Aleksandra Lipczak: Gdzie teraz jesteś, Flavio? W Barcelonie, w Buenos Aires?
Flavia Company: W prowincji Buenos Aires, nad morzem.
Zdaje się, że pandemia przerwała twoją – drugą już – wyprawę dookoła świata?
Rzeczywiście, plany miałam zupełnie inne. Przyjechałam tu wiosną z USA, gdzie byłam z wykładami w Teksasie i pisałam reportaż o Las Vegas. Chciałam przeprawić się pieszo przez Andy. Później miałam wrócić do Hiszpanii i stamtąd wylecieć w długą podróż po Afryce, a potem do Indii. Ale wybuchła pandemia, więc zostałam. Całe szczęście, że stało się to właśnie tu, a nie w USA czy Paragwaju, bo jest mi łatwiej, mam argentyński paszport i tak dalej.
Kiedy opowiadałam o Tobie znajomym, powiedziałam, że jesteś pisarką „barcelońsko-argentyńską”. Trudno Cię inaczej nazwać, bo twoje korzenie są dość złożone.
Kiedy akceptujesz swoją nomadyczną naturę, wszelkie kategorie narodowościowe zaczynają być bardzo ograniczające. Żyłam w Barcelonie, ale urodziłam się w Argentynie – to odpowiada mi dużo bardziej niż „jestem Argentynką” czy „jestem Katalonką”. Wszystkie stałe definicje tego, kim jestem, wyłączają coś albo kogoś innego. Tymczasem tożsamość to coś, czemu musimy pozwolić ciągle być w ruchu, płynąć. Nie da się mnie przyszpilić, unieruchomić w jednej ramce jak motyla. Za każdym razem, kiedy próbuje się mnie gdzieś przyporządkować, czuję, jakby amputowano część mnie.
Piszę po katalońsku i po hiszpańsku. Katalończycy uważają więc, że jestem katalońską pisarką, Hiszpanie, że hiszpańską, a Argentyńczycy – argentyńską. Ostatecznie nigdy nie trafiam jednak na żadne listy ani zestawienia, bo nigdzie do końca nie pasuję, chociaż jako osoba czuję się tak samo Katalonką, Hiszpanką, jak i Argentynką. Mój znajomy dziennikarz opisał w jednym ze swoich felietonów ważne spotkanie literackie w barcelońskiej księgarni. „Byli tam wszyscy” – pisał – „Katalończycy, Kastylijczycy i Flavia”. Wygląda na to, że sama w sobie stanowię grupę. Ale to było chyba moje przeznaczenie, jestem przecież Flavia and Company.
Twoja powieść Haru, która niedawno ukazała się po polsku, opowiada o dorastaniu młodej łuczniczki w Japonii. Kiedy czytałam ją pod koniec zeszłego roku, miałam poczucie, że to dobra książka właśnie na ten czas. Bardzo w duchu zen i trochę jak medytacja: wycisza, koi skołatane nerwy.
To dość zaskakujące, bo wielu ludzi mówi mi to samo: że moja książka znalazła ich w dobrym momencie. Według mnie chodzi o to, że wszyscy i wszystkie jesteśmy Haru. Ta powieść to ludzkie życie zamknięte na 400 stronach. Kiedy skończyłam ją pisać – a piszę zawsze ręcznie, w notesach – rozpłakałam się jak nigdy wcześniej i płakałam bardzo długo. Miałam poczucie, że dotknęłam czegoś ważnego. Haru uzasadniła wszystkie moje wybory, całe życie poświęcone pisaniu. Które nie jest łatwe, bo nie jest łatwo być niekomercyjną autorką. Żeby móc pisać, musiałam pracować w wielu różnych miejscach. Było to tym trudniejsze, że chciałam prac, które nie wchodziłyby w drogę mojemu pisarstwu. Nie sprzedałam się więc na przykład reklamie, która zapewniłaby mi większe dochody. Wolałam uczyć, zajmować się dziennikarstwem. Bywało ciężko, ale kiedy skończyłam pisać Haru, poczułam, że to wszystko miało sens. Kiedy potem przeczytałam to, co napisałam, pomyślałam ze zdumieniem: „Haru to ja”. Poczułam, że otwiera się we mnie jakiś kanał. Już wtedy miałam przeczucie, że do tego samego wniosku dojdzie wielu innych ludzi.
Haru doczekała się w Hiszpanii siedmiu wydań. Na czym według Ciebie polega jej fenomen?
Haru to książka, która cię kocha, rozumie, wybacza ci. Która pozostawia cię z uczuciem spokoju, nie atakuje cię, nie wini. Mówi tylko: bądź, kim musisz być. Powiedziałabym, że jest bardzo empatyczna. Przez długi czas głowiliśmy się z moimi wydawcami nad tym, jakie zdanie umieścić na tylnej okładce. To ja wpadłam na pomysł, żeby napisać: „Po przeczytaniu historii Haru inaczej przeczytasz własne życie”.
Wiele z moich książek zapewnia coś w rodzaju miejsca, w którym można się ukryć, schować. To opowieści, w których człowiek zdaje sobie sprawę z własnej słabości, ale znajduje też pocieszenie.
Skąd pomysł, żeby napisać powieść o dojrzewaniu dziewczynki, potem kobiety z Dalekiego Wschodu?
Zobaczyłam Haru, nie wiedząc jeszcze, że będzie się nazywała Haru, kiedy byłam w dojo (w tradycji Dalekiego Wschodu miejsce ćwiczeń sztuk walki lub medytacji – przyp. aut.). Zwizualizowałam ją w czasie medytacji, po sesji jogi. Początkowo poczułam się zdezorientowana, nie bardzo wiedziałam, co to za obrazy i skąd do mnie przychodzą. Wizualizacja była jednak niezwykle wyraźna. Narysowałam nawet potem plan dojo, który zobaczyłam w czasie medytacji, objawił mi się dość precyzyjnie. Ten opis znalazł się w książce, to właśnie w tym dojo Haru uczy się strzelania z łuku. Haru wróciła też do mnie podczas kolejnej medytacji. Następnego dnia też. Pojawiały się sceny, wydarzenia. Zacznę je spisywać – postanowiłam. Miałam jednak trochę obaw, że kiedy zacznę je przelewać na papier, obrazy znikną.
Jak sny?
Właśnie. Trwało to 90 dni. Kiedy dotarłam do tego punktu, powiedziałam sobie: wystarczy. Chociaż później, już po napisaniu Haru wracałam do tego samego dojo, żeby medytować. Ale wtedy, po tych trzech miesiącach, zaczęła się walka. Nie byłam pewna, co mam z tym wszystkim zrobić.
A może nie robić nic? Nie wiedziałam też, jak uporządkować ten materiał, bo na tamtym etapie była to magma postaci, wrażeń, obrazów. Pomedytowałam więc jeszcze przez kilka dni, prosząc o jasność umysłu i tak, powoli, powoli, zaczęłam nadawać temu wszystkiemu strukturę.
Chcesz powiedzieć, że Haru Ci się objawiła?
To była historia, która wisiała sobie gdzieś tam na górze i musiała zostać przez kogoś „pobrana”. Ci z „gdzieś tam” zastanawiali się pewnie, kto mógłby to zrobić. Ale wszyscy są przecież tak potwornie zajęci swoim życiem, Aleksandra. No ale na szczęście byłam ja, wałęsająca się z miejsca na miejsce, medytująca gdzieś na głębokiej wsi. Ta chyba znajdzie na to w swoim życiu przestrzeń – musieli dojść do wniosku tamci, kiedy na mnie patrzyli.
A skąd Daleki Wschód w twoim życiu?
Zawsze interesowała mnie filozofia Wschodu w różnych postaciach. Buddyzm, medytacja, sztuki walki. Haru nie dzieje się zresztą w żadnym konkretnym miejscu, chociaż imiona bohaterów sugerują, że to Japonia. Do Japonii pojechałam zresztą dopiero po napisaniu książki, bo jeden z czytelników Haru podarował mi tę podróż. Nie może być tak, że autorka Haru nigdy nie była w Japonii – powiedział i kupił mi bilet. Mam w Maladze znajomą Japonkę, która po przeczytaniu mojej książki była zdziwiona, że napisała ją kobieta z Zachodu. Powiedziała, że Haru przywołała jej własne wspomnienia z dzieciństwa i dojo, do którego uczęszczała, tamte zapachy i smaki.
Nie obawiałaś się jednak w czasie pisania, że popadniesz w stereotypy, orientalizm?
Nie miałam świadomego planu ani intencji, żeby napisać taką książkę, nie szukałam „tematu” dla nowej powieści, przydarzyło mi się coś, co nazwałabym prawdziwą, czystą inspiracją. I to dosłownie. Inspiro (wdycham – hiszp., Flavia bierze w tym momencie głęboki wdech – przyp. aut.), expiro (wydycham – hiszp.). To była inspiracja, która przyszła wraz z oddechem, w samym środku duchowego ćwiczenia, którym jest dla mnie joga. Pisząc Haru, zrobiłam konieczną dokumentację, ale wolałam dać się prowadzić intuicji. Chciałam pozostać trochę naiwna.
Musiałam uwierzyć swojej intuicji. Inaczej zjadłyby mnie wątpliwości: co ja w ogóle robię, pisząc taką książkę?
Jest inna niż twoje wcześniejsze powieści?
O każdej z moich książek mogłabym powiedzieć, że jest inna od wcześniejszych. Nie piszę zgodnie z żadną formułą. Nie czuję się profesjonalistką, zawodową pisarką. Piszę wtedy, kiedy mam na to ochotę, a kiedy nic mnie nie inspiruje, nie mam problemu z tym, żeby zamknąć za sobą drzwi i zajmować się czymś zupełnie innym. Nie określa mnie to, co robię. Jestem – i już. O niektórych z moich wcześniejszych książek można powiedzieć, że odniosły sukces, miały wielu czytelników, były tłumaczone na inne języki. Ale Haru dotknęła innego miejsca. Dzisiaj rano dostałam maila z wydawnictwa, że doczekała się w Hiszpanii kolejnego wydania.
Swoją pierwszą powieść, Querida Nélida (Kochana Nelido), napisałaś jako nastolatka.
Kiedy skończyłam studia filologiczne, ubiegałam się o pracę w jednym z barcelońskich czasopism literackich. Jej redaktor naczelny zapytał, czy coś ostatnio napisałam i uznałam, że nie wypada odpowiedzieć, że nie. Jedyne, co mogłam mu jednak pokazać, to powieść, którą napisałam w wieku 17 lat. Niedługo potem napisał do mnie list, w którym wyjaśniał, że nie może mnie zatrudnić, ale chętnie wyda moją książkę.
Od tego momentu wydałaś ich ponad 40.
Jeśli mam być z Tobą szczera, nie jestem pewna, ile dokładnie ich jest. 40? 46? Nie mam pojęcia. Pisałam książki dla dzieci, wiersze, opowiadania, powieści, eseje.
Pisanie jest dla mnie jednoznaczne z ideą schronienia, azylu. Stało się tak z powodu moich własnych doświadczeń. Moi rodzice wyemigrowali z Argentyny do Europy, kiedy miałam dziewięć lat. Straciłam wtedy wszystko: moje miejsce, ziemię, azyl.
Twoi rodzice wyjechali z przyczyn politycznych?
Tak, choć nie byli bezpośrednio zaangażowani w żaden polityczny ruch. Mieli oczywiście swoje polityczne sympatie i nie były to te „właściwe”. Ale życie w Argentynie stało się dla nich niemożliwe w związku z codzienną przemocą, chaosem, brakiem pewności. Dlatego zdecydowali się rozpocząć nowe życie gdzie indziej.
Nigdy nie straciłam kontaktu z moim krajem pochodzenia. Jest tu kod kulturowy, który rozpoznaję jako swój, uczuciowość, w której się odnajduję, bliskość, poczucie humoru, które są moje i w których znajduję schronienie. Daje mi ją ta umiejętność bycia razem, obdarzania się uściskiem, którą mamy my, Argentyńczycy.
Wyjazd w wieku dziewięciu lat był dla mnie prawdziwym dramatem. Rodzice obiecali mi, że po dwóch latach wrócimy, ale tak się nie stało. Przez te dwa lata płakałam dzień w dzień z samotności i tęsknoty. Jako mała dziewczynka chciałam być pianistką, zaczęłam naukę gry w wieku pięciu lat. Kiedy zamieszkaliśmy w Hiszpanii, przerwałam na jakiś czas naukę i potrzebowałam nowego schronienia – takiego jak to, które dawała mi muzyka. Zaczęłam więc pisać. Od zawsze pisałam po to, żeby mieć miejsce, w którym mogę zamieszkać.
Teraz czuję, że mam już miejsce, które mogę opuścić i do którego mogę w każdej chwili wrócić, świat, który sama stworzyłam i do którego może zawitać każdy i czuć się w nim jak we własnym schronieniu. Taka jest zresztą idea azylu – aby nim być, musi być otwarty dla wszystkich.
Udało mi się osiągnąć to, czego chciałam. Dlatego po napisaniu Magokoro – książki, która jest kontynuacją Haru – zamknęłam projekt „Flavia Company”.
To znaczy?
Przez całe życie, od czasu, kiedy w wieku 17 lat napisałam w różowym notesie moją pierwszą powieść, miałam dwa założenia. Po pierwsze, chciałam pisać o rzeczach najważniejszych możliwie najprostszym językiem, żeby każdy, naprawdę każdy był w stanie zrozumieć moje książki – na swój sposób, ale zrozumieć. Zaskoczyło mnie, kiedy dowiedziałam się, że Haru jest popularna wśród dwunasto- i trzynastolatków. To znak, że Haru może przeczytać ktokolwiek. Po drugie, od zawsze miałam poczucie, że któregoś dnia stopię się z literaturą. I tak się stało: przeszłam na drugą stronę i teraz to moi bohaterowie i bohaterki piszą moje książki. Sama stałam się natomiast fikcyjną postacią. To dlatego mogła powstać książka firmowana przez Haru Ya no necesito ser real (Już nie muszę być prawdziwa), którą wydałam w 2020 r.
Ten proces znikania, twojego znikania jako autorki, zaczął się właśnie po napisaniu Haru?
Potem napisałam jeszcze Magokoro – książkę, która jest kontynuacją Haru. Napisałam ją, bo sama byłam ciekawa, co było w liście ojca do Haru, którego nie otworzyła w pierwszej części.
Konieczność podpisywania książek własnym nazwiskiem zawsze wydawała mi się absurdalna. Co za różnica, kto je napisał. Już Haru chciałam opublikować anonimowo, ale nikt by jej wtedy nie wydał. Zależało mi na tym, bo czułam, że ta historia nie jest moja, ale że należy do wszystkich. Nie jesteśmy przecież osobnymi, indywidualnymi bytami, wszyscy jesteśmy ze sobą powiązani. Ta koncepcja, w zależności od człowieka i kultury, może przybierać różne postaci i wyobrażenia: może to być idea jednego boga, uniwersalnej energii albo jeszcze czegoś innego.
Byłaś zmęczona egocentryzmem autorów? To akt buntu?
Nazwiska pisarzy to dzisiaj marki. A ja nie chcę nią być. Nie chcę pisać bardzo złych książek, które zostaną wydane tylko dlatego, że widnieje na nich moje, rozpoznawalne, nazwisko. A tak się właśnie dzieje: sprzedaje się wiele śmieci, tylko dlatego, że napisały je określone osoby. Więc tak, jest to forma mojego protestu przeciwko sposobowi rozumienia świata, który uniemożliwia nam pogłębianie świadomości, pójście naprzód.
A jeśli mówię, że coś mi się nie podoba i że chciałabym to zmienić, konsekwencja wymaga, żeby zacząć od siebie – stąd właśnie mój krok. Wiem, jakie to będzie miało konsekwencje, ale mi się to podoba. Bo one tylko potwierdzają moją teorię.
Przestałaś też udzielać wywiadów jako Flavia?
Wybrałam heteronimy, czyli imiona moich bohaterek zamiast pseudonimów, bo biorę odpowiedzialność za to, co napisałam.
Ludzie umierają zazwyczaj jako autorzy podpisujący się swoimi nazwiskami. W moim przypadku jest inaczej: umarłam za życia jako autorka Flavia Company i zmartwychwstałam w innych wcieleniach. Podoba mi się to.
To jak zobaczyć skończony budynek. Nie ma już nic do dodania, wejdźcie i sami zobaczcie. Macie do wyboru czterdzieści parę książek Flavii Company.
Ale uważam, że temu wszystkiemu muszą towarzyszyć spójne wyjaśnienia. Nie byłoby w porządku zostawić bez nich tych, którzy chcą zrozumieć moją propozycję. Dlatego opublikowałam na swoim blogu serię wywiadów, które zrobiła ze mną Haru, teraz zrobię to samo z Andreą Mayo – postacią, która pojawiła się po raz pierwszy w moim opowiadaniu z 2009 r. i której nazwisko widnieje na mojej najnowszej powieści.
Haru i Andrea Mayo piszą inaczej niż Flavia?
Andrea Mayo zaczyna swoją książkę od zdań: „Od teraz będę opowiadać tylko prawdę. Wszystko, co teraz powiem, będzie prawdą”. A poetyka Haru, która uczyniła mnie bohaterką swojej książki, jest mocno uduchowiona. Są to więc dwa ekstrema: to, co realne i to, co duchowe, a mostem między nimi jest literatura. Nie wiem jeszcze, czy głos zabierze więcej postaci, nie wykluczam tego. Może ożyje jeszcze któraś z moich bohaterek czy któryś z bohaterów i też zacznie pisać. Niczego nie wykluczam. Wydaje mi się to dość ekscytujące. Żeby zrozumieć, kim jest Andrea Mayo, trzeba sięgnąć do mojego wcześniejszego opowiadania, to samo z Haru. Robi się z tego rodzaj bardzo ciekawej gry, która, jak mi się wydaje, ma szansę wciągnąć czytelników.
Choć z komercyjnego punktu widzenia to, że nie chcę publikować pod swoim nazwiskiem, to oczywiście katastrofa.
Wydawcy muszą być załamani.
O tak. Dzisiaj rano rozmawiałam z moją agentką, która tłumaczyła mi, że będzie jej bardzo trudno sprzedać za granicą prawa do powieści napisanej przez Andreę Mayo, bo nikt nie wie, kim ona jest. Nieważne – odpowiedziałam. Robię to, co muszę robić, to nie jakiś chwilowy eksperyment czy efekt nastroju. Przemyślałam to i akceptuję wszelkie konsekwencje, bo czuję, że moje działania są spójne.
W Haru ważną rolę odgrywają mistrzowie i mistrzynie. Przekaz wiedzy, mądrości, doświadczenia jest kluczowy dla dojrzewania Haru i jej formowania się jako człowieka. Sama też miałaś na tym polu szczęście?
Bardzo wiele osób w mojej rodzinie skłaniało się ku sztuce. Mój wuj, matka, ojciec mnóstwo czytali, a edukacja była dla nich czymś bardzo ważnym. Miałam też szczęście do nauczycieli, chociażby tych od pianina – zawsze byli kimś więcej niż tylko nauczycielami uderzania w klawisze.
To oni nauczyli mnie dyscypliny, która jest też zresztą kluczowa w opowieści o Haru i jej dorastaniu. Dyscyplina to bardzo ważna rzecz, zwłaszcza w momentach, kiedy jesteś o krok od tego, by upaść. Nie ma aż takiego znaczenia, kiedy wszystko jest dobrze, tak naprawdę liczy się wtedy, kiedy cierpisz. To ona pozwala ci wtedy pozostać wielkoduszną i empatyczną, choć wszystko w tobie krzyczy, że powinnaś raczej myśleć tylko o sobie. Dyscyplina daje ci dostęp do siły, której akurat ci brakuje.
Bycie czy raczej stawanie się dobrym człowiekiem wymaga umiejętności zachowywania się w porządku, kiedy jest ci źle. Dobro nie jest naturą, jest wyborem i to codziennym.
Możesz mi opowiedzieć o swojej babci Rosie, „wielkiej mistrzyni życia”, której dedykujesz książkę?
Dobrze, że o nią pytasz. Myślę, że moja duchowość to coś, co przyszło od niej. Wszyscy, którzy ją znali, czuli w jej obecności wielki spokój. Była bardzo mądra, dużo czytała, choć nie chodziła do szkoły. Jej wewnętrzna równowaga i głębia były godne pozazdroszczenia. To ona była zresztą inspiracją dla postaci mistrzyni Katsuko, a przede wszystkim dla starego szewca Tame.
Babcia wierzyła we mnie tak, jak Tame wierzy w Haru. Skopiowałam więc tę wiarę z życia. Babcia, choć nie żyje, wciąż jest moją nauczycielką. Było wiele rzeczy, których mi nie mówiła. Kiedy teraz wspominam te momenty milczenia, odbieram je jako lekcje życia. Jestem poruszona, bo zdaję sobie sprawę z tego, że musiała mi bardzo ufać, skoro wierzyła, że z czasem docenię tę ciszę. A więc tak, szewski mistrz Tame z Haru to hołd złożony mojej babci, najważniejszej osobie w moim życiu. Moja matka zmarła młodo, miała zaledwie 49 lat. Ja sama miałam wtedy 25 lat, więc osobą, którą miałam w życiu szansę poznać najbliżej, była właśnie moja babcia. To ona była dla mnie emocjonalnym punktem odniesienia.
Zadedykowałam jej w sumie trzy powieści, w tym tę pierwszą. Kiedy dowiedziała się o tym moja mama, powiedziała: „Wybaczam ci tylko dlatego, że to moja matka”.
Haru jest w gruncie rzeczy dość feministyczną lekturą. Mistrzowie znikają w niej stopniowo ze sceny, żeby ustąpić miejsca mistrzyniom. Pojawia się też miłość między kobietami.
Dla mnie taka perspektywa to coś naturalnego, właśnie z tej pozycji patrzę na rzeczywistość. Odwrotne rozwiązanie – przewaga mistrzów – nigdy nie zwróciłoby jednak niczyjej uwagi, nie uważasz? Więc to jest chyba pytanie, które musimy sobie postawić: dlaczego przewaga kobiet wydaje nam się zaskakująca.
Ona mnie nie zaskakuje, ona mi się podoba.
Ale wielu innych tak. A właściwie dlaczego, skoro świat jest pełen ludzi, którzy dużo wiedzą i są to zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Tworzę bohaterki, nie bohaterów i wydaje mi się, że to ważne. Ale jest to nie efekt planu czy świadomej intencji, dzieje się to zupełnie naturalnie.
Zawsze żyłaś w drodze, jak teraz?
Od zawsze się niemało przemieszczałam, ale to właśnie po napisaniu Haru stałam się prawdziwą nomadką. Powiedziałam sobie: nie mogę teraz wrócić do tego, co zawsze. Jeśli zakładam, że Haru ma zmieniać ludziom życie, muszę być pierwsza. Jedną z rzeczy, którą zrobiłam dzięki Haru, było pogodzenie się z moim własnym ojcem. Drugą była akceptacja tego, że życie jest stanem przejściowym. Żyć to być w ruchu. Życie to pożegnania, nawet z własnym imieniem i nazwiskiem. Nie robię tego wszystkiego, żeby rzucać samej sobie wyzwanie ani siebie samą sprawdzać. Każde przywiązanie jest ciężarem. Więc ja, która żyję literaturą, pytam po prostu: co zobaczę, jeśli pozbędę się ciężaru, jakim jest moje imię i nazwisko? O tym właśnie chcę opowiadać: co teraz widzę.
I co widzisz?
Na razie doświadczam poczucia całkowitej wolności. Kiedy odpuszczasz i przestajesz próbować kontrolować swoje życie, ono daje ci wszystko, czego potrzebujesz, a nawet więcej. Rzeczy dzieją się zazwyczaj wtedy, kiedy porzucasz próby wpływania na to, żeby wydarzyło się to, czego koniecznie chcesz. Życie samo się wtedy o ciebie troszczy.
Weźmy moją aktualną sytuację. Przez parę miesięcy byłam w Buenos Aires, dopóki pewien czytelnik Haru nie zaproponował mi, że mogę się zatrzymać w jego domu nad morzem. Czytelnicy i czytelniczki Haru to coś w rodzaju wspólnoty ludzi, którzy zmienili swoje życiowe decyzje pod wpływem lektury mojej książki. Dlatego nie mam poczucia winy, akceptując tego typu propozycje. A muszę powiedzieć, że czytelnicy Haru są wobec mnie niezwykle hojni. Podczas moich podróży przez świat śpię zwykle w ich domach. Niedawno napisała do mnie czytelniczka z Kanady. Moje ostatnie powieści okazały się dla niej bardzo ważne. „Masz w Kanadzie dom” – napisała, więc może moim następnym przystankiem będzie właśnie ten kraj. Moje pielgrzymowanie po świecie łączę więc ze spotykaniem czytelników.
Powiedziałabym, że Haru to coś w rodzaju projektu totalnego. W Hiszpanii sama wybrałaś nawet strzępiony papier, na którym została wydrukowana książka, sama wykaligrafowałaś też japoński znak kanji zdobiący okładkę. Nie boisz się stracić nad tym wszystkim kontroli, kiedy twoja książka ukazuje się za granicą?
Choć inne z moich książek były już tłumaczone na sześć języków, polskie wydanie Haru jest pierwszym wydaniem poza Hiszpanią. I od razu miałam szczęście, bo trafiłam na zupełnie wspaniałą wydawczynię (Krystynę Bratkowską z Wydawnictwa Nisza – przyp. aut.) i tłumaczkę (Aleksandrę Wiktorowską – przyp. aut.), które włożyły w ten projekt całe serce. Polskie wydanie powieści jest zupełnie inne od tego, które ukazało się w Hiszpanii, ale wydaje mi się piękne.
Od dawna chciałam się wybrać do Polski i raz prawie mi się udało. Ale w gruncie rzeczy to dobrze, że Haru dotarła tam przede mną. Dojadę w końcu i ja.
Flavia Company:
Urodzona w Argentynie pisarka, dziennikarka, podróżniczka, żeglarka, joginka. Większość życia spędziła w Barcelonie. Pisze po hiszpańsku i katalońsku, jest autorką ponad 40 powieści, zbiorów opowiadań, tomów poezji i książek dla dzieci. Jej wydana w Polsce powieść Haru (tłum. Aleksandra Wiktorowska) doczekała się w Hiszpanii siedmiu wydań. W 2020 r. przestała publikować pod swoim nazwiskiem; autorkami dwóch ostatnich książek są jej własne bohaterki: Haru i Andrea Mayo. Prowadzi bloga pod adresem fcompany.blogspot.com