Rozedrgany raj Rozedrgany raj
Przemyślenia

Rozedrgany raj

Paulina Wilk
Czyta się 3 minuty

Od pierwszego zdania – skok na głęboką wodę. I gorączka, gonitwa, próba ogarnięcia życia, którego jest za dużo. Próba nazwania zagrożenia po imieniu, jakby można było zamknąć w słowach zło. Ece Temelkuran próbuje objąć i utulić swoją rozdygotaną ojczyznę. Jej najnowsza książka „Turcja. Obłęd i melancholia” jest miłosnym wyznaniem, aktem odwagi i manifestem patriotki, której odebrano dom. W kraju, jaki opisuje, nikt nie ma prawa do poczucia bezpieczeństwa ani do własnych wspomnień. A zatem – nie ma także przyszłości. Młoda, drapieżna Temelkuran rzuca tą książką wyzwanie rządzącym. Nie tylko prezydentowi Erdoganowi, ale ludziom, którzy – choć czasy i władze się zmieniają – wciąż trzymają stery rzeczywistości. Jest w pisaniu jak rozsierdzona lwica: wyczulona na detale, szybka i celna, nie do zatrzymania. Pisze kierowana instynktem, ale „Obłęd i mielancholia” kipi także od uczuć. Od wściekłości na ograniczanie wolności, po zrozumienie, że umacniające się rządy konserwatystów są także wynikiem melancholijnych skłonności jej współobywateli, swoistego przyzwolenia na postępującą dyktaturę.

W tym zbiorze esejów – nasyconych detalami, skojarzeniami i faktami – Ece Temelkuran daje arcyciekawy przykład tego, jak pisać w świecie post-prawdy, faktów alternatywnych oraz mediów elektronicznych. Po pierwsze: pisać krótko. Po drugie: intensywnie. Po trzecie: bez ogródek. Niewielkie teksty aż kipią od treści, być możne to coś na kształt „syndromu Twittera”, którego Telelkuran jest gwiazdą (jej komentarze polityczne śledzi ponad 2 mln użytkowników).

W krótkich zdaniach autorka kondensuje burzliwe doświadczenie własnego pokolenia – ludzi wciąż młodych, ale już doświadczonych i oszukiwanych, miażdżonych przez władzę, pragnących przynależeć do międzynarodowej rzeczywistości, lecz oddzielanych od Zachodu zasłoną konserwatyzmu. „Obłęd i melancholia” nie jest jednak wyłącznie opowieścią o polityce, raczej stanowi kompendium współczesnych niepokojów. Bo Turcja to tylko jeden z obszarów cierpiących na deficyt wolności i ściąganych ku kategoriom z minionego stulecia także w sferze społecznej, a nawet estetycznej.

Temelkuran, jako głos nowej generacji i jako błyskotliwa eseistka, świetnie wychwytuje różnorodne komunikaty z rzeczywistości, by złożyć z nich książkę, która oddaje ducha czasu. W jej zdaniach i refleksjach spotykają się newsy z głównych stacji informacyjnych, anegdoty zasłyszane na ulicy, stare dowcipy i powiedzonka, (dokładne? Liczbowe? – jakoś bym dopełnił) dane, cytaty z piosenek, przemilczane przez media zdarzenia. Z tak różnorodnej materii autorka układa poruszający i bolesny obraz swojej ojczyzny. Obraz na tyle odważny i budzący sprzeciw, że Temelkuran książkę tę napisała po angielsku i wydała najpierw za granicą, gdzie ma stałe grono czytelników m.in. dzięki temu, że – odkąd zwolniono ją z gazet tureckich – pisuje do najważniejszych tytułów na Zachodzie.

„Obłęd i melancholia” nie odbiłaby się jednak takim echem, gdyby była tylko wnikliwą opowieścią o Turcji. Rzecz w tym, że stanowi ona rodzaj przewodnika po rozedrganej codzienności, przeżywanej dziś od Waszyngtonu po Warszawę. Każdy kraj zasługuje na takiego autora jak Temelkuran, uważnego i piszącego o swoim skrawku świata niczym przybysz – z bezgraniczną miłością i bezlitosną szczerością.

 

Czytaj również:

Haft opowiadający o wojnie Haft opowiadający o wojnie
i
Berthe Morisot, „Embroidery”, 1899, Wikimedia Commons (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Haft opowiadający o wojnie

Elisabeth Åsbrink

Czasem przypadkowe znalezisko może wiele nam powiedzieć o historii, traumie i przeżyciach ludzi, które kryją się za pozornie zwykłymi przedmiotami. A także, być może, o nas samych.

Pewnego dnia, kilka lat temu, szłam z mężem ulicami Kopenhagi. Było to późnym latem, może pod koniec sierpnia lub na początku września, w każdym razie w jeden z tych dni, kiedy słońce świeci ciemnożółtym i miękkim światłem, ale i tak wprawia w przygnębienie, bo kres lata może nadejść w każdej chwili. Nie spieszyliśmy się. W mieście panował spokój, a większość sklepów była zamknięta. Ciemnozielone liście drzew pokrywał pył. Przechadzaliśmy się bez celu, właśnie przecięliśmy Israels Plads, gdzie w weekendy spontanicznie rozkłada się pchli targ, i planowaliśmy pójść gdzieś na kawę, kiedy nagle zobaczyłam coś, przez co musiałam przystanąć. Akurat tamtej niedzieli stał tam tylko jeden stół, obładowany starymi futrami z norek, mosiężnymi świecznikami, popielniczkami, biżuterią ze sztucznymi kamieniami i sztućcami z niepolerowanego srebra. Ale było tam też coś jeszcze. Na ziemi oparty o nogę stołu stał obraz. Dostrzegłam go, właściwie w ogóle na niego nie patrząc. Dopiero gdy przechodziliśmy obok, zauważyłam, że to tak naprawdę oprawiony w ramę haft i że właśnie przeczytałam na nim słowo „Hitler”. Wyszyte haftem krzyżykowym? Odwróciłam się, by się przyjrzeć, i wypatrzyłam kolejne wyhaftowane słowo: „Gestapo”. Tuż obok widniały litery „SS”. Nazistowska makatka? Postanowiłam kupić obraz. I tak też zrobiłam. Mąż niósł go całą drogę do domu wyszytym motywem skierowanym w stronę ciała.

Czytaj dalej