Na pewno istnieje na to jakiś wzór: kiedy kręcisz film o wampirach, automatycznie rośnie prawdopodobieństwo, że w twojej filmografii znajdzie się również film o zombi. Nawet jeśli nazywasz się Jim Jarmusch.
Już w Tylko kochankowie przeżyją, „wampirzym” filmie Jarmuscha, była zresztą mowa o żywych trupach. Krwiopijca Adam używał tam słowa „zombi” jako obelgi, pozwalającej mu odróżnić się od motłochu. Nic dziwnego, w końcu ów popkulturowy bestiariusz ma silny wymiar klasowy: wampiry to arystokracja, zombi to pospólstwo. No i proszę, tym razem Jarmusch sam patrzy z góry.
Twórca Inaczej niż w raju od zawsze opowiadał nam o Ameryce, o jej ikonach (Elvis w Mystery Train) oraz mitach (western w Truposzu). Tym razem przygotował społeczną alegorię. Akcja filmu Truposze nie umierają rozgrywa się w małej amerykańskiej mieścinie Centerville, która wbrew nazwie nie jest centrum niczego, może z wyjątkiem krzywej Gaussa. To takie USA w pigułce, z lokalnym dinerem, pączkożernymi policjantami i typkiem w czapce z niby-Trumpowskim sloganem. Kiedy w okolicy wybucha epidemia zombi, metafora domyka się. Nieumarli zaczynają snuć się po okolicy, odgrywając w horrorowym zwierciadle swoje najpierwotniejsze odruchy: jedni lgną do kofeiny, inni gonią za alkoholem, jeszcze inni poszukują wi-fi. Ot, okrutna parodia konsumpcyjnej codzienności: naród sprowadzony do swojego groteskowego sedna, bezmyślnej masy, która chce się jedynie nażreć i znieczulić.
Nie jest to szczególnie wyszukana symbolika, ale Jarmusch nieraz już pokazywał, że jeśli spojrzeć pod odpowiednim kątem, amerykański popkulturowy śmietnik może stać się urokliwym antykwariatem. Nie tym razem. Pod pewnym względem reżyser lawirował zawsze między dwoma biegunami, między dandysowskim protekcjonalizmem wampira Adama a pasjonackim entuzjazmem wampirzycy Eve (bohaterów Tylko kochankowie przeżyją). Pierwiastek Eve chwilowo jest chyba jednak w zaniku. Truposze nie umierają to bowiem film na wskroś cyniczny. Jarmusch lamentuje nad zmianami klimatycznymi, pokazuje młode pokolenie zamknięte w jakimś poprawczaku i okrasza wszystko zmęczonym łamaniem czwartej ściany. Sam zwrot ku konwencji kina klasy B brzmi, jakby twórca chciał powiedzieć: świat też spadł do klasy B.
Sęk w tym, że wszystko to jest łatwe i nudne, tak jak łatwa i nudna jest czołówka filmu: czarny ekran, na którym przez kilka minut wyświetla się lista płac. Jarmuschowski humor z kamienną twarzą – po angielsku deadpan – niby pięknie rymuje się z konwencją zombi. Ale deadpan tych Truposzy jest tak dead, że nie ma w nim śladu życia. Adam Driver i Bill Murray prześcigają się w aktorskim stoicyzmie, mantrując na zmianę dwa żarty – jednak im dalej w film, tym bardziej trąci to manierą. A pomysł, by Tildę Swinton i Toma Waitsa obsadzić w rolach etatowych ekscentryków, ociera się już o bolesną oczywistość.
Zupełnie nietypowo dla Jarmuscha: prostota nie odsłania tu drugiego dna, a klepana w kółko oczywistość nie okazuje się nagle oświeconym haiku. Gdybym nie wiedział, kto stanął za kamerą, obstawiłbym, że to jakiś bawiący się w kino student, który cytatologię myli z erudycją, minimalizm z łopatologią, a ironię z przenikliwością. „To nie skończy się dobrze” – powtarza przez cały film jeden z bohaterów. Ma rację.