Tadeusz Kościuszko: lubię to! Ilekroć poczuję się zagubiony w jakimś obcym mieście, ilekroć nie wiem, dokąd iść, pytam przechodniów: „Jak dojść na ulicę Kościuszki?”. Można na niego liczyć. Zawsze gdzieś jest ulica Kościuszki – i zwykle prowadzi tam, gdzie trzeba. Kiedyś temat Kościuszki chętnie brali na warsztat artyści; był Matejko, nie mówiąc o Panoramie Racławickiej. Ale to przeszłość; na wystawach sztuki współczesnej znaleźć można wszystko, tylko nie wizerunek Naczelnika.
Aż tu nagle… Ostatniej, pożal się Boże, zimy los rzuca mnie do Gdańska. Idę Powroźniczą, zaglądam przez okno Galerii Miejskiej i przecieram okulary, za którymi wytrzeszczają się moje mile zaskoczone oczy. Obraz przedstawiający Kościuszkę! Czy stanąłem jak wryty? Nie, oczywiście momentalnie znalazłem się w środku, W społeczności dzikich – bo tak nazywała się wystawa, na której duet C.T. Jasper i Joanna Malinowska pokazywał pracę z moim ulubionym bohaterem.
Obraz ukazuje Kościuszkę w towarzystwie mężczyzny, który założył kurtkę od munduru amerykańskiego żołnierza z czasów wojny o niepodległość, ale w żadnym razie nie jest Jankesem, tylko bez wątpienia Indianinem. Tak oto zrobiłem pierwszy krok w meandry stosunków polsko-indiańskich, które Jasper i Malinowska uczynili przedmiotem swojej wystawy. Każdy kolejny krok w głąb polsko-indiańskiego pogranicza wiódł w coraz ciekawsze, ale też mniej oczywiste okolice.
Weźmy choćby scenę z obrazu, który zwabił mnie do galerii. Rzecz jest oparta na faktach. Niektóre z nich pamiętamy z odebranych w dzieciństwie lekcji. Młody Kościuszko – zdolny, lecz bezrobotny oficer – wyjeżdża za chlebem do walczącej o niepodległość Ameryki. Zaprzyjaźnia się z ojcami założycielami, zostaje generałem i bohaterem. Potem wraca do Polski i bohaterem zostaje również tutaj; broni Konstytucji 3 maja, staje na czele powstania, które przejdzie do historii jako insurekcja jego imienia. Odnosi taktyczne zwycięstwa, sprawa jest jednak nie do wygrania. Trafia do niewoli; wypuszczają go, ale pod warunkiem, że nigdy więcej nie postawi stopy w Polsce. Znów udaje się więc do Ameryki i właśnie wtedy poznaje Indianina, z którym przedstawiony jest na obrazie. To nie byle kto, lecz sam Mishikinakwa, Mały Żółw, wojenny wódz plemienia Miami. Podobnie jak Kościuszko jest świetnym strategiem; wygrał wiele bitew w wojnach, które nie były do wygrania. Sprzymierzał się z Brytyjczykami, to znów z budującymi Stany Zjednoczone kolonistami, jeszcze kiedy indziej zacięcie z tymi ostatnimi walczył, by potem podpisywać układy. Próbuje ocalić, co się da ze świata rdzennych Amerykanów. Teraz obaj wojownicy spotykają się jako goście zaproszeni na urodziny Jerzego Waszyngtona. Wiadomo, że wymienili podarunki. Ale jakie? Spójrzmy na obraz; Kościuszko ofiarowuje wodzowi Majamów okulary. „Dałeś mi nowe oczy” – miał powiedzieć Mały Żółw, który ucieszył się z prezentu. W okularach mógł zobaczyć wyraźnie, że żaden traktat, który biali zawrą z rdzennymi Amerykanami, nie zostanie dotrzymany. W zamian Kościuszko otrzymuje fajkę pokoju; odpowiednio nabita taka fajka również potrafi otworzyć oczy. Narzędzie poznania za narzędzie poznania.
Ale istnieje także inna wersja wydarzeń – i czy można się dziwić, że na wystawie wisi drugi obraz, na pierwszy rzut oka identyczny, a jednak różniący się istotnymi szczegółami? Na tym drugim obrazie Mały Żółw ofiarowuje Kościuszce tomahawk. Naczelnik rewanżuje się parą pistoletów. Legenda głosi, iż Polak poradził wodzowi, aby strzelał z nich bez wahania do pierwszej osoby, która spróbuje odebrać mu wolność.
Kościuszko mógł coś takiego powiedzieć. Jest przecież więcej powodów, aby go lubić, niż ten, że jako patron ulic ułatwia orientację we wszystkich polskich miastach. W Rzeczypospolitej uwolnił chłopów ze swojego majątku od pańszczyzny. W Ameryce za zasługi wojenne młoda jankeska demokracja ofiarowała mu ziemię – i niewolników (sic!), których Kościuszko natychmiast wyzwolił. Krytykował wyniszczanie rdzennych Amerykanów. W Starym Kraju walczył z antysemityzmem. Wyprzedzał swój czas? W XXI w. dojrzewamy właśnie do rozumienia wolności tak, jak Kościuszko pojmował ją już w XVIII stuleciu.
Ale jak było naprawdę z tymi prezentami? Tomahawk i pistolety? Czy fajka i okulary? Nie dowiemy się tego z obrazów; wyglądają na dzieła z epoki, ale oba są apokryfami namalowanymi na zamówienie Jaspera i Malinowskiej.
Zamiast rozstrzygnięcia artyści podnoszą kwestię: Indianie a sprawa polska.
Czy istnieje taka kwestia? C.T. Jasper i Joanna Malinowska są specjalistami od podobnych nieoczywistych rozważań. Para polskich artystów mieszkających w USA od lat przygląda się polskości w postkolonialnej perspektywie. Lubimy wierzyć, że polskość jest wolna od kolonialnego bagażu, nie dźwiga „brzemienia białego człowieka”. Czyżby? W 2015 r. na biennale w Wenecji artyści pokazywali projekt Halka/Haiti – zapis wideo inscenizacji opery Moniuszki w haitańskiej wiosce Cazale. Mieszkają w niej czarnoskórzy Polacy, potomkowie polskich żołnierzy z armii Napoleona, których na początku XIX w. przysłano na wyspę, by tłumili powstanie niewolników.
Na wystawie W społeczności dzikich, której tytuł artyści pożyczyli od antropologa Bronisława Malinowskiego, oprócz obrazów z Kościuszką pokazywano fragmenty filmów o Winnetou. Pamiętam je; grający po niemiecku jugosłowiańscy aktorzy przebrani za Indian wprowadzali w tych filmach nas, PRL-owskie dzieci, w kulturę rdzennych Amerykanów.
Jeszcze ciekawszy był dokument, który Malinowska i Jasper nakręcili na zlocie Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian. Skupia on fascynatów kultury rdzennych Amerykanów – Polaków, którzy utożsamiają się z dawnymi mieszkańcami Wielkich Równin. To utożsamienie bywa głębokie: rekonstrukcje, przebrania, tańce, pieśni, indiańskie gry, indiański etos, mit; bycie Indianinem to drugie życie, w dodatku bardziej ekscytujące od tego pierwszego, polskiego. W wywiadach udzielonych artystom polscy Indianie dowodzą, że nasze pozornie odległe kultury wiele łączy, zwłaszcza umiłowanie wolności. Czy coś je dzieli? Wśród rozmówców Malinowskiej i Jaspera tylko jedna para rozważa: co powiedzieliby rdzenni Amerykanie, widząc, jak biali Polki i Polacy przywdziewają kostium ich tożsamości? Bycie Indianinem w postmodernistycznej Polsce może być niewinną ucieczką od rzeczywistości. A jednak zabawę psuje myśl, że sami Indianie nie mieli dokąd uciec przed rzeczywistością zgotowaną im przez białych.
I ty zostaniesz Indianinem – jestem z pokolenia, które jeszcze załapało się na lekturę powieści Wiktora Woroszylskiego o Mirku z gomułkowskiej Polski, który marzy o byciu Apaczem. Sam w zabawach w Dziki Zachód wybierałem rolę Indianina. Skąd miałem wiedzieć, że wchodząc na wojenną ścieżkę, paradoksalnie podążam drogą wyznaczoną przez kolonizatorów – i że uczciwiej byłoby być, niestety, kowbojem? Trzeba było spytać Kościuszkę!