Pierwszy raz przyjechałam do Nowego Jorku w kwietniu 2016 r. Nie miałam smartfona z dostępem do Internetu, a tak się złożyło, że zamiast na JFK – skąd trasę do mieszkania w Queens miałam spisaną w notesie – wylądowałam w Newark. Z JFK jechałabym mniej niż godzinę, Newark to o wiele dalej: stan New Jersey i po drugiej stronie Manhattanu. Najpierw postanowiłam więc ruszyć do Greenwich Village.
W końcu jechałam do Ameryki dla Beat Generation, a oni i cała reszta nowojorskich artystów przez lata stacjonowali właśnie w tej dzielnicy na Dolnym Manhattanie. Jakoś po 22.00 (4.00 rano polskiego czasu), czyli po 24 godzinach na nogach, zamówiłam brooklyn lagera w Caffè Reggio na MacDougal Street i siedziałam tak – podekscytowana, że w końcu tu jestem. W Nowym Jorku – gdzie tworzyli Jack Kerouac, Susan Sontag, Bob Dylan, Woody Allen i Willem de Kooning, gdzie rozbrzmiewały dźwięki saksofonu Coltrane’a. Tyle że poza mną nikt inny się nie ekscytował, nie cieszył, nie czekał i w ogóle całe miasto miało to gdzieś. Chyba żadne inne miejsce nie potraktowało mnie z taką obojętnością. I to było super!
„Ludna wyspa z gnejsu, betonu i szkła” – pisze Olivia Laing o Manhattanie w książce Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych (wyd. Czarne, tłum. Dominika Cieśla-Szymańska). To autobiograficzna opowieść o tym, jak autorka przyjeżdża do metropolii, w której jest sama i czuje się samotna. Postanawia tę samotność przeanalizować i bada ją w kolejnych dziełach nowojorskich artystów. Mamy tu Edwarda Hoppera, który „wędrował […] po mieście, aż zobaczył sytuację czy miejsce, które go zafrapowały, a potem pozwalał im utrwalić się w pamięci, by później oddać na płótnie”; mamy Andy’ego Warhola – tak bardzo nowojorskiego, że bardziej już się nie da; mamy szaloną Valerie Solanas, która do niego strzelała, fotografkę Nan Goldin, fotografa Petera Hujara, piosenkarza Klausa Nomiego czy Jeana-Michela Basquiata, który zaczynał od malowania na murach. Bo Nowy Jork jest przestrzenią dla sztuki, jak płótno bądź scena; na mieście się tworzy, na jego mostach, płotach, dachach.
Rozrywka z plakatów
Tak robił David Wojnarowicz, któremu Laing poświęca najwięcej uwagi, jest nim wyraźnie zafascynowana i te rozdziały są najlepsze. W nich Nowy Jork nie stanowi tła, ale wyłania się jako bohater. „Nowy Jork: zapach psiego gówna i gnijących śmieci. W kinie szczury, które zjadają ci popcorn. Nagle seks był wszędzie” – pisze autorka i to jest właśnie to miasto z Taksówkarza; świetne fragmenty o Chelsea, gdzie artyści łazili po sztukę, a geje po seks, i o Times Square – w latach 60. i 70. to był „wrzask miasta, atak neonów i świateł, przelewająca się masa ludzi, mieszanka marynarzy, turystów, glin, dziwek, alfonsów i dilerów”.
Kiedy dotarłam do Nowego Jorku, nad Chelsea górował już park High Line, a Times Square jako jedyny jeszcze się łasił. Polub mnie! Polub! – i tak na każdym billboardzie. Miejsce po disneizacji, jak ujmuje to Laing. Turyści z mapami i selfie stickami w dłoniach, z aparatami na szyjach, w wygodnych adidasach i turystycznych szortach, niewiedzący, dokąd prowadzą oznaczone na mapkach różnymi kolorami linie metra, narzekający na opóźnienia pociągów i zmiany rozkładów, czekający na zielone światło na przejściach dla pieszych – robiący wszystko to, czego mieszkańcy Nowego Jorku nie robią.
Świat się świeci i błyszczy plastikową rozrywką z plakatów, a gdzie się podziali ci mieszkańcy, artyści, narkomani, włóczędzy i inne freaki, o których pisze Laing? Autorka wspomina o Samuelu Delanym, który w książce Times Square Red, Times Square Blue pisze: „[…] przepadło nie tylko miejsce, gdzie każdy mógł sobie ulżyć, ale też przestrzeń kontaktu, zwłaszcza międzyklasowego i międzyrasowego, miejsce, gdzie mieli okazję zbliżyć się do siebie, choćby przelotnie, bardzo różni mieszkańcy, bogaci i biedni, czasem bezdomni, a czasem zaburzeni psychicznie. Wszyscy znajdowali demokratyczne ukojenie płynące z seksu”.
A jednak tę „demokrację” w Nowym Jorku wciąż jeszcze czuć i jest to wspaniałe! Miasto się o ciebie nie stara, zna swoją wartość, a ty lepiej poznaj swoją, zamiast liczyć na przymilających się kelnerów, przewodników czy billboardy. Nie znacząc dla tej metropolii nic, znaczysz dokładnie tyle, ile wszyscy inni. No, prawie wszyscy, 1% takich np. Royów z Sukcesji Nowy Jork ogląda zza przyciemnianych szyb limuzyn, helikopterów i biur na ostatnich piętrach wieżowców. Za to w metrze możesz spotkać odnoszącego sukcesy maklera, haitańskiego robotnika i Keanu Reevesa.
Autoironia i snobizm
„Jak świat światem ludzie przejawiali pożałowania godną skłonność do łączenia się w grupy” – Fran Lebowitz, nowojorska flanerka z krwi i kości, która miasto zna, nim oddycha, a ono wraz z nią, pisze te słowa w książce Nie w humorze. Dla niej ten miejski indywidualizm ma sens. Lebowitz śpi do południa, pisze (ale więcej czyta), pali – a wszystko to sama we własnym mieszkaniu; dopiero wieczorami wychodzi na miasto. Zbiór jej tekstów cechuje typowo nowojorska drwina: metropolia śmieje się sama z siebie ustami najbardziej wpisanych w jej przestrzeń mieszkańców. Woody Allen, cała tradycja stand-upu, Seks w wielkim mieście, autoironia reprezentantów klasy średniej oraz inteligencji. Może to ich dystans do własnego snobizmu, może potrzeba zaznaczenia statusu, a może to tylko gra przed innymi (i samym sobą), kiedy wieczorami w kolejce do kina powtarzają cytaty z Marshalla McLuhana, jak w Allenowskim Manhattanie, a w restauracji przechwalają się znajomością sztuki współczesnej z galerii w Chelsea.
Lebowitz też przesiaduje w restauracjach, a potem pisze np. rozdział zatytułowany Jak nie wyjść za milionera. Poradnik dla towarzysko nieporadnych. Trzeba bywać tam, gdzie niższa klasa średnia, czyli w miejscach, w których robi się codzienne sprawunki i pranie, gdzie się pracuje i korzysta z transportu publicznego. Trzeba przełamywać lody z biedniejszymi, m.in. kupując im drogi prezent, powiedzmy auto. Unikać niektórych pytań, np. „Czy to twój niebieski daimler blokuje podjazd?” albo „Zadzwonię około południa. Nie będziesz spał?”, i używać odpowiednich słów, takich jak „czynsz” czy „promocja”. Proste? Proste.
Nowy Jork pomieści wszystko. I daimlery, i sklepy z produktami za dolara. Miasto Lebowitz, pełne ironii oraz blichtru. I miasto Laing – samotne, jawiące się trochę jak w Nieustających wakacjach Jima Jarmuscha. Puste, lekko apokaliptyczne, stalowe, po którym snują się chude postacie w długich płaszczach, z marzeniami w kieszeniach.
Jak z obrazów Motleya
Jeszcze inny jest Nowy Jork Colsona Whiteheada w Rytmie Harlemu. To wciąż „brudne miasto, spiętrzone betonem i zimną stalą”, ale też miasto jak z obrazów Archibalda Motleya. Dynamiczne, pełne ruchu, muzyki i kolorów, takie właśnie jak Harlem. Whitehead już w Kolei podziemnej i w Miedziakach tworzył fantastyczne opisy, niczym gotowe scenariusze filmowe, które nic, tylko ekranizować. Gdyby Martin Scorsese z czasów Chłopców z ferajny dogadał się ze Spikiem Lee z okresu Rób, co należy i przenieśliby Rytm Harlemu na ekran, to dopiero byłoby coś!
„Całe miasto to jedna wielka żałosna, tętniąca życiem czynszówka, w której ściany między tobą a wszystkimi innymi ludźmi są tak cienkie, że można je przebić pięścią” – pisze Whitehead. Laing też ciągle czuła się obserwowana. „Nawet w domu jest się wystawionym na spojrzenia obcych. W każdej chwili – gdy przenosiłam się z łóżka na kanapę albo wlokłam się do kuchni, żeby zajrzeć do zapomnianych w zamrażalniku pudełek z lodami – mogli mnie widzieć ludzie […], ja też mogłam się bawić w podglądacza […] i obserwować dziesiątki osób, z którymi nigdy nie zamieniłam słowa, pochłoniętych drobnymi prywatnymi czynnościami. Ktoś ładuje zmywarkę, stojąc na golasa, ktoś inny wchodzi, stukając obcasami, żeby zrobić dzieciom kolację” – narzekała. No ale tak działa to miasto.
Główny bohater Rytmu Harlemu, Ray Carney, żyje w dwóch światach. Pierwszy to świat dzienny, w którym ma rodzinę, sklep i jest przykładnym obywatelem – na tyle, na ile czarny mógł nim wówczas być w oczach społeczeństwa i władz. Drugi to świat nocny, podlany alkoholem, doprawiony przemocą, lewy i szemrany, w którym ma się kumpli i wrogów; gdzie na tyłach sklepów zarabia się, nie płacąc podatku, a w parkach dzieją się rzeczy niepojęte dla osób wychowanych przez szkółki niedzielne. Whitehead podkreśla, że przesłanie nienawiści jest „wpisane w samą materię miasta”. Jego Nowy Jork przypomina momentami Gotham City z Batmana, w którym nocą bogacze spoglądają ze swych szczytów i planują życia tych, co na dole.
Błędne koło zmian
Deyan Sudjic w książce Język miast analizuje nowojorską strukturę zarówno pod względem architektonicznym, jak i socjologicznym. Pisze m.in. o błędnym kole, bo to jest tak, że artyści zamieszkują zwykle biedne, szemrane i niebezpieczne dzielnice, ale potem dzięki nim te dzielnice stają się atrakcyjne. Za artystami idą bowiem kluby, bary, galerie sztuki. Za nimi z kolei idą młodzi i bogaci. A za nimi – czynsze w górę. Artyści muszą więc wyprowadzić się do kolejnych biednych dzielnic. Tak stało się z Greenwich Village, East Village i Dolnym Manhattanem, z Times Square, z Chelsea, z Harlemem.
Nie zauważyłam tego pierwszej nocy, popijając brooklyn lagera w Caffè Reggio, ale w kolejnych dniach mijałam w okolicy butiki z ubraniami za tysiące dolarów, perfumerie, designerskie księgarnie, uliczki jak z makiet studiów filmowych, przy których stoją kamienice warte miliony dolarów i restauracje, w których kiedyś upijali się bitnicy, a dziś potrzebne są rezerwacja, krawat na szyi i karta bez limitu. Wciąż można jednak dostrzec pozostałości dawnych czasów, jak jeden z ulubionych barów Jacka Kerouaca – Kettle of Fish – czy położoną niedaleko i znaną m.in. z filmów Woody’ego Allena pizzerię John’s. Prawdziwe, pokryte brudem miasta życie przenosi się coraz dalej w głąb Brooklynu. Ale nikt nie powiedział, że tak będzie zawsze.
Nowy Jork żyje. Sudjic przywołuje wymowny cytat z Miasta okrętów Walta Whitmana (tłum. Ludmiła Marjańska), wypisany na barierkach otaczających miejsce po World Trade Center:
Miasto morza! […]
Miasto nadbrzeży i składów! Miasto wysmukłych fasad z marmuru i żelaza!
Dumne, namiętne miasto! Pełne życia, szalone, niedorzeczne miasto!