
Już się nie dotykamy. Już sobie nie ufamy. Płaczemy, bo nas nie ma. Wiwatujemy, gdy wraca szansa na przetrwanie. Nowe Horyzonty uczyły w tym roku trudnej sztuki „pogodzenia się z” i szukały piękna w „niezgodzie na”.
Festiwal dobiega końca. Wychodzę z polskiej premiery nowego filmu Quentina Tarantino – Pewnego razu… w Hollywood. Jeszcze płonę. Pod wrażeniem ciągle nieokiełznanej, bezkompromisowej wyobraźni reżysera. Miłość Tarantino do kina, we wszelkich jego przejawach, bywa niszczącym żywiołem. Pozwala też zmieścić w dwuipółgodzinnym filmie niemal dwieście ról. Nawet kiedy jest się na ekranie Romanem Polańskim, nie można liczyć na wiele poza słowami uznania. Nawet kiedy jest się Bruce’em Lee, można zostać ośmieszonym. Trzeba być Bradem Pittem, by prężyć się przed zachwyconą widownią. Trzeba być Leonardem DiCaprio, by świecić autoironicznym blaskiem gwiazdy. Im większej, tym bardziej niepewnej.
Jeszcze nie ma sensu rozmawiać o filmie, bo jego sens czai się w tajemnicy. To jakby wyjść z Psychozy, zaczepiać ludzi i dyskutować z nimi o scenie pod prysznicem. Dwa lata temu był na festiwalu dokument 78/52 prezentujący wspomnienia tych, którzy widzieli Psychozę na pierwszych seansach. Dziś część kinomanów w dniu premiery filmu wchodzi w tryb samolotowy. Są też tacy, co gardzą strachem przed spojlerami. Dla nich nieważne, że „zabił kamerdyner”. Oni chłoną energię seansu i atmosferę filmu. Ich odbioru dzieła sztuki nie zakłóca to, że wiedzą wszystko o Dawidzie Michała Anioła, zanim pierwszy raz ugną się pod nimi kolana na jego widok. Jednak kino to więcej niż sama sztuka wizualna i dużo więcej niż sam tekst. U Tarantino wszystko się miesza, nie tylko odniesienia, składane przez niego hołdy oraz serwowane lekką ręką anegdoty. Ale Pewnego razu… w Hollywood jest jak finał mistrzostw świata, w którym wszystko wymyka się spod kontroli. VAR wjeżdża jak Jules Winnfield i Vincent Vega, pogodzeni z losem zawodnicy zmieniają zdanie jak Butch Coolidge, a do nieobliczalnej kontry zrywa się Pokrak.