
Zanim dojdzie do naszego spotkania, muszę podzwonić po kilku jego współpracownikach, popytać. „Nie używa maila i telefonu komórkowego. Trzeba do skutku dzwonić na domowy. Nawet wieczorem, a już najlepiej w nocy Bodzia łapać” – mówi Paweł Dyllus, operator filmowy i jeden z najzdolniejszych uczniów Bogdana Dziworskiego. Podczas pracy na planie filmu Plus minus, czyli podróże muchy na wschód postanowił równolegle nakręcić swojego mistrza podczas pracy. Tak powstał film Dziwor, w którym widzowie mogą podejrzeć metody jednego z najważniejszych twórców polskiego filmu dokumentalnego i jednego z najlepszych fotografów drugiej połowy XX w. Po kilkunastu nieudanych próbach zdaje mi się, iż niemożliwe jest dodzwonić się do Dziworskiego, ale wreszcie podnosi słuchawkę i zaprasza mnie do restauracji Kultura na Krakowskim Przedmieściu. „Przepraszam, stary, za ten telefon, ale ja tak sobie bez technologii żyję i mnie to odpowiada. Poza tym pracuję teraz na czterech uczelniach w czterech miastach, robię cały czas film o Warholu. Wyobraź sobie, że ja mam komórkę i dzwonią do mnie tabuny studentów z byle gównem. Zwariowałbym, Monty Python!” – tłumaczy, zamawia obiad i od razu przystępuje do rozmowy. Całym sobą, szczerze, w niezwykłej ufności.
Mateusz Demski: W Dziworze jest scena, gdzie leżysz w samych slipach, z nogami w górze i zza kadru opowiadasz o swoich zawodowych doświadczeniach: trochę codzienności, trochę kina, trochę pasji do fotografii. To się nazywa szczere wyznanie artysty.
Bogdan Dziworski: Tego filmu by nie było, gdyby nie mój student Dyllus. Wobec nikogo bym się na podobne rzeczy nie zgodził, a jemu na