„Słyszał pan?! Nobla nie będzie!” – mogłoby rozbrzmieć nabożne drżenie pod moim zaprzyjaźnionym kioskiem na Nowowiejskiej. Wylewająca się obficie zza lady kioskarka sarknęłaby: „Literackiego, to pan nie wie?!”.
W kolejce ktoś westchnąłby, że szkoda. Że ładny i że się zmarnuje. Inny, z wrodzoną naszemu narodowi łatwością w dołączaniu do kolejkowej debaty, żachnąłby się, że: „Dobrze, że nie dali!” i że: „Przetasowanie w składzie komisji pozwoli na odświeżenie formuły doboru laureatów”.
A potem w podgrupach: pan w prochowcu pani w podomce tłumaczyłby, jak brak wyróżnienia dla Philipa Rotha jest kompromitacją dużo większą niż wszystkie skandale obyczajowe, a student mechatroniki w kolejce do kioskowego ksero kontrowałby, że nie da się oderwać znaczenia nagrody od jej wymiaru geopolitycznego i że w tak niespokojnych czasach nie powinniśmy rezygnować z imponderabiliów.
Mogłoby tak być? Nie lekceważyłbym kioskowych kolejek. Na przykład z pewnym sąsiadem mamy w zwyczaju raz do roku wymienić znaczące:
„I znowu Nobel nam przeleciał, panie redaktorze…”.
A dziś, proszę: możemy z nadzieją czekać przyszłorocznej kumulacji.
O literackim Noblu zdania nie posiadam. Może poza tym, że odpowiada na rzadko omawiane pytanie: Za nieczytanie jakiego autora trzeba się w tym roku wstydzić?
Geopolitycznych implikacji nagród nie znam. Członków kapituł literackich podziwiam jednak, doceniając nieprecyzyjność szalek ich wagi. Bo na ten przykład taki skok narciarski ceniony jest z metra.
Pisarz to skoczek do ocen niewdzięczny, telemark jego nieprecyzyjny. Sędzia laur przyzna, a potem wygłupi się w oczach historii i po zabawie.
Nieskładna myśl wiedzie mnie więc do pseudorozważań szerszych, o znajomości miar i wag.
W przypadku tegorocznego Nobla podstawa do odwołania była obyczajowa, i może brzmi w tym chichot losu, że gdy wśród recenzentów święcą triumfy obsesyjni badacze życiorysów, nawet kapituły nie znają dnia ani godziny.
Wróćmy pod kiosk naszej swojskiej debatki. Rozliczne przykłady wskazują, że u nas pytanie: „O czym on pisze?!” traci swe znaczenie na rzecz pytania: „Co to za jeden?!”. „Czy to blondyn jaśniejszy czy mniej jasny, i czy ten odcień nie rzuci się cieniem na czytelnika?”
Trudno się nawet dziwić, że medale z budżetówki niespecjalnie chętnie przyznawane są lokalnym lautréamontom i pijaczom nowych absyntów. Jednak gdy mowa o sztuce i polityce, żarty się kończą. Dodajmy może, ku fałszywej pociesze, że Lord Paradoks najpiękniejszą strofę swoją sklecił w więzieniu w Reading.
Inna rzecz, że w czasach wszechogarniającej weryfikacji nie zaszkodzi, choćby i dla sportu, zweryfikować w nas sprawność zwaną czytaniem ze zrozumieniem. Tym bardziej, że trudno się pozbyć wrażenia, że opinia nasza najpubliczniejsza lubi coraz częściej przykucnąć na pozycji Franca Fiszera, odprychującego adwersarzom:
„Ja, proszę pana, mam nad panem taką przewagę, że owej książki nigdy nie czytałem”.
Nam się zdarza dodać jeszcze: „Bo już my wiemy, co za jeden ją naskrobał”.
Słabość do biograficznych podsumowań i wnioskowań wścibskich zrzuciłbym na karb narodowej towarzyskości i rozsmakowania w plotce. Czyż nie z sympatii zaglądamy sąsiadom literatom w listowie genealogiczne? Z zapałem godnym lepszej sprawy wertujemy manuskrypty i korespondencję, szukając plagiatów tam, gdzie ich brak.
Tak kochamy naszych pisarzy, że zrobimy wszystko dla jeszcze żarliwszego ich portretowania. Wszystko, może poza rzetelną lekturą.
Dajmy na to… taki Prus (zacznijmy od mniej palącego przykładu).
„Zdaje się, że nie było ani czytelnika, ani krytyka w Polsce, który by miał wątpliwości, że tytuł powieści Lalka nawiązuje do postaci Izabeli Łęckiej, ponoć salonowej lalki, unieszczęśliwiającej wspaniałego Wokulskiego” – zaczyna swoją złośliwość Mieczysław Grydzewski w Silva rerum.
Aż chce się chwycić świętą włócznię dyskursu i jednym cięciem wyleczyć tego smoka szowinizmu. No bo czy w końcu nie była Łęcka tylko rozsądną w swej niechęci ofiarą targu? Możliwe, ale niech pilny Rafael sam zechce się na włócznię popisowo nabić. Prus bowiem pisze w liście, który cytujemy za Grydzewskim:
„W powieści znajduje się rozdział poświęcony procesowi o kradzież lalki dziecięcej. Otóż taki proces odbył się rzeczywiście w Wiedniu, a ponieważ fakt ten wywołał w moim umyśle skrystalizowanie, sklejenie się całej powieści, więc przez wdzięczność użyłem wyrazu »lalka«; tytuł powieści, o której mówię, powinien brzmieć »Trzy pokolenia«”.
No dobrze, może więc dwa bywają typy wścibstwa. Podczytujmy zatem korespondencję, a może i SMS-y. Łapmy za język posty i sarkajmy w kolejce pod kioskiem, ale rzetelnie.
Żeby, gdy ktoś znów nas spyta: „Co poeta miał na myśli?” – nie dopadł nas zimny grymas przerażenia, jaki zagościł na twarzy mojego przyjaciela w chwili, o której chciałem tu wspomnieć, w ramach niezgrabnej puenty powyższych niedowysłowień.
Przyjaciel ów, pośród licznych swoich dziwactw, jest łowcą autografów. Traf chciał, że przypadkiem trafił do kolejki tym razem stojącej za podpisem Tadeusza Różewicza, sygnującego swój ostatni tomik.
Poeta, wykazując się benedyktyńską cierpliwością, zapisywał dziesiątki stronic niezmienną formułą: „Wielce Szanownemu Imię Nazwisko, serdecznie Tadeusz Różewicz”.
Mój przyjaciel, widząc nadarzającą się okazję, zakupił nieznaną sobie książkę autora, o twórczości którego miał pojęcie mniej niż przeciętne. Jako ostatnia osoba w kolejce wręczył wyraźnie już zmęczonemu poecie egzemplarz. Mistrz miał właśnie rozpocząć ostatni tego dnia wpis według znanej formuły, gdy nagle zamarł i wobec wszystkich zgromadzonych oraz wobec nieskończoności i kosmosu zadał mojemu przyjacielowi pytanie:
„Proszę mi powiedzieć, co pan sądzi o moich wierszach?”.
I z tym pytaniem, zadanym przez poetę, który Nobla niestety nie dostał, pozwolę sobie Państwa, siebie oraz naszą burzliwą kolejkę pozostawić.