Jest marzec, a więc i rocznica katastrofy. Nie, nie chodzi o rocznicę dotarcia koronawirusa do Polski czy jubileusz pierwszego lockdownu. Świat nie kończy się na covidzie i raczej się z jego powodu nie skończy. Co innego energia jądrowa – ta ma potencjał, by zasilić autentyczną apokalipsę. Dziesięć lat temu, 11 marca 2011 r., u wybrzeży wyspy Honsiu doszło do jednego z największych w historii trzęsień ziemi.
Wstrząsy wywołały falę tsunami, której wysokość miejscami przekraczała 20 m. Woda wdarła się w głąb lądu i dosłownie zmyła z powierzchni ziemi nadmorskie wsie i miasteczka. Ofiar kataklizmu nie doliczono się do dziś. Było ich co najmniej 20 tys., ale wielu osób nie odnaleziono – cofające się wody prawdopodobnie porwały ich ciała do oceanu.
Koronawirus zmienił świat, ale nie inaczej było z trzęsieniem ziemi z 2011 r. W jego wyniku oś Ziemi przesunęła się o 10 cm, co spowodowało, że doba na całej planecie skróciła się o 1,6 mikrosekundy. To jednak nie koniec nieszczęść. Tamtej feralnej wiosny połączone siły trzęsienia ziemi i niszczycielskich fal uszkodziły kompleks elektrowni atomowej Fukushima Daiichi w miasteczku Ōkuma. Reaktory stopiły się i do dewastujących wschodnie wybrzeże Honsiu żywiołów dołączyło skażenie radioaktywne.
Marzec przynosi jeszcze jedną rocznicę. Sześć lat temu w cieniu zniszczonej elektrowni Fukushima rozpoczęła się wystawa sztuki, która od tamtej pory jest niedostępna dla naszych oczu i czeka, aż do skażonej strefy będą mogli wrócić ludzie.
Prowokatorzy na serio
Niewidzialne wystawy, odwołane projekty, sztuka zamrożona w zamkniętych instytucjach, wirtualne widma prac udostępnionych online – przez ostatni rok takie doświadczenia artystyczne stały się naszym chlebem powszednim. Żebyż ten chleb był chociaż cierpki! Jest gorzej, bo on w ogóle nie ma smaku! Myślę, że nie tylko mnie przejadła się dawno ta pustokaloryczna strawa, spożywana w zgarbieniu nad laptopem.
W świetle artystycznych niedoli, które przeżywamy od 2020 r., wystawa w strefie radioaktywnego skażenia jawi się dziś jako przedsięwzięcie prorocze: ćwiczenie z katastrofizmu, przeprowadzone długo przed tym, zanim covid wykreował katastrofę na globalnie obowiązującą estetykę, a brak możliwości fizycznego uczestnictwa w wydarzeniach artystycznych wyrósł na najpopularniejszą formę kontaktu ze sztuką.
Proroczym zmysłem wykazał się Chim↑Pom, sześcioosobowy kolektyw artystyczny, który powstał w 2005 r. w Tokio w kręgu młodych uczniów i modeli Makoto Aidy. Na scenie międzynarodowej Aida (ur. w 1965 r.) nie jest może aż tak znany jak Takashi Murakami czy Yoshitomo Nara, ale w Japonii to jedna z czołowych, a zarazem bardziej niepokornych osobowości sztuki współczesnej. Jeżeli chodzi o Chim↑Pom, to trzeba powiedzieć, że niedaleko pada jabłko od jabłoni – kolektyw na scenie młodej japońskiej sztuki wypracował sobie pozycję enfant terrible.
Flagowym projektem z wczesnych lat jego działalności stał się performans, którego głównymi bohaterami były przerośnięte, superinteligentne szczury grasujące po ulicach Tokio. Artyści wypychali je, farbowali ich futra na wściekle żółty kolor, a następnie charakteryzowali na pokemona Pikachu, ukazanego w rozmaitych heroicznych pozach.
Chim↑Pom na zdjęciach wyglądają jak zespół rockowy, wprawnie posługują się mediami społecznościowymi i na pierwszy rzut oka można ich wziąć za jeszcze jedną grupę artystycznych atencjuszy, których opus magnum jest własny wizerunek, ubarwiany prowokacjami i zręcznym marketingowaniem kontrowersji. Pozory jednak mylą – w kolejnych projektach artyści pokazywali się jako coraz bardziej wnikliwi wiwisektorzy wyobraźni japońskiego społeczeństwa, jego nieopowiedzianych lęków i wypartych traum. Kiedy więc z pejzażu społecznego „wyparta” została cała strefa wokół Fukushimy, Chim↑Pom znalazł się natychmiast na tym straumatyzowanym, skażonym i bezludnym terytorium.
Sztuka, której nikt nie zobaczył
11 marca 2011 r. przez nadmorskie miasteczka na Honsiu popłynęła tzw. zupa tsunami – wzburzona morska woda niosąca samochody, łodzie, ruiny budynków, błoto, śmieci, drzewa, martwe zwierzęta, a czasem i ludzi, którzy nie uciekli na czas. Większości się to udało – z najciężej dotkniętego kataklizmem regionu Tōhoku ewakuowano ponad 400 tys. osób.
Japończycy żyją na co dzień w cieniu zagrożenia wstrząsami sejsmicznymi i falami tsunami. Są na nie przygotowani na tyle, na ile można się przyszykować na czołowe zderzenie z żywiołem, którego moc przekracza ludzką miarę. W każdym innym kraju trzęsienie ziemi o porównywalnej sile pochłonęłoby więcej ofiar. Do odbudowy przystąpiono natychmiast po ustaniu wstrząsów. Leczono rany, naprawiano szkody, rekonstruowano normalność. Ale nie wokół elektrowni Fukushima.
Skażony radioaktywnie obszar w promieniu 30 km od Fukushimy nazwano kikan konnan kuiki – strefą trudną do powrotu. Promieniowanie zmieniło ten kawałek ziemi w trwałą ruinę, rodzaj pomnika kataklizmu – niewidzialny monument. Tak w każdym razie potraktował to miejsce Chim↑Pom, inicjując w 2015 r. wystawę wewnątrz strefy. Nazwał ją Don’t follow the Wind (Nie podążaj z wiatrem). Tytuł wzięto z czasów ewakuacji – mieszkańcy musieli uciekać ze skażonej strefy pod wiatr, aby nie dać się dogonić radioaktywnemu „morowemu powietrzu”.
W wystawie, oprócz Chim↑Pom, wzięli udział Ai Weiwei, Aiko Miyanaga, Grand Guignol Mirai, Nikolaus Hirsch i Jorge Otero-Pailos, Kōta Takeuchi, Eva i Franco Mattesowie, Meirō Koizumi, Nobuaki Takekawa, Ahmet Ögüt, Trevor Paglen oraz Taryn Simon. Wszystkie realizacje powstały we współpracy z mieszkańcami skażonych terenów i zostały zainstalowane w miejscach, które owi wygnańcy zaocznie udostępnili artystom – w rozsianych po strefie magazynach, opuszczonych domach i farmach.
Co to za prace? Wiadomo, że Ai Weiwei zamontował na dachu jednego z opuszczonych domów panel słoneczny, zasilający umieszczoną wewnątrz instalację – nagą żarówkę, która od lat zapala się o świcie, by zgasnąć za dnia i znów rozbłysnąć na parę godzin o zmierzchu, tak jakby w tym porzuconym miejscu wciąż toczyło się życie. Wiadomo też, że Ahmet Ögüt stworzył szczególny strój – hybrydę nowoczesnego kombinezonu chroniącego przed promieniowaniem i zabytkowej samurajskiej zbroi, rodzinnej pamiątki jednego z mieszkańców. Krąży kilka innych pogłosek, ale to tylko przecieki, bo nigdy nie opublikowano pełnej dokumentacji prac zainstalowanych w rejonie skażenia. To, co powstało w strefie, ma tam pozostać.
Jaka piękna katastrofa
Otwieram witrynę Don’t follow the Wind. Strona jest pusta, jeżeli nie liczyć dwóch dat zapisanych małą czcionką na białym tle: 2015 i 2020. Klikam w „2015”: wciąż żadnego obrazu – odtwarza się jedynie plik dźwiękowy, kilka słów o projekcie po japońsku i angielsku, głosy biorących w nim udział artystów i zapowiedź, że wystawę będzie można zobaczyć, kiedy strefa zostanie otwarta i wrócą do niej mieszkańcy.
W zakładce „2020” kryje się również krótkie nagranie z aktualizacją: po sześciu latach wystawa wciąż czeka. „Trudna do powrotu strefa” sukcesywnie się kurczy wraz z oczyszczaniem przez japońskie służby skażonych warstw gleby. Niedaleki jest dzień, w którym będzie można zobaczyć Don’t follow the Wind – a właściwie to, co z tego projektu zostało. Działanie czasu, natury i promieniowania, a także powolny rozpad dzieł zostały od początku wkalkulowane w to przedsięwzięcie.
Wygnańcy ze strefy powoli szykują się do powrotu, tymczasem wokół Fukushimy, podobnie jak w rejonie Czarnobyla, rozwija się już nuklearna turystyka – któż nie chciałby zobaczyć świata, który się skończył? Dramat zmienia się w banał, w kolejny spektakl. Przy organizacji Don’t follow the Wind artystom przyświecała inna idea. „To, czego nie można dostrzec, ma wielką moc” – powiadają Chim↑Pom, którzy stworzyli ten projekt nie jako spektakl, lecz jako mit. A jeżeli mimo to w 2015 r. wchodzili do strefy z licznikami Geigera w rękach i montując wystawę, narażali się na napromieniowanie, to dlatego, że dobra legenda – podobnie jak dobra sztuka – musi mieć w sobie ziarnko prawdy, korzeń zapuszczony w glebę rzeczywistości. Również, a może nawet szczególnie w taką, która jest radioaktywnie skażona.
Don’t follow the Wind jeszcze się nie skończyła, ale koronawirus zdążył już dopisać do tego projektu przedwczesny epilog. Na nielicznych opublikowanych przez Chim↑Pom filmach ze strefy widać artystów pracujących w ścisłym reżimie sanitarnym: kombinezony, ochraniacze na buty, gogle i oczywiście maseczki. Gdyby wówczas nadeszła pandemia, nawet nie musieliby się przebierać; ta stylówka pasuje jak ulał do dress code’u czasu zarazy. Katastrofy nakładają się na siebie i mnożą się skażenia. W czasie lockdownów mnożyły się też wystawy, których nie można było zobaczyć. Przez ostatni rok nie widziałem mnóstwa wystaw, a jednak Don’t follow the Wind pozostaje jednym z najciekawszych projektów, których miałem okazję nie widzieć.