Elizabeth Finch jest postacią fikcyjną. Ale po lekturze książki mogę przysiąc, że ta imponująca persona istniała naprawdę. W swoim nowym dziele Julian Barnes znów prowadzi subtelną grę z pojęciami – życiem, prawdą i pamięcią. I choć powieść udała mu się w dwóch trzecich, tyle w zupełności wystarcza, by zachwycić czytelnika.
Każdy, kto miał odrobinę szczęścia, spotkał ją na swojej drodze. Osobę taką jak Elizabeth Finch, tytułowa bohaterka niewielkiej książki, którą Julian Barnes rzuca wyzwanie naszemu rozumieniu przeszłości. Ktoś, kogo – nawet jeśli mieliśmy z nim do czynienia przez chwilę, w pracy, na uczelni, w życiu publicznym – na zawsze zachowujemy we wspomnieniach. Trwa tam jak autorytet, niekwestionowany i ponadczasowy, bo też z rozmysłem nieprzystający do współczesności. Oto osoba, która chce być niedzisiejsza. Pryncypialna, nieugięta i wierna swoim przekonaniom – trochę usztywniona, a dzięki temu bardziej wiarygodna w swoim niezachwianiu. Taka postać, wbrew kotłującej się codzienności, zajmuje się trwaniem. Zachowuje stoicki (nie tylko z nazwy) spokój, nurt spraw bieżących traktuje zaś z obojętnością. Całą sobą wyraża określoną filozofię istnienia i z godnością znosi swoje niedopasowanie. Taki ktoś ucieleśnia swoje poglądy i przemyślenia, a więc nie tylko je wyraża, ale także według nich żyje. Ze wszelkimi tego konsekwencjami, czyli z gotowością na to, że jedynie nielicznym przypadnie do gustu. Taka właśnie jest powieściowa Elizabeth Finch, wykładowczyni uniwersytecka prowadząca kurs „Kultura i cywilizacja”. Taka jest również sama książka o Finch. Nie wszystkim się spodoba, bo powstała nie po to, by przypodobać się komukolwiek.