Dramaty osób nieheteronormatywnych wciąż są przez historyków traktowane jako nieznaczący margines opowieści o drugiej wojnie światowej i czasach powojennych. Jak przywrócić im pamięć? Rozmowa z historyczką dr Joanną Ostrowską.
Paulina Małochleb: Dlaczego 70 lat po wojnie piszesz o historii osób LGBT w obozach i więzieniach? Jaki jest cel Twojej książki Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej, którą w 2021 r. wydało Wydawnictwo Krytyki Politycznej?
Joanna Ostrowska: Chcę symbolicznie uderzyć pięścią w stół, żeby znajdujące się na nim rzeczy podskoczyły i głośno zadźwięczały. To opowieść o podwójnej niesprawiedliwości: o cierpieniu osób LGBT skazanych z paragrafu 175 niemieckiego prawa (paragraf z końca XIX w., szeroko wykorzystywany w III Rzeszy – przyp. autora), w ramach którego penalizowano osoby nieheteronormatywne, ale też o tym, jak już po wojnie skazywano je na wstyd i milczenie. I to milczenie trwa do dzisiaj, gdy uznajemy, że osób takich było zbyt mało, by się nimi w ogóle zajmować. Chciałam, aby moja książka była sygnałem dla innych badaczy, że wciąż istnieje wiele niezbadanych dokumentów. Kiedy 10 lat temu przystępowałam do pracy, nie wiedziałam, że książka będzie miała jeszcze jeden cel – przypominać w ogóle o osobach LGBT, odpowiadać na nasilającą się homofobię.
Chcesz pokazać martyrologię tych, którzy zostali całkowicie wymazani z pamięci?
Nie interesowała mnie martyrologia. Za to bardzo poruszało mnie inne słowo klucz: „element”. Nie dość, że ciągle na nie natrafiałam w tekstach źródłowych z czasu wojny lub tuż po niej, to jeszcze wciąż pojawiało się w środowisku historyków, gdy część badaczy chciała zajmować się tym tematem. Moi bohaterowie jako element nie potrzebują głosu, ich historie nas nie interesują, bo są skryminalizowane, aspołeczne – ci, którzy w nich występują, to nie jesteśmy my, Polacy. Starałam się takie myślenie zwalczać już wcześniej, gdy pisałam Przemilczane o kobietach wysyłanych do przyfrontowych burdeli, wtedy też mówiłam, że to jest nasza historia, nasze bohaterki. Co więcej, proces wymazywania, przeinaczania pamięci poszedł tak daleko, że wiara w fantazmaty jest o wiele mocniejsza niż fakty i dowody historyczne.
Tylko bohaterowie z polskiego Oświęcimia, którzy organizowali w obozie ruch oporu, mogą zostać zapamiętani?
Tak jest najprościej. Ciągle powraca też argument, że na pewne tematy jest za wcześnie. Za wcześnie, bo jeszcze żyją świadkowie, za wcześnie, bo społeczeństwo nie jest gotowe. Zwróć uwagę, że gdy tylko pojawia się w rozmowie temat LGBT, to zaraz się okazuje, że trzeba czekać, że na jakąkolwiek zmianę albo choćby żądanie zmiany jest za wcześnie. Z perspektywy badań historycznych sprawa queer ciągle jest czymś w rodzaju wymysłu – czymś, czym można się zajmować ewentualnie po godzinach. Niepoważne badania wymagające zmiany języka.
Brzydka siostra Kopciuszka – taka jest definicja queer w historii?
Tak i tylko w ten sposób można tłumaczyć fakt, że bardzo niewiele wiemy o wojennym i powojennym losie osób nieheteronormatywnych. W gruncie rzeczy w Niemczech w maju 1945 r. dla nich nie było żadnego wyzwolenia, bo po wojnie nie zniesiono paragrafu 175 i choć wyszli z więzień i obozów, ciągle mogli do nich wrócić. Wyrok był prawomocny, wystarczył jeden donos na policję. Co prawda w Polsce ten przepis nie obowiązywał, ale wiele razy trafiałam na akta, które potwierdzały, że osoby LGBT były prześladowane, przesłuchiwane w zupełnie innych sprawach kryminalnych – tak, jakby sama nieheteronormatywność czyniła ich od razu bardziej skłonnymi do przestępstwa. Bezpodstawne zatrzymywanie tych osób przychodziło mundurowym bez najmniejszego oporu moralnego.
Twoja książka wbija się w sam środek konfliktu pamięci w Polsce, a jednocześnie spina się w niej wszystko to, co jest śliskie i grząskie z naszej przeszłości.
Bo tak samo śliskie i grząskie są źródła – czytasz dokumenty spisane w czasie śledztwa, gdy jedni próbowali za wszelką cenę udowodnić winę, a drudzy za wszelką cenę chcieli wyjść z aresztu. I masz do czynienia z narracją skonstruowaną ostatecznie przez oprawców. Te dokumenty to zapis czystej przemocy. Bardzo często grzebiąc w materiałach, nie miałam kontrapunktu, kontragłosu, co już samo w sobie jest niebezpieczne i grząskie. Ponadto starałam się nie uciekać od tematów, które wcześniej z reguły tabuizowano w powieściach o uwięzieniu osób LGBT – np. od historii osób, które przed aresztowaniem należały do NSDAP. Często pisałam też o ludziach „pomiędzy”, funkcjonujących zarówno jako kaci, jak i jako ofiary. Tak było np. ze Stanisławem Oczkowskim, który trafił do obozu z czerwonym trójkątem i był tam traktowany jako bohater, bo należał do oddziału, który terroryzował volksdeutschów na obrzeżach Poznania. Tyle że to nie przez napaść z rozbojem wysłano go do obozu z wpisem do akt nakazującym wyniszczenie przez pracę. Za to trafił do więzienia, dopiero jakiś czas później wytoczono mu sprawę właśnie z paragrafu 175, bo okazało się, że Oczkowski przez długi czas dokonywał brutalnych gwałtów na współwięźniu w celi. Zmarł w Gusen, mając 23 lata.
Jak zatem opisywać takie historie?
Przede wszystkim nie wolno selekcjonować. No i trzeba się uwolnić od naiwności: status ofiary nie podnosi poziomu moralności jednostki. Wiara w to, że wszyscy bohaterowie mojej książki to byli dobrzy, spokojni ludzie, jest nie tylko błędem, ale też brakiem szacunku dla świadka – oznacza nakładanie mu kolejnej maski. Trudno się dziwić, że np. Tatuażysta z Auschwitz podoba się takiej masie czytelników. Oczekujemy, że historie wojenne będą pełne, jaskrawe, ostre, pełne twardych i wyraźnych decyzji. A tutaj masz seksualnego drapieżcę, który jest jednocześnie ofiarą. Co z nim zrobić?
W historii Oczkowskiego jest cały komplet transgresji: Polak, który staje się seksualnym drapieżcą, nie ma więziennej solidarności, rozbój pod przykrywką patriotycznego zaangażowania.
W Polsce lubimy sobie wyobrażać osoby LGBT jako brutalne potwory, fekalnie opisane. Bardzo często też w społecznym stereotypie utożsamiano homoseksualizm z niemieckością – to zły gestapowiec miał „takie” skłonności. Albo uruchamiano drugi stereotyp – że „skłonności homoseksualne” mogli mieć tylko arystokraci i artyści albo przynajmniej intelektualiści. Tymczasem otwierałam te teczki i bardzo szybko okazało się, że wśród więźniów z paragrafu 175 byli rolnicy, mleczarze, ślusarze, robotnicy budowlani, tokarze, czeladnicy i rzemieślnicy.
Piszesz też w książce, że ta liczba skazanych jest dużo większa, niż byśmy chcieli, niżby pozwalała ich spychać na margines historii.
Szacuje się, że skazanych na więzienie z tego paragrafu zostało około 100 tys. osób, do tego 10–15 tys. zesłanych do obozów koncentracyjnych. W ostatnich kilku latach zmienił się jednak sposób zliczania skazanych osób LGBT, przez co ta grupa ciągle się poszerza. Często bowiem mieszano kategorie albo też na mocy paragrafu 175 skazywano nie za homoseksualność, ale za podejmowanie nieheteronormatywnych czynności seksualnych – a to już co innego. I dlatego podajemy liczby skazanych w odniesieniu do więzień i obozów. Na terenie Polski ci, którzy byli skazani z tego przepisu po raz pierwszy, trafiali nie do obozów, ale do więzień o podwyższonym rygorze i tam też trzeba szukać ich biografii. Najlepiej by było, gdyby na takie pytanie mógł odpowiedzieć Rainer Hoffschildt, bo od 1987 r. zajmuje się wyłącznie paragrafem 175 – liczy, robi tabelki, opisy, dzięki niemu mamy te dane. To człowiek instytucja.
Dlaczego nie zatrzymujesz się na 1945 r., ale sięgasz do dalszych losów swoich postaci?
Przede wszystkim trzeba pamiętać, że tylko mała część spośród skazanych przeżyła. Jeśli – jako recydywistów – wysyłano ich do obozów, to z reguły szybko w nich umierali skatowani przez innych więźniów, strażników, w wyniku chorób, wypadków lub egzekucji. Paragraf 175, tzw. różowy trójkąt, to była kategoria wyjątkowo prześladowana i pogardzana w hierarchii. Poza tym ta książka ma pokazywać ciągle trwającą niesprawiedliwość, to, że 1945 r. nie był dla społeczności LGBT żadnym przełomem. Nie skończył się dla nich ani lęk, ani wstyd, ani konieczność zakładania masek. Niektórzy wyjeżdżali za granicę, inni zmieniali tożsamość, ukrywali fakt uwięzienia podczas wojny, udawali, że chodziło o inny paragraf. Próbowałam pokazać te wszystkie rozmaite ich drogi, sposoby obrony i ucieczki. Przykładem może być historia Kurta Brüssowa, aktora wykastrowanego w Auschwitz, który po wojnie ożenił się z wdową po żołnierzu Wehrmachtu. Związek ten, zwarty z rozsądku, chronił w gruncie rzeczy ich obydwoje. Także ekonomiczny aspekt małżeństwa po wojnie często przeważał nad romantycznym, zresztą nie tylko w przypadkach nieheteronormatywnych partnerów.
W Twojej książce najbardziej, poza faktografią, uderzyła mnie strategia przekraczania prywatności. Ciągle pytasz o ich relacje małżeńskie, o życie intymne. Opowiadając o bezdzietnym małżeństwie optyka Bogdana Machuli, sugerujesz, że był to związek z rozsądku, zawarty, by ukryć tożsamość nieheteronormatywną. A jednocześnie nie chodzi tutaj tylko o uznanie już dobrze znanej tezy, że to, co prywatne, jest też publiczne i polityczne.
W wielu archiwach nie można sfotografować teczki osoby LGBT, bo dokumenty zawierają poufne dane. Natomiast, jeśli piszesz o bohaterze ruchu oporu z Auschwitz, to wtedy możesz wszystko sfotografować, opisać precyzyjnie jego życie prywatne, miłosne, rodzinne – wszystko. Jakby tożsamość seksualna definiowała możliwy poziom intymności i analizy badawczej. Nie tylko widać tutaj nietolerancję, ale też przekonanie, że w przypadku osób LGBT to jest wstydliwy i drażliwy aspekt ich życia, o którym nie powinno się pisać, zwłaszcza w odniesieniu do ofiar i zmarłych, którzy nie mogą się bronić.
W wielu archiwach należy też podpisać rodzaj oświadczenia, że nie wykorzysta się pozyskanych informacji przeciwko krewnym swoich bohaterów, jakby takie fakty historyczne mogły komuś dzisiaj zaszkodzić. W Polsce wyobrażamy sobie osoby nieheteronormatywne jako masę i to w dodatku bliżej nieokreśloną. Tylko na takiej zasadzie potrafimy o nich rozmawiać – jako o ludziach bez twarzy, nazwisk i biografii (i właśnie z tego powodu można wmawiać społeczeństwu, że LGBT to ideologia, a nie ludzie). Dlatego zależy mi właśnie na przywróceniu, a nawet nadaniu im nazwisk, uczynieniu z bezimiennego tłumu zbioru wyrazistych, określonych, konkretnych jednostek. I myślę sobie też, że ci ludzie nie mieliby problemu z podaniem informacji o tożsamości seksualnej, ale z opowiedzeniem swojej historii już tak. Bo my jeszcze nie zasłużyliśmy na to, by ich historii wysłuchać.
W przypadku Machuli nie musiałam kierować do archiwum żadnego pisma i dostawać pozwolenia. Dzięki cyfrowemu archiwum w Szkocji, gdzie wyemigrował po wojnie, wystarczyło się zalogować i sprawdzić komplet dostępnych danych, gotowych od lat, bo Machula zmarł w 1976 r., a jego żona, Jessie, 20 lat później.
Podajesz imiona i nazwiska tych więźniów po to, by zdjąć z nich wstyd?
Wydaje mi się to kluczowe, bo wystarczy otworzyć niemiecką książkę o historii paragrafu 175 i na pierwszej stronie znajduje się w niej nazwiska osób uwięzionych i zmarłych. Bo to jest także sposób na upamiętnienie niewinnych ludzi, skazanych z bestialskiego paragrafu. W Polsce ciągle mówi się „margines danych” albo wspomniany: „element”. Skoro nie ma imion i nazwisk, to ten proces dokonuje się tym łatwiej. W przypadku moich bohaterów nie ma więc żadnych „ich”, nie piszę „oni”, to ludzie z konkretnymi imionami i biografiami: Józef, Erich, Stanisław czy Stefan. Zdecydowałam za to, że nie podam dokładnych dat urodzenia, żeby nie ułatwiać aż tak bardzo pracy komuś wybitnie ciekawskiemu i ze złą wolą, bo to właśnie data urodzenia otwiera większość archiwów.
Podanie nazwiska jest konieczne przy upamiętnianiu? Żeby przywrócić pamięć i cześć, trzeba je również przywrócić?
Tak dzisiaj uważam, ale to jest wynik mojego procesu uczenia się. Nie zdecydowałam się na taki gest w Przemilczanych, choć do końca zastanawiałam się, czy tego nie zrobić. Bohaterki miały więc swoje prawdziwe imiona, ale zmienione nazwiska. Bałam się też, że ich historie mogły być użyte w zły sposób. W Polsce tego rodzaju lęk jest żywy, za granicą podawanie pełnych imion i nazwisk jest na porządku dziennym. Ale może właśnie imiona i nazwiska poruszą w jakiś sposób pamięć zbiorową, pozwolą i w historii, i współcześnie zobaczyć ludzi, a nie ideologię. Chciałabym, żeby każda z moich książek była zbiorem źródeł. Nie roszczę praw do niczego innego, chodzi mi tylko o to.