Koronawirusowa zmiana konstelacji życia społecznego czyni możliwymi zdarzenia, które kiedyś wydawały się niemożliwe statystycznie, a przynajmniej towarzysko. W zeszłą sobotę w samym środku Puszczy Kampinoskiej (parking Pociecha – polecam!) wpadłem na znajomą niewidzianą na żywo od bardzo dawna, tj. od sprzed covidu. Leśne głębie to zwyczajowo ostoja nie tylko partyzantki czy maseczkowej dezynwoltury, lecz także szczerej rozmowy. Ale nie tym razem, a przynajmniej nie dla nas. Spotkanie było bardzo miłe, jednak trochę krindżowe. Tak bardzo odwykliśmy od spotkania twarzą w twarz, że aż nie wiemy, co i o czym mówić.
A przecież wiemy o czym. Rozmowa rozkwitła dopiero na Messengerze, po powrocie do miasta, do wymoszczonych miesiącami foteli i wyuczonych rozmów na komunikatorze. I bardzo szybko zeszła na standardy roku 2020, czyli depresję, terapię, leki. A nawet nie „zeszła”, bo od początku do końca nie była o niczym innym. Pozytyw w negatywie, że rozmawiając o rzeczach smutnych, upewniliśmy się, że wciąż się dobrze rozumiemy i umiemy rozmawiać naprawdę.
Mikrocoming out, otworzenie się, przyznanie, że ciężar covidowej codzienności i walącego się świata jest zbyt wielki na ramiona jednostki, zarazem od tego ciężaru trochę uwalnia, jak i do niego dokłada. Uwalnia, bo mówimy otwarcie i czujemy, że nie jesteśmy sami… o ile tylko druga strona też się z czymś boryka i chce się przyznać (a w zasadzie tylko to drugie, bo w roku 2020 każdy się z czymś boryka). Ale jednocześnie dokładamy sobie kolejny kamień na głowę, bo przecież przyznajmy, że jest nam trudno. I jeśli źle się z kimś zgramy, jeżeli trafimy na moment, że druga strona akurat udaje, że nie rozumie i odcina się od nas tym chłodnym „w czym jest problem?” – to uderzymy głową w ścianę. A nigdy nie wiemy z góry, na jaki moment u tej drugiej osoby trafimy. To jest ryzyko.
Jest ono ogólnoludzkie i ponadczasowe. Było z nami zawsze, za covidu jest po prostu większe i trudniej go uniknąć. Marek Aureliusz powtarza do znudzenia, że w każdej złej przygodzie, w każdym kryzysie czy nieszczęściu, musimy „stale mieć przed oczami tych, których to samo spotkało”. Solidarność w nieszczęściu, „nigdy nie będziesz sam”, jak to nazwałem w książce. Tak po prostu działa umysł ludzki – dwutorowo. Każdy problem wyda nam się lżejszy, jeśli będziemy widzieć, że nie dotyka tylko nas. A jednocześnie: każdy problem stara się wmówić nam, że jesteśmy w nim sami. Temu ostatniemu trzeba oczywiście przeciwdziałać – i od tego właśnie filozofia stoików.
W roku 2020 to o tyle frapujące, że oś i przyczyna nieszczęść jest dla wszystkich ta sama i oczywista – covid. Z drugiej zaś strony konkretna konfiguracja trudności przezeń spowodowanych jest u każdego inna i owo „inaczej” trudno na ogół wytłumaczyć drugiej osobie. A przede wszystkim mało kto ma czas i energię, by słuchać. Sytuacja jest paradoksalna: wszyscy jesteśmy wrzuceni w to samo, ale dla każdego znaczy to coś innego. Niby wszystkich nas spowiła jedna i ta sama covidowa pajęczyna, ale jakoś bardziej niż zwykle trzeba się naszarpać, żeby zrozumieć, że jesteśmy w jednej i tej samej matni.