O rzeczywistości kobiet w Ameryce Południowej i o pisaniu rozmawiała z Dolores Reyes, autorką książki „Ziemiożerczyni”, Aleksandra Lipczak
Aleksandra Lipczak: Co to za tatuaż na Twojej ręce? To ona?
Dolores Reyes: Tak. Wytatuowała mi ją Jazmín Varela, rysowniczka, która stworzyła okładkę Ziemiożerczyni. Wymyśliła ją zresztą bez konsultacji ze mną, po prostu przeczytała książkę i po paru dniach przysłała gotowy projekt. Wydał mi się spektakularny. Ta dziewczyna wszystko zrozumiała – pomyślałam.
Na okładce jest rysunek tytułowej bohaterki: jasnowidzki z przedmieść, która, jedząc ziemię, odgaduje los zaginionych kobiet.
Kolory okładki – fioletowy i zielony – są kolorami feminizmu w Argentynie. Łzy, które płyną z oczu Ziemiożerczyni, to łzy smutku, ale też ziarna, które lądują u jej stóp i dają jej siłę, zmuszają do działania. A do tego wszystkiego są jeszcze kwiaty passiflory, które bujnie rosną przed domem bohaterki. Mówi się, że po wypiciu naparu z nich można wybrać się w mistyczną podróż, że mają psychodeliczny efekt jak pejotl.
Ziemiożerczyni w jakimś sensie też Ci się objawiła.
W czasie warsztatów literackich, w których brałam udział, jeden z moich kolegów przeczytał napisany przez siebie tekst, krótki i bardzo poetycki, który kończył się słowami „ziemia z cmentarza”. Kiedy je usłyszałam, stanęła mi przed oczami mała, czarnowłosa dziewczynka siedząca koło grobu wkładająca do ust cmentarną ziemię.
Pozostało mi tylko wymyślić, kim jest, co się z nią dzieje i dlaczego je glebę pozostającą w kontakcie z innymi ciałami.
Po tym, jak przeczytałam, że to powieść o jasnowidzce, spodziewałam się odlotu. A Ziemiożerczyni to w gruncie rzeczy zwykła nastolatka, tyle że z wyjątkowym darem.
Włożyłam sporo wysiłku w to, żeby jej głos – głos zwykłej dziewczyny z peryferii Buenos Aires – brzmiał jak najbardziej autentycznie. Podobnie jak głosy jej przyjaciółek, nauczycielki, zamordowanych i zaginionych kobiet. Ziemiożerczyni ma dar jasnowidzenia, ale jest też dziewczyną z krwi i kości, na tyle realną, że wiele osób pytało mnie, czy ją znam, czy może to ja sama albo któraś z moich córek.
No więc tak, Ziemiożerczyni jest zwykłą nastolatką, ale ma też dar, który okazuje się bezcenny. To ona staje się ostatnią deską ratunku dla krewnych.
Rodziny uciekają się do niej, bo zawiódł je system.
Ludzie żyjący w totalnie prekarnych warunkach – jeśli chodzi o mieszkanie, zdrowie, pracę – szukają pomocy nastolatki, żeby odnaleźć zaginione córki, żony i matki. To jasny sygnał, że coś nie działa. Państwo, które ma obowiązek chronić swoje obywatelki i powinno mieć ku temu nieograniczone środki, nie robi zupełnie nic.
A my, Argentynki, mamy dość. Dość patrzenia na to, jak bardzo lekceważone są nasze prawa i jak bardzo nie liczy się w tym kraju życie kobiet. W pierwszych godzinach i dniach po zaginięciu, które są absolutnie kluczowe dla śledztwa, policjanci mówią zwykle: znajdzie się, pewnie uciekła z chłopakiem, zadzwoni. Ile żyć można by uratować, gdyby nie to lekceważenie? Ale nie chodzi tylko o bierność. Mniej więcej jedna trzecia kobietobójstw jest dokonywana z użyciem broni należącej do policjantów albo przedstawicieli innych sił porządkowych. Policjanci i wojskowi są również zamieszani w handel kobietami i zmuszanie ich do prostytucji.
W takiej sytuacji szukanie zaginionych czy wyjaśnianie zbrodni zaczyna przebiegać innymi, mniej oficjalnymi ścieżkami. Często biorą się za nie same matki. Nie tylko Argentyna, ale także Meksyk czy Kolumbia pełne są takich kobiet, gotowych poruszyć niebo i ziemię, by ustalić, co stało się z ich córkami.
Kim są Melina Romero i Araceli Ramos, którym dedykujesz książkę?
Araceli Ramos mieszkała w dzielnicy, w której pracuję. Była młodziutką dziewczyną, która szukała pracy. Mężczyzna, który zgwałcił ją i zamordował, zwabił ją fałszywą ofertą zatrudnienia. Z kolei Melina Romero mieszkała 30 przecznic od mojego domu. Została zgwałcona przez grupę mężczyzn, śmiertelnie pobita i wpakowana do plastikowego worka. Sprawcy wyrzucili jej ciało do ścieku.
W obliczu tego horroru media koncentrowały się jednak głównie na stylu życia Meliny: mówiono, że była wykolejona, że porzuciła szkołę, że była fanatyczką dyskotek. To typowa konstrukcja, która zawsze się pojawia w przypadku młodocianych ofiar kobietobójstwa: nie miały przed sobą przyszłości, nic ich nie interesowało. Pracuję w szkole średniej na przedmieściach Buenos Aires. Kiedy rozmawiam z uczennicami, widzę coś zupełnie innego: to młode kobiety z mnóstwem marzeń, planów, energii. To społeczeństwo, w którym żyją, odbiera im przyszłość.
Słuchałam więc, co mówią media o Melinie, i w zetknięciu z całą tą werbalną przemocą ogarniały mnie ból i smutek tak silne, że zapragnęłam wziąć to imię i nazwisko i stworzyć zupełnie inny głos.
Te dziewczyny zasługiwały na coś innego niż to gówno, które dostały od swojego kraju i społeczeństwa. To książka dedykowana ich pamięci, ale także pamięci wszystkich innych ofiar kobietobójstwa i tych, które przetrwały przemoc. Ocalałymi z kobietobójstwa jesteśmy tak naprawdę my wszystkie. Przemoc wobec kobiet to w Ameryce Łacińskiej plaga o takiej skali, że to właściwie przypadek zdecydował, że przeżyłyśmy akurat my.
Masz inne tatuaże?
Jeszcze ten na łydce, pokażę ci. Basta ya de chicas muertas (Dość już martwych dziewczyn).
Kobieta i wycelowany w nią wielki pistolet. Mocny.
Mocny. W metrze wiele razy mnie z jego powodu obrażano, grożono. A czasem widzę po prostu wrogie spojrzenia różnych typów. Świat tatuażu był tradycyjnie męskim polem. Już sam widok wytatuowanej kobiety to dla wielu facetów, zwłaszcza starszych, niewygodny widok.
Zawsze wybierałam tatuażystki i mam zamiar kontynuować tę tradycję. Chcę, żeby inskrypcje na moim ciele robiły właśnie kobiety.
To bardzo spójne: nosić własną książkę na ciele.
Ma to związek z moimi przekonaniami. W życiu każdej z nas jest taki przełomowy moment, kiedy zdajemy sobie sprawę, że możemy zostać zgwałcone albo że ktoś zrobi nam jakąś inną straszną rzecz tylko dlatego, że jesteśmy kobietami. Tu, w Ameryce Łacińskiej, ta świadomość przychodzi bardzo wcześnie. Widziałam koleżanki zamykające się w szkolnej łazience i płaczące z powodu zbiorowych gwałtów, o których usłyszały i zdały sobie sprawę, jaki los pisany jest kobiecemu ciału.
Ta świadomość towarzyszy mnie samej od bardzo dawna. Miałam 11 lat, kiedy została zamordowana pierwsza kobieta, którą pamiętam. To był „mój” moment, kiedy dowiedziałam się, że niewiele starsza ode mnie dziewczyna może zostać zgwałcona przez grupę mężczyzn, że mogą ją zamordować, wyrzucić gdzieś na pustkowiu. To coś, czego doświadczamy wszystkie i co wszystkie mamy zapisane w ciele, niezależnie od tatuaży.
Ziemiożerczyni to kunsztowna literacko powieść. Jak udało Ci się nie wpaść w publicystykę, pisząc o tak palącym społecznym problemie?
Sporo się natrudziłam, żeby nie napisać antyprzemocowej ulotki. W żadnym wypadku nie interesowało mnie pisanie „powieści o”. Zadałam więc sobie dużo trudu, aby jedyny głos, który wybrzmiewa w Ziemiożerczyni, był czystym, dopracowanym głosem samych postaci, bez dziennikarskich wtrętów.
Mam bardzo duży szacunek dla literatury, w tym sensie, że wierzę, że może oświetlać rzeczywistość z dużo większą mocą niż dziennikarstwo. Media, podsuwając nam co dzień tak niesamowite ilości wiadomości, prowadzą do tego, że załamuje się nasza zdolność ich asymilacji. Dzisiaj została zamordowana 16-latka, jutro zginie 23-latka, a pojutrze 60-latka umrze z powodu 50 ciosów nożem. Odbiór takich newsów siłą rzeczy się automatyzuje.
Literatura daje inną możliwość: mogę złapać czytelnika za fraki i sprawić, że automatyzacja zostanie przerwana, że zacznie on na nowo doświadczać tego, o czym czyta.
Figura jasnowidzki łączy się z obrazem czarownicy i zwykle jest starą kobietą. Nastoletnia Ziemiożerczyni trochę zbiła mnie z tropu.
Chodziło mi właśnie o to, żeby podważyć utrwaloną kulturową konstrukcję. Moja jasnowidzka jest młoda i pełna życia, dopiero rozkwita jako kobieta. Może to właśnie to umożliwia jej tak intensywną łączność z naturą. Jej wizje dotyczące losu zaginionych pojawiają się, kiedy zje trochę ziemi, z którą miało wcześniej kontakt ich ciało. Przyroda – superpłodna, nieposkromiona – trwa, żyje i powtarza swoje cykle niezależnie od tego, co dzieje się w świecie ludzi.
W Ziemiożerczyni jest też rodzaj superwitalności związanej z młodością. Pragnienie, by się zakochać, żyć, tańczyć w sobotę wieczorem – mimo wszystko, mimo że rzeczywistość tak bardzo daje jej w kość i skazuje na nieustanne doświadczanie przemocy. Ziemiożerczyni to opowieść o dziewczynach i chłopakach z przedmieść, którzy chcą mieć, wbrew wszystkiemu, przyszłość, życie.
Już któryś raz natknęłam się na postać jasnowidzki albo czarownicy w książkach pisanych przez młode latynoskie autorki. Skąd ten „trend”, masz jakiś pomysł?
Kobieta przepowiadająca przyszłość, uzdrowicielka to postać obecna chyba we wszystkich kulturach. Tutaj, na przedmieściach Buenos Aires, gdzie mieszkam, korzystanie z ich usług to coś bardzo powszechnego i popularnego.
500 lat rzekome czarownice były mordowane przez rozmaite organizacje rządzące Ameryką. Stanął mi teraz przed oczami pałac inkwizycji, który dziś można zwiedzać w Kolumbii. Umierały tam m.in. kobiety oskarżane o czary, depozytariuszki wiedzy pochodzącej od naszych przodków, dotyczącej zresztą m.in. tego, jak obchodzić się ziemią. Zostały poddane represji i okrutnie ukarane, wymazano też z naszych kultur kult bogiń. Ale „czarownice” przetrwały do dziś – co prawda w przebraniu i w innej formie, ale przetrwały.
Weźmy chociażby maes, kapłanki afrobrazylijskiej religii umbanda, z których jedna pojawia się w mojej powieści w roli doradczyni Ziemiożerczyni. Te kobiety noszą w sobie echa dawnych supermocy kobiet, ich zdolności do komunikowania się z tym, co boskie, nieskończone i pozycji mędrczyń, która została im odebrana. Którą odebrano nam, wszystkim kobietom.
Ciało kobiety nie zasługuje przecież na boskość. Winne, brudne i grzeszne, zasługuje raczej na to, co złe. To potężny podkład symboliczny pod realną przemoc, uzasadniający ją, rozgrzeszający.
Feminicidio, kobietobójstwo, ma już swoją literacką tradycję. Trudno w tym kontekście nie pomyśleć o Roberto Bolaño i jego 2666.
Bolaño genialnie opowiada o kobietobójstwie w Ciudad Juárez w Meksyku. Tutaj, w Argentynie, przez długi czas łudziłyśmy się, że to feminicidios dzieją się bardzo daleko, gdzieś na granicy Meksyku z USA, w związku z handlem narkotykami itd.
Na jego temat pisali zresztą głównie mężczyźni. U Borgesa czy Cortázara morderstwa kobiet nigdy nie wiążą się z bólem, krwią czy stratą. To były zbrodnie wyzute z materialności. Aseptyczne. W kryminałach romantyzuje się z kolei ciało kobiety, także to zamordowane. Ciało kobiety fatalnej pozostaje erotycznie atrakcyjne nawet po jej śmierci.
Romantyzacja związana z kobiecym, martwym ciałem jest obecna we wszystkich dziedzinach sztuki, nie tylko w literaturze. W dowolnym muzeum można zobaczyć nieskończoną ilość scen gwałtu, przemocy, wystawionych na widok publiczny kobiecych ciał. To dzieła przez setki lat tworzone przez mężczyzn. My opowiadamy inne historie, bo zupełnie inaczej widzimy te same sprawy.
W Ziemiożerczyni nie brakuje piękna i poezji.
Nie znajdziesz tam jednak niezdrowej fascynacji związanej ze śmiercią i cielesnością. Jestem żarłoczną czytelniczką poezji, za moimi plecami możesz zobaczyć na półkach dziesiątki książek poetyckich. Istota literatury polega na pracy z językiem, ale używanie estetyki, żeby usprawiedliwić przemoc, to coś, co próbuję zdekonstruować.
Ziemiożerczyni jest w jakimś sensie powieścią formacyjną. Pierwsza wizja Ziemiożerczyni ma związek ze śmiercią jej mamy, bohaterka ma wtedy siedem, osiem lat. Opowieść kończy się, kiedy Ziemiożerczyni wkracza w dorosłość. W tym czasie sama uczy się, jak właściwie działa jej dar. Dar, który okazuje się bezcenny, kiedy państwo – ze swoimi instytucjami, środkami, siłą – nie robi zupełnie nic, żeby wyjaśnić zaginięcia i zbrodnie. Zwrócić bliskim ciało zaginionej osoby to naprawdę dużo. W Ameryce Łacińskiej mamy do czynienia ze znikaniem i wymazywaniem od 500 lat. Mam tu na myśli nie tylko znikanie osób, ale także tożsamości, języków, kultur.
W kontekście Argentyny trudno nie pomyśleć o dyktaturze i jej desaparecidos, znikniętych.
Oczywiście. Rany wciąż są świeże, rządy wojskowej junty skończyły się przecież zaledwie w 1983 r. Mam znajomych ze studiów czy kursów pisania, którzy są dziećmi znikniętych i którzy nigdy nie mieli szansy pochować rodziców albo którzy, 40 lat później, wciąż poszukują brata ukradzionego z łona matki – znikniętej, kiedy była w ciąży. Tak, jakby nie wystarczyło po prostu zabić innego, tylko trzeba było jeszcze ukraść mu tożsamość, a jego bliskim – ciało zmarłego.
A ziemia? Skąd pomysł, żeby uczynić z niej centralny element powieści?
Ziemia to w mojej książce dawczyni życia, ale również jego ostateczna odbiorczyni. Jest jak ramiona albo łono, które przyjmuje umęczone, zgwałcone ciało. Wbrew woli zabójcy, który chciałby, aby jego ofiara była wiecznym pariasem, ziemia przyjmuje wszystkich w swoje ciepłe wnętrzności.
To inne myślenie niż to, do którego przyzwyczaił nas katolicyzm. Dostaliśmy wraz z nim w spadku myślenie, że śmierć to koniec ciała i wędrówka tego, co duchowe gdzieś do nieba. W ziemi zostaje sama skorupa, powłoka, a to, co najważniejsze gdzieś umyka. W Ziemiożerczyni chciałam sprawdzić, czy coś z życiowego doświadczenia, jakaś część duszy, też może trafić do ziemi, do tej matki, która na nas wszystkich czeka.
Dar Ziemiożerczyni polega na tym, że po skosztowaniu gleby przejmuje właśnie część tej energii, która wróciła do ziemi wraz z ciałem. Dzięki temu uzyskuje wgląd w to, co stało się z zaginioną osobą.
Jako absolwentka filologii klasycznej najpierw przyglądałam się ziemi w kontekście starożytności. W większości dawnych tradycji i kultur, chociażby w kosmogonii greckiej czy judaizmie, ziemia reprezentuje pierwiastek żeński, w przeciwieństwie do męskiego nieba. Podobnie jest w tradycyjnych kulturach Ameryki Łacińskiej. Ziemia jest w nich potężnie naładowana znaczeniami. Uważamy nawet, że nasze ciała, ciała rdzennych mieszkańców Ameryki, są właśnie koloru ziemi. To coś uniwersalnego dla całej Ameryki, przekraczającego granice – podobnie jak kult bogini ziemi, Pachamamy, który jest obecny w całym regionie.
Pachamama ma dwa oblicza. Z jednej strony jest związana z rolnictwem, żywieniem, płodnością i dawaniem życia. Z drugiej, może też zadawać śmierć, sprowadzać na ludzi kataklizmy, decydować o ich losie. Ma w sobie coś z furii, ale także parek, tych starych kobiet, które przędą, a potem przecinają nić życia.
Ziemiożerczyni zrobiła błyskawiczną międzynarodową karierę i została już przetłumaczona na dziewięć języków. Jest coś, co Cię zaskakuje w tym, jak jest czytana za granicą?
Pamiętam, jak kończyłam rozdział o Florencii, zaginionej przyjaciółce Ziemożerczyni. Pisałam go w kawiarni: mam dużo dzieci i uciekałam z domu, żeby znaleźć chwilę spokoju. Z mediów płynęły wiadomości o kolejnych zamordowanych dziewczynach. Wpadłam w stan przygnębienia, który utrzymywał się tygodniami.
Nie myślałam, że tak smutna książka będzie miała aż tylu czytelników. Podejrzewałam raczej, że to rzeczywistość, od której my, kobiety, wolałybyśmy uciec w zupełnie inne historie. Tym bardziej że w Ziemiożerczyni jest trochę lokalnych elementów, które niekoniecznie są do końca czytelne dla odbiorców z innych kontynentów. Cała ta nędza przedmieść, domy z blachy, dzieci, które nie chodzą do szkół, to wszystko stanowi część latynoamerykańskiej egzystencji, codzienność milionów mieszkających tu ludzi.
Ale Ziemiożerczyni ma też uniwersalny wymiar związany z przemocą wobec kobiet, ich zaginięciami, znikaniem ciał. Kobietobójstwo to tylko ostatni, ekstremalny element na skali wielu innych form przemocy wobec kobiet, która ma charakter powszechny i globalny. Zawsze, kiedy pojawia się ruch polityczny, który ma w nazwie albo programie „porządek” i „tradycję”, pierwsze, co robi, to atakuje prawa i wolności kobiet. Zdyscyplinować kobiety siłą albo ustawą – to jego priorytet.
Coś o tym wiemy w Polsce.
W Argentynie temat aborcji to już dawno rozstrzygnięta kwestia na gruncie społecznym: większość z nas jest za wolnością wyboru. Co innego dzieje się w polityce. Liberalizację prawa aborcyjnego zawetował argentyński senat – archaiczna, oderwana od rzeczywistości instytucja.
Miałam jakieś 14 lat, kiedy zaczęłam udzielać się społecznie. Wiele spraw, o które walczyłam, nie zostało załatwionych do dziś. Na przykład kwestia edukacji publicznej dostępnej dla wszystkich czy edukacji seksualnej. No i właśnie aborcja i antykoncepcja – sprawy tak podstawowe, że aż trudno uwierzyć, że systematycznie odcina się do nich dostęp, zarówno w Ameryce Łacińskiej, jak i innych miejscach na świecie.
Jesteś pewnie szczęśliwa, że feminizm w Argentynie tak bardzo się w ostatnich latach umasowił?
Kiedy zaczynałam działać, w mojej szkole była nas garstka, może pięć, sześć feministek na 500 osób. Teraz w pierwszej lepszej szkole proporcje są odwrotne, młode dziewczyny i chłopaki masowo uczestniczą w manifestacjach na rzecz praw kobiet. Wierzę, że będą w stanie budować inne relacje: nie tak nasycone różnymi formami przemocy jak te wśród dorosłych.
Zmianę warty widać też w latynoskiej literaturze. Dużo się tam ostatnio dzieje za sprawą kobiet.
Autorki otworzyły w niej sobie przestrzeń, co jest czymś stosunkowo nowym w naszym regionie. Nie byłyśmy wcześniej za bardzo czytane, nie czytałyśmy nawet siebie nawzajem. Szklany sufit istniał także w literaturze. Ale, z drugiej strony, marginalizacja dała nam też wolność. Pisałyśmy, nie oglądając się na rynek, recepcję. To chyba dlatego literatura pisana dziś przez kobiety z Ameryki Łacińskiej ma w sobie taką siłę – nie uwarunkowało jej spojrzenie innych, krytyka. Jest też wyjątkowo wielogłosowa, bo mamy do czynienia z czymś w rodzaju zbiorowego wyjścia z szafy. Nagle pojawiło się, czy raczej: zaczęło być słyszalne, bardzo wiele kobiet, które pisząc, zabierają także głos w imieniu tych, które są go pozbawione. Ich książki nie są jednak wydawane ze społecznych czy politycznych względów, tylko z powodu ich niezwykłej literackiej wartości.
Autorki, o których mówię, wykonują bardzo świadomą pracę z językiem, podejmują refleksję nad tym, jak te nowe głosy skonstruować, aby zapewnić im moc.
Obecny szum wokół literatury pisanej przez kobiety pozwala też przywracać pamięć i czytać na nowo autorki, które jeszcze 10, 15 lat temu były znane zaledwie wąskiej garstce specjalistek. Weźmy Sarę Gallardo, której powieść mam tu obok na półce. Uwielbiam ją. To argentyńska autorka, która była dotąd pisarką kultową, ale totalnie niszową. Dzisiaj jej powieści wydawane są nie tylko w Argentynie, ale też w innych hiszpańskojęzycznych krajach. A my, współczesne autorki, mamy się do kogo odwoływać i odkrywamy przy okazji nasze poprzedniczki, nasze dziedzictwo.
Jesteś też spadkobierczynią znanej argentyńskiej tradycji: domowych warsztatów literackich.
W Argentynie fakt, że uznani autorzy i autorki zapraszają do siebie debiutantów, żeby wspólnie pracować nad tekstami, to coś tak powszechnego, że wydaje się nam wręcz dziwne, że w innych krajach nie istnieje nic podobnego. To coś fundamentalnego dla naszego życia kulturalnego, co odżywia i nawadnia naszą literaturę. Pozwala pracować nad formą, dojrzewać literacko, budować mistrzowsko-uczniowski łańcuch. O sobie mogę powiedzieć, że jestem uczennicą powieściopisarki Selvy Almady, a ona była z kolei uczestniczką warsztatów, które prowadził inny znakomity pisarz i nauczyciel pisarzy, Alberto Laiseca. Sama prowadzę teraz swoje warsztaty online i mam uczennice z całego świata: Hiszpanii, Kolumbii, Ekwadoru, Meksyku….
Nie wszystkie zapisują się na warsztaty z myślą o publikowaniu książek, niektórzy widzą pisanie jako część swojego prywatnego, intymnego życia.
Mówisz w wywiadach, że kontaktuje się z Tobą wiele młodych kobiet.
Jest wśród nich wiele córek zamordowanych kobiet. Opowiadają mi, że wiedzą bardzo niewiele o swoich mamach, że nigdy nie mogły o nich z nikim porozmawiać, bo – na przykład – były wychowywane przez rodzinę kobietobójcy, czyli ojca. Matki zostały praktycznie wymazane z ich życia i dopiero teraz same szukają ich śladów, próbują na własną rękę zbudować opowieść, która została im odebrana. Mówią, że moja książka pomaga im znaleźć słowa, których poszukują.
Może zbliża je do Ciebie również to, że przełamujesz stereotyp odległej pisarki z klasy średniej.
To też ma coś wspólnego z odnową powieści, która ma miejsce w Ameryce Łacińskiej, z tym, że otwiera się ona na zupełnie nowe głosy. To, że ludzie, którzy piszą, pochodzą z różnych miejsc i środowisk, dobrze robi literaturze. Stosunkowo mało autorów i autorek pochodzi jednak z aglomeracji Buenos Aires, przedmieść stolicy, chociaż mieszka tu 16 mln ludzi i dzieje się nieprawdopodobnie dużo. Wystarczy, że spędzisz tu weekend, a historii masz na całe lata: o synkretycznych religiach, rytuałach, niestandardowych sposobach życia.
Materiał do moich własnych opowieści czerpię ze słuchania innych. Słucham uczniów i uczennic, kiedy przychodzą prosić mnie o radę, podsłuchuję szkolne kucharki, kiedy rozmawiają o życiu.
Z tego, co odrzuca oświecona klasa średnia, odpadków i „bylejakości” społecznej można stworzyć naprawdę interesującą i mocną narrację.
Przedmieścia, na których rozgrywa się Ziemiożerczyni to Twoje tereny?
Oczywiście. Szkoła, w której pracuję, leży 150 m od cmentarza Pablo Podestá, gdzie zaczyna się powieść. To, jak opisałam życie Ziemiożerczyni i otaczających ją ludzi, było możliwe dzięki wieloletniej pracy z dziećmi i młodzieżą oraz temu, co podejrzałam u moich własnych dzieci i ich przyjaciół. Oni też okupują mój dom w taki sposób, jak robią to znajomi Ziemiożerczyni: grają na PlayStation, jedzą pizzę, spędzają razem całe dnie. Tak jakby dom był dla nich schronieniem przed przemocą, wobec której są bezbronni na zewnątrz.
Jesteś matką siedmiorga dzieci. Jak wpływa na Twoje pisanie tak intensywne macierzyństwo?
Wiele nowych feminizmów otwiera się na macierzyństwo, widząc w nim wyjątkowo kreatywną część kobiecości. Ciąża i poród to przecież najlepszy dowód na to, jaką moc ma kobiece ciało, do czego jest zdolne. Żyję w miejscu, gdzie ludzie mają po prostu dużo dzieci, gdzie prawie każdą matkę na placu otacza spora gromada i tak już jest.
Miałam 16 lat, kiedy po raz pierwszy zostałam matką. Odłożyłam wówczas pisanie na później, choć nigdy nie przestałam chłonąć książek. Studiowałam filologię klasyczną i literatura była moim życiem, ale na pisanie nie miałam czasu.
W którymś momencie mojego życia potrzeba, by pisać, stała się jednak tak paląca, że nie mogłam dłużej tego odkładać. To coś, co umożliwia mi kontakt z samą sobą na najgłębszym poziomie i bardzo tego łaknęłam. To dlatego zapisałam się na warsztaty pisania i to właśnie na nich, po roku z kawałkiem, zaczęła się rodzić Ziemiożerczyni.
Przez wiele lat żyłam całkowicie oddana wychowaniu dzieci i pracy, bo musiałam je przecież utrzymać. Od dawna byłam i jestem żywicielką mojej rodziny, co wymagało długich godzin harówki i zabierało właściwie cały mój czas. Cudem udawało mi się czytać, zazwyczaj kradłam te chwile w czasie dojeżdżania z jednej pracy do drugiej.
Jak udało Ci się napisać powieść?
Praktycznie codziennie wstawałam o czwartej rano, żeby pisać – był to jedyny moment dnia, kiedy mogłam być sama i skoncentrować się na tekście. Mogłam pisać tylko kosztem własnego snu. O szóstej, siódmej zaczynałam budzić dzieci, robić śniadanie, szykować je do szkoły, a siebie do pracy.
To było bardzo trudne, także dlatego, że wielu ludzi, którzy na co dzień mnie otaczają, poddawało w wątpliwość to, co robię. Sugerowali, że pisanie odciąga mnie od tego, czemu powinnam się całkowicie poświęcić, czyli dzieci i domu. Kiedy przesiadywałam w kawiarni z moim starym, budzącym litość laptopem, mówili: „Jak możesz tracić czas i pieniądze na kawę, żeby pisać?”.
Na bardzo różne sposoby próbowano wzbudzać we mnie poczucie winy, bo miałam czelność być egoistką i zajmować się czymś tylko dla mnie samej, co na dodatek nie miało wyraźnego celu materialnego. Jakbym nie miała prawa powiedzieć: ten kawałek życia jest tylko mój i kropka.
Po wydaniu Ziemożerczyni zaczęło się to zmieniać, ale gdyby z książką poszło coś nie tak, nie miałabym dziś życia. (śmiech) Musiałabym pisać, wciąż się z tego tłumacząc – jak robi to zresztą wiele kobiet.
Sukces okazał się najlepszą zemstą?
Moje życie mocno się zmieniło, odkąd wydałam Ziemiożerczynię. Stoję teraz przed paroma ważnymi decyzjami. Przez całe życie pracowałam na dwóch, a czasem nawet trzech etatach, bo byłam do tego zmuszona przez okoliczności. Dziś mogę sobie pozwolić na to, żeby pracować w tylko w jednym miejscu, co jest dla mnie prawdziwym luksusem. Powoli zaczynam też traktować pisarstwo jak zawód. To, że udział w moich warsztatach pisania jest płatny, kompletnie zmieniło moją sytuację finansową.
Nie żałuję jednak, że wydałam pierwszą książkę dopiero w okolicy czterdziestki. Czuję, że wiele musiało się wcześniej w moim życiu wydarzyć. Żeby napisać Ziemiożerczynię, musiałam najpierw dojrzeć.
Dolores Reyes:
Argentyńska nauczycielka, feministka, aktywistka. Ziemiożerczyni, jej literacki debiut, została w Argentynie uznana za jedną za najważniejszych książek roku. Przetłumaczona na dziewięć języków, właśnie ukazała się po polsku (Wydawnictwo Kobiece, tłum. Barbara Bardadyn).