Jeśli ktoś jeszcze wątpi w to, że opowieści o Muminkach mogą być czytane jako teksty filozoficzne – ważne nie tylko dla dzieci, ale może ważniejsze dla dorosłych – musi sięgnąć po ostatnią część cyklu. Dolina Muminków w listopadzie to piękny traktat o walce jasności z ciemnością, która właśnie toczy się za naszymi oknami i w nas.
Nie wszyscy wierni czytelnicy Tove Jansson lubią tę część. Może dlatego, że nie ma w niej Muminków. Zostały wymazane przez autorkę prawie całkowicie – nie tylko z opowieści, ale nie ma ich również w oryginalnym tytule. Szwedzki tytuł Sent i november (Dolina Muminków w listopadzie) jako właściwie jedyny z całej serii nie zawiera tych cieplejszych słów: Mumintrollet, Muminpappan, ani też nie odnosi się wprost do jakiejkolwiek istoty – ruchomej, żywej. Brzmi obco, bardziej poważnie niż tytuły pozostałych części cyklu. I taka też jest ta książeczka w środku.
Rodziny Muminków tu nie ma, bo siedzą w latarni morskiej – na bezludnej wyspie, na którą popłynęli w poprzedniej części (Tatuś Muminka i morze). Ich opustoszały dom wkrótce jednak się zapełni. Ściągną tutaj z okolicy różne postaci. Chcą się bowiem ogrzać w atmosferze otwartości i życzliwości, którą stworzyły hipopotamopodobne stworzenia. Filifionka, Mimbla, Homek