O tym, jak mądrze pomagać, i o miłości do polskiej poezji z Edwardem Hirschem rozmawia Małgorzata Mierżyńska.
Małgorzata Mierżyńska: Skąd się bierze w ludziach potrzeba filantropii? Czy z poszukiwania życiowej harmonii, gdy po osiągnięciu satysfakcji materialnej przychodzi czas na zaspokojenie dążeń duchowych? Czy z chęci zostawienia po sobie trwałego śladu? Z altruizmu czy z egoizmu?
Edward Hirsch: Ludzie kierują się bardzo różnymi przesłankami. Nie ma na to jednego wytłumaczenia. Nakazy dobroczynności wpisane są w kulturę religijną judaizmu, chrześcijaństwa i islamu, a jej korzenie sięgają antyku. Słowo filantropia pochodzi przecież od greckiego słowa philanthropos – kochający ludzkość, dobroczyńca, dobrodziej, wspierający ubogich. Oznacza też niesienie bezinteresownej pomocy. Wszyscy możemy być filantropami. Niektórzy stają się nimi, ponieważ chcą mieć dobre życie, inni dlatego, że czują współczucie i empatię wobec tych, którzy w życiu mieli mniej szczęścia. Jeszcze inni z pobudek czysto narcystycznych: marzą, by zobaczyć swoje nazwisko na tablicy darczyńców. Jedna z największych amerykańskich fundacji, Carnegie Foundation, początkowo była przykładem takich właśnie ambicji. Jej fundator osobiście decydował, kogo wspierać. W rezultacie popełniono wiele błędów. Inny przykład to Fundacja Rockefellera. Tam od razu stworzono procedury ewaluacyjne umożliwiające obiektywny wybór najbardziej wartościowych projektów. To był początek profesjonalnej filantropii. Carnegie zaangażował się sam, Rockefeller stworzył struktury. Dla mnie to on jest największym autorytetem. Obaj zawstydzili innych bogaczy, skłonili do zakładania fundacji i wspierania szczytnych celów. Carnegie nazywał to mądrym dawaniem. Mawiał zresztą, że trudniej pieniądze mądrze wydać, niż zarobić.
Co dla Pana jako prezesa fundacji oznacza mądre dawanie?
To efektywna realizacja misji. Dziś większość fundacji wspiera instytucje. My przyznajemy granty konkretnym osobom.