Co jest sekretem sukcesu Stellana Skarsgårda, najprawdopodobniej najbardziej obok Maxa von Sydowa, rozpoznawalnego i cenionego szwedzkiego aktora?
Można ten aktorski fenomen tłumaczyć skutecznie realizowaną strategią balansowania między statusem ikony alternatywy filmowej a występami w produkcjach największych hollywoodzkich studiów. Skarsgård wszędzie dotarł i wszędzie się odnalazł. Oglądaliśmy go zarówno we wzbudzających kontrowersje filmach Larsa von Triera, jak i popularnych seriach Piraci z Karaibów czy Avengers. Wkrótce znów zobaczymy go w obrazach bardzo różnorodnych: wzruszającym dramacie Nadzieja Marii Sødahl, który w tym tygodniu wchodzi na ekrany polskich kin, a następnie w widowiskowej adaptacji powieści Franka Herberta Diuna.
Mateusz Demski: Spotykamy się przy okazji premiery filmu Nadzieja, ale jakiś wewnętrzny głos każe mi w pierwszej kolejności zapytać o Diunę. Zżera mnie po prostu ciekawość, czego możemy się spodziewać.
Stellan Skarsgård: Bez wątpienia będzie to kolejny w wydaniu Denisa Villeneuve’a wizjonerski spektakl, w którym widać jednak duże pieniądze. Niech świadczy o tym fakt, że mnie w udziale przypadła rola faceta ważącego blisko 250 kilogramów, co wymagało długich godzin charakteryzacji. I to by było na tyle! (śmiech). Naprawdę nic więcej na ten temat nie mogę powiedzieć, wciąż obowiązuje mnie rygor hollywoodzkich klauzuli poufności. Ale chyba mogę ci coś pokazać.
(W tej samej chwili wyciąga z kieszeni marynarki telefon, zaczyna stukać w ekran, po czym cichaczem prezentuje mi kilka zdjęć wykonanych na planie Diuny)
Tylko nie mów nikomu, co zobaczyłeś! (śmiech)
Spokojna głowa, to zostanie między nami. Od razu jednak przypominają mi się Twoje wielokrotne występy w wielkich blockbusterach. Od ponad 20 lat wyraźnie ciągnie cię w kierunku napisu „Hollywood”.
Nie ma oczywiście co ukrywać, że hollywoodzkie produkcje o budżetach rzędu 100–200 mln dolarów oferują aktorom inne gaże. Ale jednocześnie nigdy nie grywałem w dużych tytułach kosztem tych mniejszych, kameralnych filmów. Nie chciałem, żeby moje aktorstwo wyglądało jak „coś za coś”. Wręcz przeciwnie – mam raczej poczucie, że dzięki rolom w produkcjach pokroju Mamma Mia! mogę sobie pozwolić na przywilej grania w tytułach niskobudżetowych, i to za symboliczne stawki. Tak było choćby z filmami mojego serdecznego przyjaciela Hansa Pettera Molanda albo Malowanym ptakiem Václava Marhoula. Na marginesie tylko dodam, że na realizację tego ostatniego czekałem 11 lat, przez cały ten czas pozostając w pełnej gotowości, mimo że była to niewielka rola. Jeśli zapytasz mnie dlaczego, powiem, że po prostu bardzo chciałem stać się częścią tego przedsięwzięcia. Tak samo jak w przypadku Piratów z Karaibów czy Avengersów. I pewnie nie wahałbym się, gdyby zaproponowano mi śpiewanie i tańczenie do piosenek ABBY po raz trzeci (śmiech).
Mam wrażenie, że Twoja kariera jest żywym dowodem na to, że obecnie pojęcie „przyzwoity film” jest bardzo pojemne. Nie ma już w zasadzie co szukać różnic między europejskim kinem niskobudżetowym a amerykańskimi superprodukcjami.
Masz rację, ja też tak to widzę. Właśnie dlatego od tylu lat uprawiam filmowy płodozmian. Podobnie jak we współczesnym kinie, w moim aktorstwie nie ma miejsca na nudę i przykucie do jednego konkretnego statusu czy wizerunku. Szukam, działam, pracuję w skrajnie różnych obszarach. Ważne jest tylko to, żeby mieć poczucie, że wybrany projekt będzie w stanie dostarczyć mi wielu różnych wrażeń, że stanie się źródłem prawdziwej frajdy, ale też pozwoli doświadczyć samego siebie w odmienny sposób.
Takim filmem była na pewno Nadzieja, czyli na poły autobiograficzny film norweskiej reżyserki Marii Sødahl, żony przywołanego już przez Ciebie Hansa Pettera Molanda. To prawda, że grany przez Ciebie Tomas to właściwie on sam, w skali jeden do jednego?
O nie, to byłaby zdecydowanie zbyt duża odpowiedzialność. Znam Hansa przeszło 25 lat. Przyjaźnimy się, cenimy, zagrałem w pięciu jego filmach, więc pierwsza myśl przy Nadziei była taka, że za żadne skarby nie odważę się go zagrać. On by tego nie przeżył! (śmiech). Mówiąc jednak poważnie, uważam, że jako aktorzy nie jesteśmy w stanie tak po prostu wejść w skórę drugiego człowieka, możemy co najwyżej skonstruować fantazję, przemyślaną wariację na jego temat. Nigdy nie jest ona jednak wierna ani dokładna. Jest raczej selekcją, syntezą, składanką. I Maria, pisząc scenariusz, świetnie zdawała sobie z tego sprawę.
Ale prawdziwe jest doświadczenie choroby nowotworowej, które tak autentycznie ukazała w Nadziei. W pierwszych scenach filmu widzimy, jak w Wigilię Bożego Narodzenia pełna energii kobieta dowiaduje się, że ma raka mózgu. Kilka lat temu to samo spotkało Marię…
Tak, dlatego na początku nie mieściło mi się w głowie, że to będzie tematem jej filmu. Byłem zbity z tropu, przyznam – bałem się tego. Niespecjalnie widziałem się w kolejnym ponurym filmie o walce z pieprzonym rakiem. I chyba też nie do końca wierzyłem w to, że Maria znajdzie w sobie dość siły i odwagi, by zbudować historię fabularną w oparciu o tak bardzo osobiste doświadczenia. Przecież pamiętałem dobrze dzień, w którym choroba spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Zadzwonił telefon i usłyszałem, że u Marii zdiagnozowano nowotwór. Wtedy wszyscy myśleliśmy, że z tego nie wyjdzie. Że zostało jej co najwyżej kilka miesięcy życia.
Z tego, co mówisz, wynika, że byłeś mocno sceptyczny w stosunku do tego filmu. Jak ci się wydaje, czym Maria ostatecznie cię przekonała?
Pewnego dnia dostałem od niej szkic fabuły na zaledwie kilku stronach i – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – szczerze się uśmiałem. Zachwycił mnie dystans Marii, wyjątkowo autoironiczne poczucie humoru, ale również zawarta w tym tekście niewygodna prawda na temat zmagania się z chorobą, która przynosi radykalną zmianę i wpływa na wszystkich wokół. A przy tym szybko stało się jasne, że w jakimś sensie opisała ona sytuacje, które dla mnie też z powodów osobistych były szczególnie bliskie.
Co masz na myśli?
Moja pierwsza żona usłyszała podobny wyrok: rak szyjki macicy. Człowiekowi w takiej chwili zdaje się, że jest w stanie pomóc, że w obliczu choroby dostaje monopol na troskę o osobę, która stała się kiedyś jego drugą połówką, ale w rzeczywistości pozostaje absolutnie bezradny. W rzeczywistości nie może zrobić nic. Oczywiście możesz ją odciążyć i wykonać każdą praktyczną czynność w domu: wyprawić dzieci do szkoły, zrobić obiad, rozwiesić pranie. Ale nie da się realnie pomóc komuś, kto został skonfrontowany z sytuacją ostateczną i usłyszał, że nie ma dla niego ratunku. Pamiętam takie dni, kiedy nie mogłem wziąć żony za rękę. Czasem ona tego nie chciała, bo była zbyt dumna i komunikowała, że mam ją zostawić w spokoju. Innym razem wydawało mi się, że ten gest znaczy zdecydowanie za mało, że nie wystarczy. I to też pokazała w swoim filmie Maria. Nadzieja mówi przecież o tym, że w obliczu koszmaru, uciekającego czasu, człowiek powinien w końcu zrozumieć, że prawdziwa miłość to akceptacja wzajemnej zależności od siebie.
A jednocześnie pokazuje, że w takiej sytuacji potrzeba bliskości miesza się ze skrywanymi od lat pretensjami. Twój bohater w pewnym momencie słyszy od chorej żony: „To, co zawsze doprowadzało mnie do szału, to twoja praca i ciągła potrzeba uznania. Myślałam, że to takie niesprawiedliwe, że tyle pracujesz, bez przerwy coś produkujesz”. Zastanawia mnie, odbiegając już całkowicie od filmu, czy Ty też byłeś typem na co dzień pochłoniętym robieniem kariery?
To jest akurat cały Hans Petter Moland – wiecznie zapracowany. Ja mam to szczęście, że przy zawodzie tak nieprzewidywalnym i niepewnym, okupionym tak wieloma wyrzeczeniami, udało mi się pozostać normalnym facetem. Odkąd pamiętam, na planie spędzam mniej więcej cztery miesiące w ciągu roku. Pozostały czas zawsze poświęcałem temu, co najważniejsze – rodzinie. I jeśli mam być szczery, to nadal najbardziej kocham właśnie te dni spędzone z nimi w domu. Moje starsze dzieci co prawda wyfrunęły już z gniazda, pracują, mają swoje życie, ale wciąż mieszkamy w odległości pięciu minut spaceru od siebie. Lubimy po prostu usiąść wspólnie przed telewizorem i obejrzeć jakiś mecz, razem gotujemy, à propos pojutrze całą rodziną organizujemy przyjęcie z okazji urodzin mojej córki! W ogóle to jakoś lepiej czuję się, paradując po kuchni w poplamionym fartuchu niż w garniturze szytym na miarę po czerwonym dywanie (śmiech).
No właśnie. Nie jest tajemnicą, że masz ośmioro dzieci, zresztą połowa poszła w twoje ślady i została aktorami. Na usta ciśnie się pytanie: jakim Stellan Skarsgård jest ojcem?
Myślę, że o to już trzeba by zapytać innych, najlepiej bezpośrednio moje dzieci (śmiech). Na pewno nie byłem doskonały w tej roli, ale zawsze starałem się dawać im w dzieciństwie dużo wolności. Miały prawo do wyrażania siebie i decydowania o sobie, nigdy też nie próbowałem wpłynąć na to, kim zostaną w przyszłości. I najważniejsze – nigdy ich nie okłamałem, choćby nie wiem co. Zawsze zgodnie z prawdą odpowiadałem na pytania, z jakimi dzieci do mnie przychodziły. No może parę razy odesłałem je do encyklopedii, gdy robiło się niezręcznie (śmiech). A tak poważnie – bardzo ważny w tym wszystkim był wzajemny szacunek rodziców i dzieci, każdy w naszej rodzinie stał na tym samym stopniu w hierarchii ważności. Z rodzinnego domu wyniosłem właśnie takie podejście, tę niechęć do moralizatorstwa. Moi rodzice szanowali opinie moje i mojego rodzeństwa, nawet jeśli się z nimi nie zgadzali. Ojciec był przeciwnikiem odgrywania jakichkolwiek określonych ról społecznych. Twierdził, że nie ma prawa stawiać się na piedestale tylko dlatego, że jest rodzicem. A trzeba wiedzieć, że w tamtym czasie było to coś absolutnie niezwykłego. Gdy byłem dzieckiem, Szwecja była krajem zdominowanym przez religię, w sąsiedztwie głoszono bardzo konserwatywne poglądy.
Wróćmy jednak do Twoich dzieci. Alexandra znamy z Wielkich kłamstewek, Gustaf to Floki z Wikingów, Bill niedawno zagrał demonicznego klauna, Pennywise’a, w To. Jest jeszcze Valter, który jak na razie pokazuje się głównie w szwedzkich produkcjach. Jak czujesz się jako głowa aktorskiego klanu Skarsgårdów?
Wiesz, ja nigdy ich ani nie zachęcałem, ani nie zniechęcałem do aktorstwa. Mówiłem już, że moje dzieci same podejmowały decyzje, nikt za nich sposobu na życie nie wybrał. Nie szukałem im po znajomości agentów, nie przedstawiałem w towarzystwie. Tym bardziej z podziwem patrzę, jak Alex ciężko haruje na swój sukces w Stanach, oraz na to, jaką jego młodsi bracia pokonali drogę. Dziś mogę być z tych chłopaków cholernie dumny i po cichu im kibicować, bo u nas w domu raczej nie mamy w zwyczaju o pracy rozmawiać. Nie stawiamy sobie gwiazdek za poszczególne role, nikogo nie oceniamy, co więcej – nie nadążamy ze wzajemnym oglądaniem wszystkich naszych projektów. Nas, Skarsgårdów, jest po prostu w tej branży zdecydowanie zbyt dużo! (śmiech). A jeśli już temat zostanie wywołany przy rodzinnym stole, to raczej celujemy w plotki. „Czy ja wam kiedyś wspominałem, jak strasznym dupkiem jest taki a taki reżyser?” (śmiech).
Nie chciałbym wypominać wieku, ale nie wydaje Ci się, że na waszym przykładzie można zaobserwować ciekawą zmianę pokoleniową? Twoi synowie całkiem szybko podbili amerykański rynek, zdobyli międzynarodowe uznanie. Słyszałem, że Tobie trudniej było wywalczyć sobie pozycję i pierwszą rolę Amerykanina z krwi i kości.
Zdecydowanie. Kiedy ja zaczynałem, była inna rzeczywistość. W Hollywood, zapewne ze względu na pychę i ksenofobię przeciętnego Amerykanina, regułą było, że wszystkich zagranicznych aktorów obsadzano w rolach czarnych charakterów. Mnie trafiały się głównie oprychy z rosyjskim akcentem. No cóż, tak to już niestety było. Takie kryteria panowały w Stanach po latach proamerykańskiej i antysowieckiej propagandy. Ale ostatnie ćwierćwiecze zmieniło diametralnie przemysł filmowy. Można powiedzieć, że wszystko w jednej chwili stało się międzynarodowe, globalne, rynki zewnętrzne zaczęły wreszcie dochodzić do głosu. I nie mówię tu tylko o aktorach, którzy – jak moi synowie – mają dziś większe możliwości, dostają coraz ciekawsze propozycje, ale np. o dominacji w oscarowym rozdaniu takiego Parasite. Tak na dobrą sprawę przed tym filmem wszystko, co produkowało się poza granicami Stanów, było przez Akademię wrzucane do jednego worka produkcji nieanglojęzycznych. Wydaje się zatem, że właśnie nadszedł czas, żeby odkryć inne oblicze kina, już nie tylko te pieprzone amerykańskie sequele, prequele i remake’i (śmiech).
A gdzie – w perspektywie kilku najbliższych lat – się w tym wszystkim widzisz?
Nie wiem. Naprawdę nie mam pojęcia. Niczego nie planuję, staram się żyć teraźniejszością, ale wierzę, że jeszcze sporo dobrego przede mną. Chociaż czas się ciągle kurczy, zawsze gdzieś z tyłu głowy pobrzmiewa tykanie zegara. Tuż przed rozmową z tobą jeden z dziennikarzy powiedział mi, że jak żyje, nigdy jeszcze nie widział na ekranie aktora z tak ekstremalnie… smutną twarzą! To była naprawdę przezabawna uwaga, z wrażenia omal nie spadłem z krzesła, ale jednocześnie pomyślałem, że tu nie ma się z czego śmiać. Sprawiam wrażenie smutasa, bo z wiekiem grawitacja ściąga wszystko ku ziemi! (śmiech).
Stellan Skarsgård:
Szwedzki aktor filmowy, telewizyjny i teatralny. Zagrał w ponad stu filmach – m.in. u Gusa Van Santa (Buntownik z wyboru), Stevena Spielberga (Amistad), Miloša Formana (Duchy Goi), Davida Finchera (Dziewczyna z tatuażem) oraz Larsa von Triera (Przełamując fale, Tańcząc w ciemnościach, Dogville, Melancholia, Nimfomanka) – i wielu serialach. Kilkukrotnie nominowany do Europejskich Nagród Filmowych, laureat Srebrnego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie za rolę w Prostodusznym mordercy Hansa Alfredsona. W 2020 r. otrzymał pierwszy w karierze Złoty Glob dla najlepszego aktora drugoplanowego za serial Czarnobyl.