX wieku. Czego nasi młodzi gniewni mogą się nauczyć od soixante-huitardów, od „myśli ’68”? Co wziąć sobie do serca, a jakich błędów więcej nie popełniać?

Jerzy Jarniewicz: Też biegam. Te tysiące gniewnych, młodych ludzi zrozumiały, że arogancja albo cynizm rządzących dotyka ich bezpośrednio, że może wtargnąć w ich życie, odbierając im podstawowe prawo, jakim jest decydowanie o własnym ciele i własnej przyszłości. Zbyt długo traktowano ich instrumentalnie jako element politycznej rozgrywki między szaleńcami u władzy. Dziś manifestują swoją podmiotowość: bo to te tłumy są państwem, a nie klika odklejonych od rzeczywistości polityków. Hasła, pod którymi demonstrują, niby rzecz marginalna, ale znacząca, to ich język, w którym ujawniają swoje emocje, swoją kreatywność i wyobraźnię, swój system odniesień. Zapisywane w rozmaitych poetykach mają jedną cechę wspólną – nie są hasłami kursującymi w sferze publicznej ani danym z góry „przekazem dnia”. Młodzi powiedzieli: dość! I, jeśli nie liczyć grup próbujących zbić na protestach partyjny interes, jest to czerwona kartka dla niemal całego establishmentu politycznego III RP. Tymczasem już widać próby przechwycenia tego buntu. Gdy czytam, że liberalny tygodnik „Polityka” już na okładce wita „rewolucję”, to chyba inaczej to słowo rozumiemy. A gdy dowiaduję się, że profesor uniwersytecki wzywa do przysyłania mu haseł z demonstracji, bo zamierza napisać o nich artykuł naukowy, to pytam: mansplaining? Znowu uprzywilejowany mężczyzna będzie wyjaśniał świat? Masz rację, trudno tu nie pomyśleć o latach 60. i o pokoleniu, które masowo zakwestionowało ówczesny ład. Ja jednak nie jestem pewien, czy uczestnicy obecnych protestów powinni się czegoś od tamtego pokolenia uczyć. Wierzę w historyczność każdego z dziejowych momentów, w to, że historia się nie powtarza, bo rozgrywa się w określonym „tu i teraz”. Pół wieku po roku ’68 jesteśmy gdzie indziej, żyjemy w innym świecie. Dzisiejsi gniewni mogą znaleźć w tamtej rewolcie źródło siły, mogą przejąć od ówczesnych ich wolę przeobrażania świata, ale byłoby źle, gdyby działaczom z tego okresu, jakkolwiek zasłużonym, pozwolili się pouczać. Przypomnę, że pokolenie lat 60. w zasadzie przegrało – kolejne dekady to była kontrofensywa konserwy, lata Reagana i Thatcher. Czym skończyła się tamta epoka? Jej czarna legenda odpowie: rzezią dokonaną przez bandę Mansona, zabójstwem na koncercie Stonesów w Altamont, serią śmierci ikonicznych postaci rocka, przeobrażeniem ruchów non-violence w organizacje terrorystyczne. Porażka, można powiedzieć. A jednak to tylko część prawdy. W innej perspektywie tamto pokolenie wygrało, bo świat dzisiejszy jest dzięki niemu sensowniejszy, bardziej, powiedziałbym, ludzki. Rewolucje, jak widać, mogą przegrać, ale w dłuższej perspektywie wygrywają, bo jednak przeobrażają świat. Warto o tym pamiętać. Zwróciłbym też uwagę na przekonanie uczestników tamtych wydarzeń, że oddolność ruchów wolnościowych jest wartością, o którą trzeba dbać. To były w większości ruchy niehierarchiczne, które nie powielały form organizacyjnych wrogich im instytucji opartych na autorytecie i podporządkowaniu.

Protestującym grozi odgórność, odgórne rozgonienie przez tak zwany lockdown. Mówię, że „tak zwany”, i zapytam jak tłumacz tłumacza: po polsku się nie da? Obce słowa najczęściej przyswajają dziennikarze i chyba, jak widać, są mocno leniwi albo uważają angielski za mowę prestiżu, jak przedsiębiorstwa w latach 90., które stały się korporacjami. Co myślisz o takim „bezprzekładnym” wpływie obcego języka? Czy nie po to są tłumacze, zwłaszcza z angielskiego, żeby odpowiedzieć na wyzwanie i stwarzać mowę rodzimą?

Kiedyś irytował mnie ten zalew angielszczyzny, ale moja irytacja tego zalewu nie powstrzymała. Przeciwnie, zjawisko pęczniało. Przestałem się więc irytować. Donkiszoterią byłoby walczyć z czymś, co nieuniknione. Tego procesu nie da się powstrzymać, żyjemy w świecie nowych technologii, a język informatyki, sprzętu i oprogramowania komputerowego oparty jest na angielskim. Wydaje mi się, że nieprzypadkowo: angielski ze swoją pozycyjną składnią i brakiem fleksji jest językiem najbardziej matematycznym. Powiedziałbym, że o ile łacina była językiem analogowym, o tyle angielski jest naturalnym językiem cyfrowym – nic dziwnego, że odgrywa rolę współczesnej łaciny. Napływające ze świata nowinki przychodzą już ze swoimi angielskimi nazwami. Zauważ, że coraz więcej wyświetla się u nas filmów, których tytułów się nie tłumaczy: Mission: Impossible, Pulp Fiction, Quantum of Solace. Poznajemy te filmy, z ich oryginalnymi tytułami, jeszcze zanim trafią do oficjalnej dystrybucji w Polsce. Potrzeba mówienia o technicznych nowościach jest szybsza niż proces wymyślania i popularyzacji chwytliwego przekładu. Użytkownicy Internetu szybciej podchwycą i zaczną stosować takie słowa, jak nerd, krindż, protip, paywall czy clickbait, niż tłumacze znajdą na ich miejsce polskie odpowiedniki. Nie ma się co martwić: historia języka to historia zapożyczeń. Gdzie byłaby polszczyzna bez importów z łaciny, niemieckiego czy francuskiego. Takie swojskie słowo jak „wielbłąd” pochodzi od po swojemu wymawianej greckiej nazwy innego egzotycznego zwierzęcia, „elephantos”; naszym przodkom słoń pomylił się z dromaderem, potem głoski pt się udźwięczniły, w ostatniej sylabie doszła nosówka, na przedzie pojawiła się spółgłoska protetyczna w i tak już zostało. Te słowa weszły do polszczyzny, polszczyzna je sobie chwacko przemodelowała pod kątem własnych potrzeb fonicznych i fleksyjnych, a skutek tego taki, że nie odczuwamy już w nich ani śladu obcości. Z drugiej strony, mamy znakomite przykłady słów powstałych na nowe zapotrzebowanie i zastępujących obcojęzyczne zapożyczenia. Choćby fantastyczny neologizm „tlen” zamiast oxygen, utworzony od czasownika „tlić się”. Nie wszystkie te nowe pomysły się przyjęły, mało kto mówi dziś „wszechnica” zamiast „uniwersytet” czy „książnica” zamiast „biblioteka”. Zgoda, tłumacze dali za wygraną – jeśli chodzi o wynalazczość na polu językowej codzienności. Nowe słowa w polszczyźnie coraz rzadziej przychodzą od tłumaczy czy pisarzy. Ich twórcą jest obecnie młodzież. To ze słownika młodzieżowego pochodzą dziś najczęściej używane neologizmy. A skoro pytasz o lockdown, to przypomnę, że nie zjawia się ni stąd, ni zowąd, od lat mamy w polskim lockout, pisany już w spolszczonej formie „lokaut”. Nie wiem, czy i kiedy lockdown zamieni się w „lokdaun”. Nie wiem, czy zastąpi go jakaś „postójka”, „zamróz”, „zatrzym”, „nieruchom powszechny”, „stan postojowy”, „lokdancja”. Rzeczywistość rozwija się dziś szybciej niż konserwatywny ze swojej istoty język.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jestem fanem mowy żywej, a ostatnio jej podtypu, jakim są „głosy ulicy”. Przygotowując się do naszej rozmowy, zasięgnąłem języka u młodego poety: „– Robię wywiad z Jarniewiczem. – Zazdro. On jest (tu niecenzuralne, choć bardzo pochlebne słowo), jeśli idzie o przekład. Mam wszystkie jego książki i dużo się z nich nauczyłem. Powiedz mu, żeby odpalił jakieś seminarium online dla tłumaczy poezji, nawet odpłatne”. Co Ty na to?

O, to nie omieszkaj, proszę, w moim imieniu dłoń temu poecie ścisnąć, bo zakładam, że on istnieje, ma dłoń i ciało. A z tłumaczami in spe od lat seminarzyłem. Zresztą sam wiesz, byłeś przecież na jednym takim spotkaniu. I, jeśli dobrze pamiętam, musiałem cię nieźle wymęczyć, bo na drugie już nie przyszedłeś. Tłumaczenie poezji to krew, pot i łzy, prawda? Ale też, co nie powinno dziwić, rozkosz nie mniejsza niż seks. Przez dobrych kilka lat prowadziłem seminarium translatorskie w Twoim mieście, w Katedrze Przekładu i Komunikacji Społecznej na UJ-ocie. Odczuwam miły dreszcz, taki, proszę pana, thrill, kiedy w nazwiskach tłumaczy wydawanych książek udaje mi się rozpoznać moich dawnych „jagiellońskich” słuchaczy. To się jednak skończyło, katedra przeszła reorganizację i z moich usług zrezygnowała. Jeździłem też do Gdańska, prowadzić na uniwersytecie warsztaty dla przyszłych tłumaczy, którzy zjeżdżali tam z różnych, czasem odległych stron. No i na macierzystej uczelni, czyli w Łodzi, prowadzę wykłady translatorskie. Więc działam, nie obijam się. Seminarium online? Czemu nie. Nawet nieodpłatnie, jeśli byłby to przekład poezji. Jedyny kłopot z czymś, co oczywiste: z czasem. Teraz siedzę już drugi miesiąc nad przekładem kilku stroniczek prozy Joyce’a. Tłumaczę w tempie largo, a moim zwierzęciem powinien być nie lew, jak u Hieronima, patrona tłumaczy, ale żółw.

Poeta istnieje, jak najbardziej, prowadzi na Facebooku „wypisy z poezji” (±1354). Na zdalnym seminarium można by wziąć na warsztat tegoroczną laureatkę literackiego Nobla. Więcej: byłoby dobrze, skoro jest po polsku szeroko nieznana. Jej poezja Cię ciekawi? Byłbyś skłonny przetłumaczyć jakieś wiersze Louise Glück?

±1354? Znam ten portal, zaglądam do niego. Ostatnio spierałem się tam na temat Glück. Pewnie nie ucieszę cię jako autora szkicu o tej poetce, kiedy wyznam, że literacki Nobel niewiele mnie interesuje. Jest mi niemal równie obojętny jak Oscary, które są fetą nie sztuki filmowej, a filmowego przemysłu. Obchodzą mnie wybory jurorów na Berlinale, ciekawią werdykty w Cannes, ale Oscar o tym, co we współczesnym kinie najżywsze, nigdy mi nic ważnego nie powiedział. Podobnie z Noblem. Tu się nie dowiem, jakimi drogami chadza dziś literatura, bo noblowskie werdykty mówią o wszystkim, tylko nie o literaturze. OK, cieszę się, kiedy Nobla dostanie ktoś, komu kibicuję od lat. Ale nigdy bym nie zaczynał czytać ani tłumaczyć kogoś tylko dlatego, że dostał właśnie Nobla. A tegoroczny Nobel wydał mi się letni, taki z gatunku „może być”. Glück to poetka, która zaczynała od wierszy inspirowanych poezją wyznania, może twórczością Sylvii Plath, w późniejszych wierszach stworzyła własną poetykę intymności. Przyprawiła ją mitycznymi, zwłaszcza biblijnymi nawiązaniami, z nieco przewidywalną melancholią, z wpisanym w to dość głęboko namysłem nad kondycją kobiety, w narracyjnej najczęściej czy anegdotycznej konwencji. Twórczość warta poznania, ale poza kręgiem moich zainteresowań. Rzeczywiście, nie ma wielu opublikowanych przekładów na polski, ale broniłbym honoru tłumaczy. Nie mamy polskiej Glück, ale mamy na przykład polską Jorie Graham i polską Rae Armantrout, żeby pozostać przy poetkach amerykańskich. Mamy też, dorzucę, Anne Carson, poetkę zdecydowanie bardziej obecną w toczących się dziś debatach. Wydaje mi się, że nasi tłumacze poezji amerykańskiej szukają głosów, które poszerzyłyby możliwości polskiego wiersza, podrzuciły jakiś świeży pomysł. Prostota frazy Glück, na którą zwracasz uwagę, może być, zgoda, wyzwaniem dla tłumaczy, bo z prostoty łatwo zsunąć się w banał. Ale z drugiej strony, przekład może być testem tej poezji, bo, wiesz, coś, co zachwyca, kiedy czytane jest z dystansem, jaki buduje obcy język, może się nie sprawdzić, kiedy tego językowego dystansu braknie. Dlatego bardziej niż jej wiersze zaciekawią mnie ich polskie przekłady, które zaczną się ukazywać: jak sobie polszczyzna da z nimi radę, by zabrzmiały interesująco na tle twórczości polskich poetek i poetów.

Co ma Denise Riley (poetka, którą niedawno tłumaczyłeś), czego tamta nie ma ani żadna inna (ani żaden inny)? Pamiętam jej wieczór autorski na Festiwalu Miłosza 2019: godzina czytania na stojąco. Miałem wrażenie, że jestem na wiecu, i współczułem Ci, że nie możesz usiąść.

A czy nie staliśmy dlatego, że oddaliśmy krzesła tłumnie zebranym słuchaczom? Ktoś stoi, aby siąść mógł ktoś. Skojarzenie z wiecem z tego stania się wzięło? Czy może czynisz aluzję do politycznej wymowy wierszy Denise Riley? Jej poezja bywa fascynująca – od lat istnieje na marginesie, wydawana przez małe oficyny, publikowana w undergroundowej prasie. Przy czym ta jej offowość to wybór, a nie konieczność, to konsekwencja jej poetyki, która nie próbuje łasić się do czytelników. Wiersze Riley przełamują językowe, w tym gramatyczne, nawyki, nieustannie zmieniają perspektywę, dzięki czemu czytelnik nigdy nie dostaje gotowca, ale wchodzi do migotliwego, rozprzężonego świata i dostraja się do jego zmieniających się głosów. A są wśród tych głosów strzępy szlagierów, echa reklam, imitacje dziennikarskiego żargonu, wyimki z politycznych debat. Riley, ongiś twarz brytyjskiej awangardy poetyckiej, wydała niedawno tom wierszy elegijnych, napisanych po śmierci syna, bardziej tradycyjnych, ale mimo ich klasycznej formy to nadal teksty pisane przez kogoś, kto nie mieści się w języku i źle się czuje w językowych konwencjach. Jeden z nich kończy się frazą, jaką sam chciałbym napisać, posłuchaj: „Dusze zmarłych są duchem języka: słyszysz, / jak płoną w myśli właśnie wypowiedzianej”.

No to już rozumiem, za co wolisz Riley! Wrażenie „wiecowości” wynikało i z wymowy wierszy, i z choreo wydarzenia. We wstępie do antologii przekładoznawczej Wte i wewte piszesz: „Nurt emancypacji kobiet rozwija się równolegle do nurtu emancypacji przekładu”. Rozwinąłbym analogię kobiet i tłumaczy zyskujących głos. Po to przekładam, żeby czasem być kobietą, bo w literaturze nie ma płci biologicznej, jest wyłącznie gender. Gdy tłumaczysz Denise Riley albo poetki irlandzkie, stajesz się jakby kobietą? A może bynajmniej, bo przestrzeń pisania jest ponadpłciowa? To się wydają abstrakcyjne kwestie, ale właśnie o takie niby-abstrakcje rozbija się obecnie kariera J.K. Rowling, która weszła w polemikę między feminizmem a transpłciowością.

Analogia między emancypacją kobiet a emancypacją przekładu nie wzięła się znikąd. Przekład długo opisywano metaforami, które służyły do uzasadnienia podrzędnej pozycji kobiet w kulturach patriarchalnych. Postrzegany był jako działalność odtwórcza, bierna, służebna. Ponieważ mój artykuł wzbudził sprzeciw znakomitej tłumaczki i translatolożki, Magdy Heydel, zacytuję nie siebie, a piszące o tym kobiety, feministki zajmujące się teorią przekładu. Lori Chamberlain, na przykład, zwróciła uwagę, że w kulturach patriarchalnych oryginalność i kreatywność ukazywano w kategoriach ojcostwa i autorytetu, kobietom zaś przypadała rola drugoplanowa, jaką również przypisywano przekładowi. Sherry Simon z kolei pisze, że tak jak tłumaczy uważano za służebnych wobec autorów, tak kobiety traktowano jako podporządkowane mężczyznom. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że język, którym opisywano przekład, nasycony był seksizmem. To się na szczęście zmieniło albo przynajmniej zmienia. Pytasz, czy tłumacząc kobiety, sam staję się kobietą. Chyba nie, choć odpowiedź twierdząca byłaby bardziej spektakularna. Gdybym świadomie próbował to robić, zachowywałbym się jak ci amerykańscy minstrele, którzy malowali sobie twarze na czarno, gdy grali afroamerykańską muzykę. Tymczasem tłumacz nie jest aktorem, który przywdziewa cudze ciuchy, maluje się i udaje kogoś innego. Tłumacząc, szukamy w sobie głosów, które słyszymy w tekście. Nie odgrywam Joyce’a czy Virginii Woolf, ale idę ich śladem, docieram do powinowactwa z nimi, do naszych miejsc wspólnych. To dwukierunkowy proces, naznaczam sobą ich głos, a jednocześnie ich głos przejmuję. Dlatego przekład zawsze jest wielogłosowy, zawsze słychać w nim głos tekstu obcojęzycznego i głos tłumaczenia. Czy przestrzeń pisania jest ponadpłciowa? W żadnym razie. Powiedziałbym, że jest wielo- albo interpłciowa. Płeć odciska się na tekście, nie determinuje go być może, ale jest jego ważnym wymiarem. Trudno mi zapomnieć, że wiersze Ursuli Le Guin, które niedawno współtłumaczyłem z Justyną Bargielską, są napisane przez kobietę u schyłku życia, że jej przekład starochińskiej Księgi Tao jest przekładem napisanym przez kobietę. I gdy tłumacząc jej przekład mądrości chińskiego filozofa Lao Tzu, mam do wyboru nieobecną w angielskim formę żeńską lub męską czasownika, wybieram tę pierwszą – bo kto tu tak naprawdę mówi? Le Guin w 1997 czy Lao dwa i pół tysiąca lat temu? Przekład na polski staje się więc, paradoksalnie, mimo mojego udziału, silniej naznaczony płcią niż angielski oryginał. Przekład jest świętem różnicy, a nie karnawałem tożsamości. Jako tłumacz kocham różnicę.

Lubię też przeciwną tendencję: zawieszenie różnic, jakie jest możliwe w tekście. Dlatego gdy zaczynałem przygodę z pisaniem, nazywałem siebie, wzorem Michała Witkowskiego i Macademian Girl, blogerką teatralną. 

Zauważę, że tylko wtedy, kiedy jest różnica, możliwa staje się transgresja.

Pisałeś ostatnio w „Tygodniku Powszechnym”: „Nie obowiązuje twórców prawo własności w literaturze. […] Teksty kultury nie mają właścicieli, a przekład, jak każda twórczość, jest domeną wolności”. Jakie masz podejście do problemu praw autorskich? I cudzych, i swoich!

Dostałem niedawno książkę naukową, wydaną przez duże londyńskie wydawnictwo, Teaching the Beatles, czyli „Jak uczyć o Beatlesach”. I czytam w przedmowie, że niestety w książce nie znajdziemy cytatów z ich piosenek – z uwagi na horrendalnie wysokie opłaty, jakich zażądała za prawa do przedruku ich agencja. Autorzy artykułów musieli więc opisywać teksty piosenek, nie mogąc ich cytować. Wyobrażasz sobie: opisywali teksty piosenek! No, szlag mnie trafił. Ukazują się książki naukowe o malarstwie bez choćby jednej reprodukcji, rozprawy o poezji praktycznie bez poezji, filmy o muzyce praktycznie bez muzyki. Rozumiem, że ci, którzy na korzystaniu z cudzych dzieł sztuki zarabiają, powinni się tym zyskiem dzielić. W większości przypadków jednak w grę nie wchodzi zysk – to prace naukowe, popularyzatorskie, artystyczne. Czytając poemat Alice Oswald, który jest twórczym przekładem Iliady, jej radykalnym ociosywaniem, uświadomiłem sobie, że poetka nie mogłaby podobnej rzeczy zrobić, powiedzmy, z poematem Eliota, bo natychmiast miałaby na karku prawników, a pomysł kosztowałby ją duże pieniądze. Zgotowaliśmy sobie świat, w którym agenci mogą uniemożliwić powstawanie nowych dzieł sztuki, jeśli dzieła te wchodziłyby w dialog z innymi dziełami. To przecież krępowanie wolności twórczej i utrudnianie dostępu do sztuki. Mieliśmy kiedyś cenzus majątkowy w prawie wyborczym, teraz mamy go w kulturze. Zgoda, skandalem jest, że wielu pisarzy i tłumaczy jest nisko opłacanych w stosunku do zysku innych uczestników rynku książki: tylko 5% z ceny książki idzie do autora, ale aż cztery razy tyle do wydawcy, a siedem razy tyle do księgarza. Dostęp do kultury powinien być wolny i powszechny, a dialog wewnątrzkulturowy – toczyć się bez ograniczeń. Kultura jest jak ziemia – nie może być niczyją własnością. Niestety, dzieła kultury, także i tej dawnej, trafiają do rąk rynkowych graczy dbających, przynajmniej na papierze, o interesy pisarza kosztem interesu społecznego. Będziemy mieli być może majętnych pisarzy zawodowców – i martwą kulturę.

Miewam kontakty z agentami od teatru i różnie to bywa, ale Anglicy najczęściej są bardzo uprzejmi. Zaczęliśmy od przygód ulicznych i, jeśli można, skończmy przygodami zawodowymi. Co najdziwniejszego lub najciekawszego przytrafiło Ci się w pracy tłumacza? W pracy z tekstem lub człowiekiem…

Przygoda zawodowa w wersji hardcore: gdy dostajesz książkę ze swoim niełatwym, wypieszczonym, napawającym cię dumą przekładem jednego z noblistów, a na stronie tytułowej (a w zasadzie nigdzie) nie znajdujesz nazwiska tłumacza – swojego nazwiska. Albo gdy zaglądasz do brytyjskiego pisma, w którym ukazały się przekłady twoich wierszy, czytasz je i odkrywasz, że angielski tłumacz ci je zrymował, bo ma gust bardziej klasyczny i uwielbia rymy. Albo gdy przyjeżdżasz na festiwal poetycki w jednym z zagranicznych krajów, dostajesz program z biogramami, a tam stoi, że „Jarniewicz lives on a boat”, czyli, że mieszkasz na łódce, bo Google Translator tak właśnie przełożył informację, że mieszkasz w Łodzi. Albo gdy w Chinach podczas wieczoru autorskiego tłumacz czyta przekłady twoich wierszy, które choć w oryginale krótkie, ciągną się u niego i ciągną, są dwa–trzy razy dłuższe, i zaczynasz się zastanawiać, czy jesteś na właściwej imprezie i kogo tak naprawdę oklaskują chińscy słuchacze. A my, Maćku, kogo oklaskujemy, kiedy oklaskujemy autora?

Jerzy Jarniewicz, z archiwum Biura Literackiego
Jerzy Jarniewicz, z archiwum Biura Literackiego

Jerzy Jarniewicz:

Poeta, tłumacz, eseista i anglista. Profesor Uniwersytetu Łódzkiego, redaktor „Literatury na Świecie”, juror Nagrody Literackiej Gdynia. Jego najnowsze książki: z poezji – Sankcje (Biuro Literackie), z przekładów – Ursula Le Guin, Dotąd dobrze (z Justyną Bargielską, Prószyński i S-ka), z przekładoznawstwa – Tłumacz między innymi (Ossolineum), z historii kultury – Bunt wizjonerów (Znak). Laureat Nagrody Poetyckiej Silesius, nominowany do Nagrody Literackiej Nike, członek honorowy Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

Czytaj również:

Jan Lechoń – RZA Jan Lechoń – RZA
i
RZA, materiały prasowe
Doznania

Jan Lechoń – RZA

Grzegorz Uzdański

RZA wszedł do domu, zasunął kotary
I włączył na Facebooku filmik „śmieszne koty”.
Na ważne informacje nie miał dziś ochoty,
A było ich tak dużo. Czuł się bardzo stary.

Tyle lat już minęło, a mury rasizmu
Trudniej niż mur ceglany nagą przebić pięścią.
Znał duszącą potęgę tego mechanizmu.
Tak łatwo zamiast zmianą, stać się jego częścią.

Czytaj dalej