
Łukasz Saturczak: Pana najnowsza książka eseistyczna pt. Kontener ukazuje się równo dwie dekady po Melancholii. Wtedy miał pan czterdziestkę, za sobą doktorat, debiut prozatorski, drugą książkę w druku…
Marek Bieńczyk: Nie lubię grzebać w przeszłości. Ona oczywiście przychodzi do mnie w postaci napisanych książek jak Tworki, która jest czasem przekładana i trzeba wówczas odpowiadać na pytania tłumaczy. I myślę wtedy, że mogłem odpuścić niektóre zdania.
Ciągnęło Pana w najróżniejsze strony: Terminal był książką o miłości, Tworki, powiedzmy, językowym eksperymentem, poza tym zajął się Pan tłumaczeniem, eseistyką…
Ciągnie mnie i dziś. Oczywiście zmienia się energia pisarska. Sposób pisania nieco przeobraża się wraz z wiekiem, choć sworzeń stylu zostaje ten sam. Gdybym chciał się jednak rozhuśtać jak wtedy, to nie mam już dzisiaj takiej możliwości. Jestem bardziej stateczny, mniej ruchliwy. Wtedy pisanie było chwilami młodzieńczym brykaniem, ale ten wybryk był zarazem lokomotywą opowieści.
Wybryk młodości? Mając czterdziestkę? Niech Pan to powie współczesnym debiutantom!
Ma pan rację, mizdrzę się. W każdym razie dziwnie się na siebie piszącego w przeszłości patrzy, bo pewnych rzeczy się nie rozumie, a pewne dziwią. I czuje się zawsze, wbrew metryce,