Najkrótsze skarby czasu Najkrótsze skarby czasu
i
Charles Parsons, „Pociąg ekspresowy”, 1859 r.
Przemyślenia

Najkrótsze skarby czasu

Piotr Stankiewicz
Czyta się 3 minuty

Sztuka życia jest sztuką nietracenia czasu – to oczywiste. W szczegółach wyzwanie to dotyczy raczej godzin niż miesięcy. Dużo łatwiej stracić bezsensownie trzy godziny niż kwartał. Dlaczego?

Trudno sobie wyobrazić dobre życie bez racjonalnego, twórczego i mądrego wykorzystywania czasu. Z tym zgodzą się chyba wszyscy, tak stoicy, jak i arystotelicy oraz smutni trenerzy rozwoju osobistego. Wiele już na ten temat powiedziano i wiele zgrabnych metafor ukuto. Oto kilka z nich… „Uznano by cię za szaleńca, gdybyś rozdawał obcym ludziom swoje pieniądze – a jednak czas i uwagę rozdajemy zupełnie za darmo, choć są cenniejsze”. „Życie nie jest krótkie, ale my je czynimy krótkim, głupio wykorzystując dany nam czas”. „Czas jest jedynym dobrem, którego nikt ci nie zwróci, jeśli raz go stracisz”. O tym samym mówią niezliczeni poeci pierwszego i pośledniejszego sortu, choćby w starej piosence zespołu Kansas: all your money won’t another minute buy.

Ale jak strzec naszego czasu? Jak go nie tracić? Na ten temat też już wyczerpano beczki atramentu i wystrzępiono niezliczone klawiatury. Nie będę powtarzał wszystkich dostępnych sposobów – felieton jest na to zbyt krótki, może innym razem. Chciałem jednak zwrócić uwagę na pewien paradoks-nieparadoks, o którym mówi się dużo rzadziej niż o ogólnikowej, gładkiej idei, że nie należy tracić czasu tak w ogóle.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Otóż im więcej mamy czasu do dyspozycji, tym łatwiej go nie stracić, bo… łatwiej zaplanować. To stoi trochę w sprzeczności z inną refleksją, tą mianowicie, że zawsze zużyjemy tyle czasu, ile mamy do dyspozycji. Mam dwa lata na napisanie książki, będę ją tyle pisał. Mam rok, będę pisał rok. Mam kwartał, napiszę w kwartał. To jest prawda. Ale odwrotność też jest prawdziwa: jeżeli pojawi mi się w życiu kwartał wolnego, to nie zmarnuję go na głupoty w całości. Ale jeśli pojawi mi się doba czy kilka godzin wolnego w kalendarzu – wtedy jest spora szansa, że wszystko pójdzie w drobny mak. O ile się mocno nie postaram, by było inaczej.

To trochę jak z pieniędzmi. Jeżeli znajdę na ulicy portfel, w którym będzie sto czy nawet tysiąc złotych, mogę pójść i je przehulać. Od mojej fantazji zależy, czy zajmie mi to jedną knajpianą noc, czy wystarczy godzina. Jeżeli znajdę teczkę, w której będzie milion złotych… to przecież nie przepiję, nie przejem całości. Część może tak, ale nie wszystko. Bo ilość przechodzi w jakość.

Podobnie jest z czasem. Oto jadę sobie pendolinem (a Pendolino jest niesłychanie szybkie) – z centralnej Polski do Trójmiasta, Krakowa czy Wrocławia dojadę w 3–4 godziny. Co zrobić z takim czasem? Czas pociągowy to jest czas wysokiego ryzyka – wysokiego ryzyka, by go zmarnować. Takie 3–4 godziny w pociągu to jest dokładnie tyle, by było nam trudno. Rozsiądziemy się w fotelu, wypijemy kawkę, popatrzymy przez okno, zagadamy z sąsiadem, przejrzymy gazetę… i nagle okazuje się, że trzeba wysiadać. I to właśnie jest najtrudniejsze. Za dużo czasu, żeby z czystym sumieniem coś odpuścić, za krótko, żeby planować cokolwiek większego.

Wniosek: chcesz żyć dobrze – nie trać czasu. Chcesz nie tracić czasu – dbaj o każdą chwilę teraźniejszą. Ale szczególnie uważaj na przekleństwo drobnych rozproszeń, tu pół dnia, tam dwie godzinki. To z nich składa się życie i to one szczególnie łatwo przeciekają między palcami. A więc powodzenia – i do zobaczenia po drugiej stronie kwadransa!

 

Czytaj również:

Królestwo za orzechy Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej