Wszystko przez Bruno Coquatrix. „Mogła zostać następczynią Édith Piaf” – czytamy w niemal każdym tekście poświęconym Ewie Demarczyk.
Wieloletni właściciel Olympii, najsłynniejszej paryskiej sali koncertowej, gdzie koncerty regularnie grały wszystkie najważniejsze gwiazdy francuskiej piosenki – od Piaf przez Mathieu, Dalidę aż po Brela i Aznavoura – rzeczywiście uwielbiał i wspierał polską pieśniarkę. Mówił jej nawet, że „wydobędzie francuską piosenkę z gówna, w którym utonęła po śmierci Piaf”. Tylko czy rzeczywiście musimy je wciąż do siebie porównywać? Przecież to dwie różne osobowości. Wielkość tajemniczej Demarczyk tkwi w jej wyjątkowości. Nie musi być potwierdzona przez sukcesję na tronie w Paryżu, uchodzącym – naiwnie i europocentrycznie – za stolicę światowej piosenki.
O tym, jak bardzo potrzebujemy potwierdzenia swojej wartości przez zachodnią opinię publiczną, mogą świadczyć artykuły, które ukazywały się w polskiej prasie po występach Demarczyk na świecie. Juliusz Kydryński opisywał w „Przekroju” nr 2180 (12/1987) powitanie Demarczyk przez grupę aktorów z Hollywoodu, którzy mieli ponoć ze sobą, oczywiście oprócz kwiatów i szampana, wielki transparent: „AKTORZY HOLLYWOODU WITAJĄ EWĘ DEMARCZYK”. Niestety nie wiemy, co to byli za aktorzy (i czy rzeczywiście tam byli).
W postawie i twórczości Ewy Demarczyk tkwiły wielkie pokłady dystansu i niezwykłości, chociaż śpiewała o sprawach uniwersalnych i odwiecznych. Jej głos pełen był emocji znanych każdemu, przy czym potrafiła się przemienić ze zwykłej dziewczyny (Rebeki z jakiegoś małego sztetla) w upiorzycę wyrażającą