Maciej Stroiński: Od pięciu dni biegam na ulicę, żeby protestować (w tej sprawie, co wszyscy), i teraz już jestem zwyczajnie zmęczony. „Nie dam rady okupować wszystkiego”, że zacytuję swą studentkę aktywistkę. Potrzebuję odpocząć, by „zrozumieć, co przeżyłem”, jak z kolei by powiedziała zmarła niedawno Maria Janion. I właśnie nasza rozmowa to dobra okazja, by przemyśleć pewne rzeczy. W Buncie wizjonerów tłumaczysz, jak druga połowa lat 60. na trwałe zmieniła historię społeczną XX wieku. Czego nasi młodzi gniewni mogą się nauczyć od soixante-huitardów, od „myśli ’68”? Co wziąć sobie do serca, a jakich błędów więcej nie popełniać?
Jerzy Jarniewicz: Też biegam. Te tysiące gniewnych, młodych ludzi zrozumiały, że arogancja albo cynizm rządzących dotyka ich bezpośrednio, że może wtargnąć w ich życie, odbierając im podstawowe prawo, jakim jest decydowanie o własnym ciele i własnej przyszłości. Zbyt długo traktowano ich instrumentalnie jako element politycznej rozgrywki między szaleńcami u władzy. Dziś manifestują swoją podmiotowość: bo to te tłumy są państwem, a nie klika odklejonych od rzeczywistości polityków. Hasła, pod którymi demonstrują, niby rzecz marginalna, ale znacząca, to ich język, w którym ujawniają swoje emocje, swoją kreatywność i wyobraźnię, swój system odniesień. Zapisywane w rozmaitych poetykach mają jedną cechę wspólną – nie są hasłami kursującymi w sferze publicznej ani danym z góry „przekazem dnia”. Młodzi powiedzieli: dość! I, jeśli nie liczyć grup próbujących zbić na protestach partyjny interes, jest to czerwona kartka dla niemal całego establishmentu politycznego III RP. Tymczasem już widać próby przechwycenia tego buntu. Gdy czytam, że liberalny tygodnik „Polityka” już na okładce wita „rewolucję”, to chyba inaczej to słowo rozumiemy. A gdy dowiaduję się, że profesor uniwersytecki wzywa do przysyłania mu haseł z demonstracji, bo zamierza napisać o nich artykuł naukowy, to pytam: mansplaining? Znowu uprzywilejowany mężczyzna będzie wyjaśniał świat? Masz rację, trudno tu nie pomyśleć o latach 60. i o pokoleniu, które masowo zakwestionowało ówczesny ład. Ja jednak nie jestem pewien, czy uczestnicy obecnych protestów powinni się czegoś od tamtego pokolenia uczyć. Wierzę w historyczność każdego z dziejowych momentów, w to, że historia się nie powtarza, bo rozgrywa się w określonym „tu i teraz”. Pół wieku po roku ’68 jesteśmy gdzie indziej, żyjemy w innym świecie. Dzisiejsi gniewni mogą znaleźć w tamtej rewolcie źródło siły, mogą przejąć od ówczesnych ich wolę przeobrażania świata, ale byłoby źle, gdyby działaczom z tego okresu, jakkolwiek zasłużonym, pozwolili się pouczać. Przypomnę, że pokolenie lat 60. w zasadzie przegrało – kolejne dekady to była kontrofensywa konserwy, lata Reagana i Thatcher. Czym skończyła się tamta epoka? Jej czarna legenda odpowie: rzezią dokonaną przez bandę Mansona, zabójstwem na koncercie Stonesów w Altamont, serią śmierci ikonicznych postaci rocka, przeobrażeniem ruchów non-violence w organizacje terrorystyczne. Porażka, można powiedzieć. A jednak to tylko część prawdy. W innej perspektywie tamto pokolenie wygrało, bo świat dzisiejszy jest dzięki niemu sensowniejszy, bardziej, powiedziałbym, ludzki. Rewolucje, jak widać, mogą przegrać, ale w dłuższej perspektywie wygrywają, bo jednak przeobrażają świat. Warto o tym pamiętać. Zwróciłbym też uwagę na przekonanie uczestników tamtych wydarzeń, że oddolność ruchów wolnościowych jest wartością, o którą trzeba dbać. To były w większości ruchy niehierarchiczne, które nie powielały form organizacyjnych wrogich im instytucji opartych na autorytecie i podporządkowaniu.