O Mariuszu Wilczyńskim można powiedzieć, że jest artystą totalnym. Najpierw nakręcił obsypany nagrodami film, potem przygotował nawiązującą do niego wystawę, z równym sukcesem. Ale czy to dziś – w obliczu wojny – ma jakieś znaczenie? A może ma i to wbrew pozorom większe niż wcześniej?
Wystawa Zabij to… jest postscriptum do elegii.
Elegią jest pełnometrażowy film animowany Zabij to i wyjedź z tego miasta Mariusza Wilczyńskiego.
Autor rysował ten film przez 14 lat. Pamiętam, jak na początku poprzedniej dekady artysta mówił, że jest przed nim jeszcze sporo pracy, ale ma nadzieję na uporanie się z nią w takim terminie, by zdążyć zgłosić film na festiwal w Berlinie w roku… 2013. Tymczasem im dalej w las, tym bardziej zamiar artysty rozrastał się, nabierał gęstości, był coraz bardziej totalny. Z biegiem czasu legendarny film Wilczyńskiego stał się czymś w rodzaju Wichrów zimy George’a R.R. Martina – dziełem, którego sensem jest, że się na nie czeka; projektem, którego istota polega na tym, że jest w wiecznym procesie.
Jak to będzie wyglądało z książką Martina, jeszcze zobaczymy. Wilczyński natomiast nie dość, że swój film jednak ukończył, to jeszcze zdążył z nim w ostatniej chwili.
Premiera Zabij to i wyjedź z tego miasta odbyła się tak, jak kiedyś marzył Wilczyński – na festiwalu w Berlinie – tyle że nie w roku 2013, lecz w 2020.
Czytaj także: Moje pożegnania – rozmowa z Mariuszem Wilczyńskim
Przedpandemiczne Berlinale
Tak się złożyło, że byłem wtedy w mieście nad Sprewą. Cóż to było za beztroskie, ostatnie przedpandemiczne Berlinale! Na projekcjach dzieła Wilczyńskiego były komplety widzów, wpuszczanych na sale bez sanitarnych limitów; dyskusje z publicznością odbywały się bez maseczek, które wówczas noszono już w Wuhan, ale w Europie wciąż wydawały się egzotycznym rekwizytem odległych problemów.
Pod koniec trwania festiwalu media doniosły, że w Berlinie zdiagnozowano chorego na covid pacjenta zero. Tydzień później rozpoczęła się wielka kwarantanna.
Branża filmowa miała na koronawirusa niską odporność i przechodziła go ciężko. Zamknięte kina, odwołane wydarzenia, przesunięte premiery, festiwale zesłane do rzeczywistości wirtualnej, seanse bez publiczności – w tych okolicznościach wiele świetnych filmów przeszło bez echa, zatonęło bez wieści w odmętach pandemii.
Tymczasem Wilczyński okazał się wilkiem morskim. Żeglował na przekór covidowym flautom i sztormom, szczęśliwie omijał wirusowe rafy i bezpiecznie wprowadzał krążownik swojego filmu do kolejnych portów. A w każdym z tych portów Zabij to i wyjedź z tego miasta witane było owacjami. Film został hojnie obsypany nagrodami: zgarnął m.in. cztery Orły i jako pierwsza animacja w historii festiwalu w Gdyni zdobył Złote Lwy. Ba! Wilczyński, współczesny klasyk i weteran polskiej sceny animacji, otrzymał nawet laury za najlepszy debiut na festiwalu „Młodzi i Film” w Koszalinie – bo przecież Zabij to… to pierwsza fabuła w dorobku autora.
Istnieje cyniczne przysłowie, które powiada: „Ucz się i pracuj, a garb ci sam wyrośnie”. Wilczyński napracował się przez 14 lat rysowania Zabij to i wyjedź z tego miasta, ale na szczęście nie doczekał się garbu, tylko długiego pasma triumfów odmierzanego kolejnymi nagrodami, wywiadami, projekcjami. Jego film został zauważony, doceniony i obejrzany – co ważne – również na dużym ekranie. Nawet pandemia, generalnie dla kultury destrukcyjna, dla projektu Wilczyńskiego zrobiła wyjątek. Tempo życia spowolniło, sezon filmowy 2020 r. przeciągnął się na następny rok; wirus dał nam więcej czasu na dokładne obejrzenie animacji, reżyserowi zaś – nacieszenie się zasłużonym sukcesem.
To dobrze, bo Zabij to i wyjedź z tego miasta nie jest filmem do szybkiego oglądania w biegu między jedną a drugą premierą. Nie tylko 14 lat, ale także w pewnym sensie całe życie, które Wilczyński zainwestował w tę opowieść, upakowane jest w seans trwający półtorej godziny. Tę gęstą historię trzeba odpakowywać spokojnie i powoli, a potem starannie trawić ją w świadomości. Zabij to… jest filmowym odpowiednikiem slow food. Mamy do czynienia z dziełem przywodzącym na myśl gotowaną potrawę, podaną jako danie główne intymnej kolacji, na którą twórca zaprosił swoją publiczność, tak jakby zapraszał do domu przyjaciół.
Rysowanie z pamięci
Wystawa w Zachęcie jest z kolei jak deser po tej kolacji, ale też trochę jak impreza, która z jadalni przenosi się do kuchni; tam kucharz zdradza kilka swoich tajników i pewne przepisy, z jakich korzystał, gotując.
Porównuję film Wilczyńskiego do kolacji z przyjaciółmi, bo mowa tu o dziele tak osobistym, jak tylko można sobie wyobrazić – przywodzi na myśl sprawy, o których myśli się wieczorami. Czy to autobiografia? Do pewnego stopnia tak, jednak nie do końca. Gatunek proponowany przez animatora można by nazwać rysowaniem z pamięci. Co pamięta Wilczyński? Oczywiście sceny z dzieciństwa, te zapadają w świadomość najgłębiej i są w niej przechowywane tak długo, aż zmienią się w prywatny mit, wyobrażenie, zdarzenie z pogranicza jawy i snu. Autor pamięta także miasto swojego dzieciństwa – Łódź lat 70., metropolię znajdującą się w Polsce Ludowej, w kraju, którego nie ma. Zachowuje w pamięci mnóstwo szczegółów: poświatę neonu świecącego za oknem mieszkania, w którym się wychowywał, zgrzyt kół tramwaju na szynach, głosy rodziców, kiosk Ruchu, mdłe światła latarni, sączące się z radia refreny piosenek, błysk w oku pani ze sklepu rybnego i oczy sprzedawanych w nim ryb.
Na te wspomnienia nakładają się wyobrażenia, o które imaginacja Wilczyńskiego wzbogaciła się później – już po tym, jak wyjechał z „tamtego miasta”: obejrzane filmy, przeczytane książki, bagaż życiowych doświadczeń, wiedza o dalszych losach bohaterów i bohaterek filmu. Dlatego po brukach Łodzi lat 70. może się potoczyć głowa Miszy Berlioza i można tu spotkać Behemota, którego Michaił Bułhakow opisywał na tle Moskwy lat międzywojennych.
Rysunek, którym posługuje się Wilczyński, jest idealnym medium podróży w przeszłość, w głąb siebie. W Zabij to i wyjedź z tego miasta nie chodzi o to, „jak było”, tylko w jaki sposób pamięta się życie – jakie linie nakreśliło ono na powierzchni świadomości. Animacja to z kolei najlepsza metoda, by wprawić te obrazy w ruch, pokazać je w procesie ciągłych metamorfoz trwającym w ludzkiej duszy. Przeszłość nieustannie miesza się z teraźniejszością, detale ogromnieją, jeden okruch wspomnień prowadzi do innego, ale opowieść nigdy nie jest liniowa; w filmie Wilczyńskiego czas nie biegnie od początku do końca – zatacza kręgi, cofa się, powtarza. Zamiast biograficznej kroniki animator konstruuje wielowymiarową czasoprzestrzeń swoich doświadczeń. Następnie sam nawiedza uniwersum swojej pamięci, niczym architekt oglądający makietę, którą zbudował. W niektórych scenach postać autora pojawia się w tym świecie i wygląda jak Guliwer w krainie Liliputów. Ogromny rysunkowy Mariusz Wilczyński przechadza się ulicami Łodzi sprzed pół wieku, wystając głową ponad dachy kamienic. Potrafi przykucnąć przy domu, w którym dorastał, i zajrzeć przez okno do środka, by zobaczyć samego siebie jako dziecko w kołysce.
A my? Wilczyński wędruje po Łodzi własnych wspomnień – tej, którą zachował w pamięci, a trochę również sobie wymyślił i wyśnił, by potem ją narysować. Pięknie, ale dlaczego właściwie tak nas to obchodzi? Dlaczego wędrowanie z nim po tym mieście okazuje się ostatecznie takie interesujące, wzruszające i godne nagród? Cóż, to właśnie odpowiedź na to pytanie robi z Wilczyńskiego artystę wybitnego. Taki artysta to szczególny rodzaj narcyza, który wciąż mówi o sobie, lecz w taki sposób, jakby mówił o każdym i każdej z nas; w przedziwny sposób publiczność odnajduje w tej egzystencjalnej (anty)autobiografii odbicie własnego życia. I wówczas okazuje się, że to nie jest tylko film o Wilczyńskim, ale także o PRL-u, jego specyficznym pejzażu, brzmieniu, a nawet zapachu. Ja też wychowywałem się w tamtym świecie i oglądając Zabij to…, przypominam sobie zapach tramwajów, sklepów, ulic i parków, przez które prowadzi mnie autor.
To więc poniekąd elegia, którą Wilczyński napisał dla siebie, jak również dla nas wszystkich, bo wszyscy mamy małe, prywatne światy przeszłości, ulokowane w PRL-u albo zupełnie gdzie indziej. To światy, które są utracone, lecz nigdy do końca; można do nich wrócić, podążając krętymi ścieżkami wyobraźni, uczuć, powidoków, wspomnień. Taka wycieczka ma słodko-gorzki smak, jest w niej nostalgia i dużo smutku. Wilczyński nie boi się czułostkowości, ale też nie obawia się być momentami okrutny.
Prywatna duchologia
Elegijny nastrój wzmaga wypełniająca film muzyka przyjaciela Mariusza Wilczyńskiego – Tadeusza Nalepy. Zabij to i wyjedź z tego miasta jest bluesem. Nalepa zmarł w 2007 r., kiedy animator był na początku drogi, która w 2020 r. doprowadziła go do berlińskiej premiery filmu. Legendarny bluesman nie jest jedynym pojawiającym się w nim duchem. W ciągu 14 lat pracy Wilczyński zebrał niesamowitą obsadę, która użycza głosów jego bohaterom i bohaterkom. Są wśród nich pierwszoplanowe współczesne gwiazdy, m.in. Krystyna Janda, Andrzej Chyra czy Małgorzata Kożuchowska. Ale wiele jest też głosów, które – podobnie jak riffy Nalepy – dochodzą do nas z zaświatów: w filmie słyszymy Irenę Kwiatkowską, Gustawa Holoubka, Barbarę Krafftównę, Krzysztofa Kowalewskiego, a także Andrzeja Wajdę w zaskakującym, znakomitym cameo.
Sen i jawa
Zabij to i wyjedź z tego miasta jest trochę jak sen. Poświęcona temu filmowi wystawa, którą Wilczyński wraz z kuratorką Martą Miś zrobił w Zachęcie, rozgrywa się z kolei na jawie. Wciąż jesteśmy w dawnej Łodzi; z wielkiego muralu na ścianie galerii i zapętlonych projekcji wideo artysta buduje rysunkową scenografię miasta. W tych dekoracjach dekonstruuje własne dzieło, które tak pracowicie tworzył; rozmontowuje je na składniki pierwsze. W gablotach pokazuje kuchnię swojej wyobraźni, rysunki, szkice, kartki i karteczki; wizualną materię, którą później zmienił w seans. Na monitorach oglądamy zarysy scen w procesie, a do tego – co szczególnie smakowite – sekwencje nieznajdujące się w ostatecznej wersji montażowej Zabij to i wyjedź z tego miasta. W finale wystawy czekają nas wspaniałe napisy końcowe, a także materiał, który sygnalizuje początek – zajmujący całą ścianę galerii scenopis duchologicznego przedsięwzięcia artysty.
Animacja jest sztuką iluzji. Ciekawe jednak jest to, że rozbity na fragmenty, w jakimś sensie zdemaskowany i „wystawiony” na światło rozjaśniające galeryjny white cube seans Wilczyńskiego nie traci integralności. Sam film jest przecież układanką okruszków pamięci. Twórca zaś, tłumacząc go na język wystawy, wraca poniekąd do korzeni: do kinematografii wszedł przecież ze świata sztuk wizualnych, jest absolwentem akademii, malarzem i rysownikiem. W Zachęcie odmawia nam retrospektywy swojej twórczości; bohaterem wystawy jest wyłącznie Zabij to i wyjedź z tego miasta. Innymi słowy protagonistą tego projektu jest Wilczyński, bo w tym wypadku w żaden sposób nie da się oddzielić autora od jego dzieła. W Zabij to… Wilczyński jest twórcą i postacią występującą w opowieści; człowiekiem, który własnymi rękami powołał (przypomniał sobie i narysował) świat przedstawiony; jest narratorem i opowieścią w jednej osobie. Oglądając kartki i kalki z rysunkami do filmu, widzimy, jak delikatna jest materia tej kreacji – a przecież w pewnym momencie zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy w samym środku współczesnej inkarnacji dzieła totalnego.
A wojna? Mariusz Wilczyński jest długodystansowcem. Prace nad filmem rozpoczął w zupełnie innym świecie niż ten, w którym odbyła się premiera Zabij to i wyjedź z tego miasta. Wystawa w Zachęcie także odbywa się w innej instytucji niż ta, do której artysta został zaproszony. Ten projekt wpisuje się w długie pożegnanie z galerią w kształcie, jaki dotąd znaliśmy; przejęta przez „dobrą zmianę” Zachęta w przyszłości nie będzie już taka sama i nie brakuje przesłanek, by widzieć tę przyszłość w czarnych barwach. Czy jednak ktoś ma teraz głowę, żeby martwić się Zachętą, gdy w uszach brzmi echo eksplozji równających z ziemią ukraińskie miasta? Czy mamy czas na wizytę w świecie Mariusza Wilczyńskiego? Kiedy poszedłem zobaczyć wystawę, oglądałem ją w tłumie zwiedzających. Czy wszyscy uciekliśmy do Zachęty, żeby schować się przed rzeczywistością? Myślę, że to nie tak. Sztuka jest częścią tej wojny, która jest również – a może nawet przede wszystkim – starciem kultury tworzenia z kulturą niszczenia i przemocy. W tym sensie, jeżeli ktoś potrzebuje rozgrzeszenia dla wizyty w Zachęcie, wystawę Wilczyńskiego może potraktować jako akt antywojenny. Taki wymiar ma każdy gest twórczy, ale ten, który wykonuje Wilczyński, jest go pełny w szczególności. Niszczenie jest szybkie, tworzenie zaś powolne, jednak wbrew pozorom przewaga wcale nie leży po stronie destruktorów. Na wystawie Zabij to… oglądamy, jak jeden człowiek za pomocą kartki, ołówka, wyobraźni i pamięci potrafi zbudować cały świat. W tych dniach, w których siły zniszczenia mają swoje krwawe pięć minut, coś takiego warto zobaczyć bardziej niż kiedykolwiek.
Mariusz Wilczyński
Zabij to…
Zachęta, do 26.06.2022
kuratorka: Marta Miś
www.zacheta.art.pl